WH40K Fanon Wiki
Advertisement

Prolog

Niebo przybierało coraz ciemniejszy odcień, zwiastujący burzę. Na horyzoncie widać było już pierwsze błyskawice, zdające się opanowywać cały glob planety Murdash w błyskawicznym tempie. Z ciemności kamiennego, wysokiego na przynajmniej trzydzieści metrów tunelu wyłoniły się trzy, malutkie w porównaniu do skamielin pojazdy. Pędziły niewiele ponad metr nad ziemią z zatrważąjacą prędkością  ponad czterystu kilometrów na godzinę. Charakterystyczne pobrzękiwanie wydobywające się z umiejscowionych tuż pod kierowcami silników, rozchodziło się na obszarze dziesiątek metrów. Po długości ponad dwóch metrów i agresywnej, upiornej karoserii, można było poznać, że są to motocykle anty-grawitacyjne. Kierujące nimi tajemnicze istoty, poruszały się w szyku przypominającym grot strzały; dwóch kierowców po prawej i lewej z tyłu, zaś ostatni nieco dalej z przodu.Zachowywali między sobą idealną odległość, tak aby szamoczące na wietrze długi, ciemny płaszcz i kaptur pierwszego z jeźdźców, nie zasłaniał widoku jego pobratymcom. Wszyscy trzej wyglądali niemal identycznie. Mroczne szaty czyniły ich całkowicie anonimowymi sprawiały,co jakiś czas mijani ludzcy obywatele Murdash, uciekali w popłochu z szerokiej ziemnej drogi, biorąc grupkę przybyszy za tajemnicze upiory lub widma. Wyjeżdżając z tunelu, zwarty, wzbijający tumany kurzu szyk pędzących jeźdźców pokonał jeszcze kilka ostrych zakrętów między kanionem pełnym szarych, spiczastych i ostrych jak brzytwa skał. Po chwili całą grupkę powitała rozpościerająca się na kilometry dalej trawiasta równina, tą samą drogą ciągnącą się do zauważalnego kilka tysięcy metrów dalej wzniesienia.

Spod falującego płaszcza zakapturzonego jeźdźca na czele, na chwilę wyłoniła się czwarta postać, znacznie mniejsza i drobniejsza odp pozostałych. Był to ubrany w beżowe szaty eklezji, dawno wysiwiały i w znacznym stopniu wyłysiały starzec, o twarzy pomarszczonej niczym skóra spleśniałego jabłka. Jego medalion na kształt znaku Adeptus Ministorum, falował na sile wiatru, zaś on sam nie mógł zbyt długo wytrzymać parcia powietrza, co tłumaczyło jego ukrywanie się pod płaszczem jeźdźca. Jednak w tej chwili wiatr mu nie przeszkadzał. Trzymając się prawą ręką za tułowie kierowcy,  zaś lewą ściskając grubą księgę pod pachą, z radością w oczach patrzył na przybliżające się w oddali mury niewielkiego miasta.

-Gród Estor...jesteśmy już blisko - mamrotanie starca dla zwykłego człowieka było ledwie słyszalne przez szelest wiatru, lecz jeździec motocykla antygrawitacyjnego obdarzony zdolościami psionicznymi z łatwością je zrozumiał dzięki swym wzmożonym zmysłom.

-Zgadza się ojcze, Hektorze. Dotrzemy tam za kilka chwil - odrzekł spokojnym tonem.

Minęło zaledwie pięć minut, zanim formacja pojazdów, zbliżyła się do murów miasta. Zakapturzony psionik na czele formacji okazał znak ręką oznaczający by pozostali zwolnili. Miasto było wzniesione na kamienistym wzgórzu, do bramy prowadził prymitywny, kamienny i walący się most nad niewielką rzeczką. Przejeżdząjąc, Psionicy i Kapłan Ministorum odrazu wyczuli, że coś jest nie wporządku. Na drewnianych szubienicach, wzniesionych po prawej stronie mostu wisiały bezwładne ciała powieszonych i okaleczonych kobiet. Nie było by to niczym nadzwyczajnym gdy by nie fakt, że okres polowań na czarownice skończył się wiosną, trzy miesiące temu. Normalnie na szubienicach wisiały by resztki już dawno objedzonych z mięsa przez kruki szkieletów. Ciała tych ''czarownic'' były zbyt świeże, przejeżdżający obok przybysze wyraźnie widzieli sączącą się jeszcze krew z niedawno naciętych na skórze ran. Minęło kilka chwil zanim wszyscy czterej pokonali most i dojechali stromym, kamiennym wzniesieniem do bram Grodu, który zamierzali odwiedzić.

Dłoń okryta w srebrzyste, durastalowe rękawice zbudowane z licznych płytek tworzących upiorny całokształr zbroi, szarpnęły do tyłu za dźwignię sprzęgła, wyłączając pracę silnika. Trzy postacie odziane w mroczne płaszcze, synchronicznie zeszły ze swoich anty grawitacyjnych pojazdów. Między mrocznymi szatami i szczelinami, połyskiwały karpaksowe elementy w dużej mierze zasłoniętej reszty zbroi, kryjącej się pod ubiorem. Tuż po nich, z tylnego miejsca podłużnego motocykla, powoli zsiadł Kapłan Ministorum asekurowany przez swojego kierowcę.

-Te miejsce nie wygląda spokojnie, Rycerzu Tarmir. Wyczuwam tu wyraźny zanik. Wiara w tej osadzie zostaje poddawan próbie - starzec zmarszczył czoło z niepokojem w głosie.

Mężczyzna spokojnym ruchem odsłonił kaptur, z mroku wyjawiła się niewzruszona, potężna i blada jak kreda facjata. Krople deszczu szybko spływały po stromym, wyrazistym czole. Brak jakiego kolwiek owłosienia, nawet na brwiach, potęgował tylko strach większości istot widzących wyraziste, groźnie wyglądające kości szczęki oraz polików, długi prosty nos, widoczne żyły pod bladą skórą i przede wszystkim zapadnięte, szare oczodoły ze świecącymi ciemnozłotymi ślepiami wojownika. 

-W rzeczy samej,Kapłanie. Pamiętaj jednak, że nie czas na zastanawianie się nad tym miejscem. Powinniśmy skupić się na wypełnieniu misji powierzonej Imperatorowi... -Rycerz rzekł, niemalże tonem nie przejawiającym żadnych emocji.

-Niech będzie po bogosławiony!

Dwaj pozostali kompani z tyłu, również zdjęli z głów swe kaptury. Formir i Desmir...znani przez całe życie, rodzeni, młodsi o pięć lat bracia Tarmira. Obaj również mieli w zupełności wygolone głowy, wyglądali niemal identycznie, wszyscy mieli wytatuowane po prawej skroni symbole Zakonu - Symbol Inkwizycji z dwoma mieczami osnowy skrzyżowanymi na skos. Całe rodzeństwo należało do tej liczącej ponad dziesięć tysięcy lat organizacji. Byli Rycerzami Inkwizycji, Daruthami - potężnymi wojownikami, posługującymi się potęgą starożytnej dziedziny psionicznej, znanej jako pasja. Jako lojalni uczniowie, mistrza, który poświęcił całe dwie dekady ich szkoleniu, byli mu oddani do granic możliwości. Nie, ich nieznani i biologicznie z nimi spokrewnieni kobieta i mężczyzna czyli tak zwani ''rodzice'', lecz Mistrz był ich prawdziwą rodziną. Wykonywali już wiele misji dla swojego nauczyciela, który tym razem zlecił im zadanie mające udowodnić ich oddanie zakonowi, Daruthowi Irminstowi oraz jemu samemu. Gdy misja zakończy się sukcesem, gdy przyniosą swojemu mistrzowi ukryty w tym grodzie artefakt, którego on sobie zapragnął, da każdemu zezwolenie na dobranie sobie własnego ucznia. Daruth Tarmir bezgranicznie wierzył w obietnicę mistrza, lecz nie czuł tego samego w stosunku do swoich braci. Uważał, że są tylko przeszkodą w wykonaniu zadania w którym on sam poradził by sobie znacznie lepiej i szybciej. Teraz jednak należało pozostawić te obawy na dalszy plan i zagłębić się w ciemnej mocy pasji, która od zawsze sprawiała, że bracia zadowalali pragnienia swojego Mistrza.  

Znad kamiennych murów, którymi obudowana była brama miasta, wyłoniło się przynajmniej sześciu strażników z wycelowanymi w stronę przybyszów, lasgunami typu M36 Galaxy. Byli to gwardziści, zapewne wchodzący w skład okolicznego garnizonu sprawującego porządek również w innych pobliskich grodach. Odziani byli w granatowe mundury, pancerze i odlane jakby na kształt kapeluszy tradycyjne dla tego świata hełmy, choć niekiedy bardziej kojarzyły się z prymitywnymi talerzami na zupę.

-Stoj! Kto żeś wy? - Warknął środkowy Gwardzista, mówiąc typowym dla mieszkańców tego świata dialektem.

Tarmir i jego bracia wyczuli niepokój, odruchowo kładąc dłonie na swych mieczach osnowy przypiętych pod płaszami. Gwardziści nie wyglądali przyjaźnie, już sam fakt, że wycelowali w stronę Kapłana Ministorum był czymś nad zwyczajnym. Czyżby wiara na tym świecie naprawdę była wystawiana na próbę?

-Opuśćcie broń. Nie mamy złych zamiarów. - Kapłan podszedł kilka kroków wprzód, unosząc prawą rękę w geście uspokojenia.

-Kto żeś wy, pytam! Czegosz wy tu jaśniepany!? - Gwardzista powtórzył ponownie, donośniejszym tonem. Pozostali strzelcy jeszcze bardziej się nastroszyli.

-Nie ma potrzeby, żeby ktokolwiek dziś umierał! Przychodzimy z wizytą do Hrabi tego Grodu! Przychodzimy głosić wolę Imperatora! - po wypowiedzeniu tych słów, Kapłan uniósł wysoko w górę księgę z emblematem Inkwizycji na okładce.

Główny strażnik ucichł i spoważniał na chwilę, widząc z kim ma do czynienia . Daruth Tarmir dostrzegł zarówno w nim jak i w reszcie jego podwładnych coś o czym ostrzegał go Mistrz. Gwardziści wyglądali na poważnie chorych, skóra na ich twarzach była chropowata i mocno pod niszczona. Liczne, zapewne swędzące bąble przybierały zielonkawy kolor.

-Eee...- strażnik podrapał się po naroślach - a któż ci te widma, co przyszły z wami, jaśnie Kapłanie?

-To również lojalni słudzy jedynego Boga-Imperatora...złożyli śluby bronienia mnie ode złego podczas mojego wypełniania jego świętej woli, jego świętej misji, którą mi powierzył. A teraz wpuśćcie nas jeśli łaska. Okażcie nam gościnność, jeżeli jego światło wciąż dociera do ludu tego Grodu!

Strażnik wpatrywał się jeszcze przez kilka sekund, po czym ruchem dłoni nakazał opuszczenie broni pozostałym Gwardzistom. Zniknął z pola widzenia całej czwórki, po czym rozległ się szelest zębatek i łańcuchów z wnętrza muru. Ciężkie, drewniane wota rozsunęły się na obie strony. Kapłan i otaczający go Daruthowie ruszyli naprzód.

Gdy weszli już bramą wejściową, na spotkanie wyszedł im Gwardzista z którym Kapłan prowadził przed chwilą rozmowę.

-Witajcie przybysze. Jam jest skromny sługa Hrabi Edkinsona, Sierżant straży Mojhim Cuzyr - ukłonił się

-Miło mi żołnierzu Imperatora. Jak już za pewne wiesz, przybyłem tu wraz z moimi lojalnym obrońcami, by zamienić kilka słów z waszym Hrabią. Czy moglibyście...

-Ależ to rzecz jasna, Kapłanie. Podążać wy za mną jaśniepany, prosto do Hrabi.

Kapłan nieco zdumiał się jak szybko Sierżant wyczytał jego myśli. Nie zwlekając, cała czwórka ruszyła za swym nowym przewodnikiem

-Szybko go ojciec ustawił do porządku, muszę przyznać - jeden z rójki rodzeństwa, Formir szepnął starcowi do ucha.

-Owszem, ale mimo to...mieszkańcy tego grodu nie zachowują się tutaj normalnie. Zalążki zwątpienia tu wyczuwam - odrzekł szeptem

-O tym niedługo powinniśmy się przekonać - dopowiedział trzeci z braci, Desmir.

Wszyscy szli nierówną, brukowaną ulicą, pnącą się po stromym wzgórzu na którym został wzniesiony gród, prosto do rezydencji Hrabi, położonej na samym szczycie. Idąc w górę, Daruthowie obserwowali otoczenie wokół. Po obu stronach uliczki stały walące się drewniane chaty, porośnięte mchem, a między nimi zrujnowane pozostałości wewnętrznych murów obronnych.

-Prosić o wybaczenie za podejrzliwość, Przybysze. W grodzie czasy przeklęte, wszyscy podejrzliwi. Naszą ludność nawiedziła zaraza - tłumaczył sierżant.

-Widzę...- odpowiedział Tarmir.

Mniej więcej o tym samym ostrzegał ich Mistrz. Na ulicach panoszyła się istna śmierć. Ciała martwych walały się przy krawężnikach lub w ciągniętych przez zaprzęgi konne trupiarkach. Ci którzy wciąż żyli, również byli dosięgnięci zarazą, wyniszczającą ich skórę. Chorzy panoszyli się lub czołgali po ulicach bez celu charcząc, plując i wymiotując. Tak jak w przypadku gwardzistów, ich ciała również były naznaczone licznymi, zielonymi bąblami. Niektórzy rzucali się na kolana do nowych przybyszów, błagając o pomoc, inni uciekali do swych ledwo stojących chat, widząc w nich zagrożenie. Wszędzie unosił się odór śmierci, który był nie do wytrzymania.

A więc to było przyczyną utraty kontaktu z Grodem Estor. Zaraza dziesiątkowała okoliczną ludność. Być może dopadła i samego hrabię Edkinsona. Kapłan wiedział, że musi działać jak najszybciej i sprowadzić tu pomoc zakonu Szpitalników. Same modlitwy na pewno tu nie pomogą. Kto wie czy okoliczne Grody również nie padły ofiarą plagi? Jeżeli tak, to los ludności Murdash może skończyć się fatalnie.

Daruth Tarmir miał zupełnie inne zmartwienia. Nie obchodził go los tych marnych, zdychających istot. W tej chwili liczyło się tylko i wyłącznie wypełnienie woli jego mistrza...woli, co do której jak na razie tylko on był w stanie się zobowiązać. Obejrzał się na swoich braci z gniewem w oczach. Właśnie na ten moment czekał. Czuł ich słabość. Czuł w nich to już nie pierwszy raz. Wyczuwał w ich umysłach rozkojarzenie wynikające z otoczenia wokół nich. W tej chwili myśleli to samo co Kapłan Hektor. Myśleli o umierających wokół nich ludziach, o ich cierpieniu i o ochronie kapłana, którego tak naprawdę był tylko przynętą. Za pewne pierwszy raz doświadczali takiego widoku, lecz to nie miało znaczenia. Ich moc Pasji była uśpiona, chwilowo rozkojarzona czymś zupełnie innym, czymś na czym nie mają prawa sobie zawracać głowy. Co za wstyd, co za hańba. Jego rodzeni bracia zapomnieli o swym świętym obowiązku. W sumie to nic dziwnego, skoro obaj są o pięć lat młodsi od Tarmira i mniej doświadczeni. Wcześniej miał jeszcze nadzieję, że może jednak da radę z nimi współpracować, choć ten ostatni raz lecz teraz wszelkie jej ślady znikły. Faktycznie byli tylko zbędnym ciężarem. ''Pora udowodnić Mistrzowi, że to ja jestem najzdolniejszym uczniem, wartym jego uwagi'' - pomyślał Tarmir, po czym nieco zwolnił kroku.

Pozwolił, by Formir i Desmir go wyprzedzili. Wszyscy zbliżali się do kolejnego, szerokiego łuku triumfalnego będącego kolejną pozostałością po wewnętnrzych murach grodu. Nie było pod nim żadnego światła dziennego, kilkanaście metrów całkowitej ciemności. To był odpowiedni moment. Gdy całą piątkę spowiła ciemność, podążający z tyłu Tarmir zamknął oczy, wyregulował oddech i zagłębił się w pasji. Czuł jak jej więzy oplatają jego ciało i umysł, czyniąc go niewzruszonym i pewnym siebie. Gniew szybko przeminął, praca serca powróciła do normy. W tej chwili istniał tylko obowiązek jaki ma wykonać, mroczne moce Pasji i on sam. Siłą swojej woli, Tarmir nałożył kamuflaż psioniczny. Choć był widoczny w świecie fizycznym, nikt przez krótki czas nie mógł zwrócić na niego uwagi, ani skupić choćby pojedynczej myśli. Stał się dosłownie niezauważalny, tak jakby nie istniał. Nawet dla swoich braci, wciąż rozkojarzonych nieistotnymi rzeczami. Tarmirowi aż przez chwilę zrobiło mu się ich żal, że nawet oni tego nie wyczuli. Tuż u wyjścia spod łuku triumfalnego, Daruth prysnął między drewnianymi chatami, zagłębiając się pośród ciasne uliczki.

Biegnąc, wpadał na pałętających się między domami mieszkańców dotkniętych plagą. Nie było czasu na ich wymijanie, to też Tarmir po prostu tratował ich swoją masą. Daruth wykorzystał dach jednej z hat wybudowanej tuż pod kamiennym wzgórzem, aby rozpocząć wspinaczkę do rezydencji Hrabi. Dzięki biomancji, oraz wyrobionej przez lata morderczych treningów kondycji i zwinności, chwytał się szczelin, wystających nierówności i korzeni, pnąc się coraz wyżej. Po nie długim czasie dotarł do spodu murów, będących krawędzią i za razem ochroną rezydencji Hrabiego w razie oblężenia. Cegły budujące mur obronny, nie maiły już tyle nie równości co skała. Były położone równo i z dbałością. Daruth nie miał czasu na powolne okrążanie całych umocnień, będąc cały czas w zwisie. Tarmir musiał wymyślić inny sposób i to szybko, gdyż czuł jak dłonie powoli zaczynają mu się ześlizgiwać. Mur miał wysokość może z pięciu - sześciu metrów. Podskoczenie do górnej krawędzi kosztowało by sporo energii, lecz to wydawało się najrozsądniejszym posunięciem. Tarmir po chwili namysłu ugiął nogi i naprężył wciąż trzymające za krawędź ręce. Zbierał energię przez kilka sekund, po czym wybił się sześć metrów w górę. Gdy poczuł jak grawitacja ściąga go z powrotem na dół, w ostatniej chwili na styk złapał się obiema dłońmi za krawędź. Ponownym, szybkim wybiciem przeskoczył krawędź, znajdując się wreszcie na murach. Tarmir rozejrzał się, o dziwo nie było na nich zupełnie nikogo, kto pełniłby straż. Jego uwagę przykuwało zaś wydarzenie odbywające się kilkanaście metrów w dół, na dziedzińcu rezydencji. Daruth wyjrzał zza osłony, chcąc przyjrzeć się co jest grane.

Dziedziniec wypełniony był tłumem kilkudziesięciu ludzi, zebranych wokół...stosu martwych ciał innych ludzi. Wyglądało to jak coś w rodzaju jakiegoś kultu. Kultu zdecydowanie nie poświęconego Imperatorowi. Bogato ubrana służba, strażnicy dziedzińca, rodzina Hrabi jak i również on sam; stali zebrani wokół gnijących zwałów ciał. ''Możliwa herezja?'' - pomyślał Tarmir. Teraz wszystko było jasne. Wrogość gwardzistów wobec kapłana, zaraza plugawiąca ten gród oraz chore kulty na cześć mrocznych  potęg, w których uczestniczyły nawet władze Grodu. Tarmir nie miał już żadnych wątpliwości. Nadciągająca herezja na pełną skalę zbliżała się nie ubłagalnie. Mistrz nie przesadzał, nalegając na czujność. Daruth będzie musiał wszystko mu szczególnie zrelacjonować.

Na potwierdzenie jego myśli, spośród tłumu kultystów wydobyły się chóralne, plugawe modlitwy do mrocznych bóstw.

-Wieczna chwała plagom pana rozkładu! Niechaj jego zgnilizna otuli nasze dusze i wynagrodzi nas darami oraz życiem wiecznym! - tłum wściekle wył w niebo głosy.

Jeżeli Tarmir by chciał, mógłby przyglądać się temu spaczeniu przez długie godziny. Tak jak wszyscy inni Rycerze Inkwizycji, krążące w jego krwi geny Irminsta; skutecznie chroniły jego duszę przed kuszeniem mrocznych plugastw osnowy i szeptami demonów.

Nie było jednak czasu tutaj siedzieć, to czego pragnął mistrz Tarmira, spoczywało w osobistej sypialni Hrabi Edkinsona i musiało zostać odnalezione. Poprzez schody i korytarze wewnątrz murów, Rycerz niezauważalnie dostał się do środka bogatej, gotyckiej rezydencji. Komnaty były wyludnione, na swoje szczęście Tarmir nie napotkał i nie wyczuł w rezydencji nikogo żywego. Pokoje i korytarze wyścielone były bogato zdobionymi dywanami, luksusowymi meblami z drewna. Wszystko było na swoim miejscu zupełnie nie tknięte i dobrze zadbane, z wyjątkiem obiektów Imperialnego kultu. Wbudowana w rezydencję, prywatna kaplica Hrabi była zdewastowana, wszystkie święte księgi z przykazaniami i naukami Eklezji spalone, freski na suficie przedstawiające Imperatora, były zamazane ośmioramiennymi gwiazdami i plugawymi runami chaosu.

Daruth nie zwracał na to zbytniej uwagi. Choć Tarmir był Rycerzem Inkwizycji, dla niego jedynym prawdziwym Imperatorem był Lord Irminst - pierwszy i najwspanialszy z użytkowników mocy Pasji jak i zarazem twórca Zakonu Daruthów. Poza tym, wciąż miał misję do wypełnienia. Znaleźć tajemniczą księgę pod tytułem ,,Des Sacronum'', uciec z nią oraz kapłanem poza miasto i bezpiecznie dotrzeć do mistrza - tylko to się liczyło, nic więcej.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Formir podrapał się po czole, przypominając sobie cel swojej misji. Wygląd sytuacji w tym mieście nieco go rozkojarzył. Podobnie jak jego brata.

-Desmirze, powinniśmy skupić się na celu naszej misji - zawiadomił brata.

Daruth Desmir również otrząsnął się po chwili zamyślenia.

-Masz rację bracie. To miejsce ma coś w sobie. Coś...niepokojącego. Czuje jak odwraca to naszą cenną uwagę. Kapłan Hektor miał rację, mówiąc, że panuje tu napięcie.

Formir pokiwał głową na aprobatę tych słów. Nagle przypomniał sobie o trzecim z nich - Tarmirze. Obejrzał się do tyłu, lecz ku jego oczom po starszym bracie nie było ani śladu. Formir wyczuł jeszcze większy nie pokój, próbował dostrzec emitującą moc Pasji Tarmira, lecz nie był w stanie. Musiał oddalić się już dawno temu, używając kamuflażu psionicznego podczas nieuwagi ich dwojga.

-Gdzie jest Tarmir? - zaczął Formir.

-Co? - zdumił się brat bliźniak.

-Tarmir...zniknął. Nie dawno za nami szedł. Nie wyczuwam go.

-Na świętego Irminsta. Ja również. Jak mogliśmy być tak ślepi?

-Nie ma czasu na zastanawianie się nad tym faktem - rzekł Formir po chwili zastanowienia - powinniśmy przyśpieszyć z eskortą Kapłana.

-Tak będzie. A o tchórzowskiej ucieczce naszego brata powiadomimy Mistrza, po wykonaniu misji. Na pewno go za to sowicie ukarze.

Postanowili iść dalej za kapłanem i sierżantem, będąc dobrej myśli. Cała czwórka przeszła przez kolejny poziom schodów, zbliżając się coraz bliżej rezydencji Hrabiego. Przybysze zauważyli znowu coś podejrzanego. Na środku brukowanego, wydzielanego obszaru między ulicą a domami z lewej ,który za pewne był kiedyś miejscem targu, miejsce miało niecodzienne wydarzenie.

-Złóżmy swe dary Bogowi zgnilizny! Niechaj jego zaraza wyswobodzi nas od przeklętego szkieletu na złotym tronie! - dziesiątki obywateli grodu składało pokłony przed stosami gnijących, dotkniętych zarazą ciał.

Kapłan stanął i zamarł wm iejscu widząc tę makabrę.

-Co...co to ma znaczyć? Nie wygląda to na ceremoniał pogrzebowy. Co tu się odprawia na litość Imperatora! - duchowny Ministorum rzucił się z pretensjami do  przewodnika. Rycerze Inkwizycji widząc to samo, położyli swe dłonie na rękojeściach miecz osnowy.

-Co się tutaj dzieje sierżancie? To nie wygląda w porządku...dlaczego mieszkańcy lojalnego Grodu modlą się do zwłok, bezczeszcząc święte Imię Boga Ludzkości!?

 Sierżant wciąż milczał stojąc z rękoma założonymi od tyłu i kamiennym wyrazem twarzy.

-Żądam natychmiastowej rozmowy z Hrabią tego grodu!

Nagle zza rogów hat zaczęli wyłaniać się następni gwardziści z bronią odbezpieczoną i wrogimi wyrazami twarzy. Powoli okrążali całą czwórkę ze wszystkich stron. Daruthowie i duchowny zauważyli ich odmienny od poprzednich żołnierzy wygląd. Ci byli znacznie bardziej obrośnięci naroślami wywołani plagą zaś na ich hełmach i naramiennikach wyryte były  plugawe symbole arcywroga ludzkości - ośmioramienne gwiazdy.

-''zdrajcy'' - dwaj Daruthowie pomyśleli jednocześnie. Zarówno oni jak i duchowny wiedzieli co symbolizuje ten znak. Przerażony i zarazem wściekły Kapłan Ministorum znów odwrócił się do sierżanta z niedowierzaniem w oczach.

-To...toż to herezja!

-Dokładnie tak. Zwabiliśmy was tu celowo - sierżant wyjął pistolet laserowy z kabury - a teraz posłużycie jako ofiara dla mrocznych bóstw. Ojciec Nurgle będzie zadowolony! - po czym wycelował nim prosto w twarz kapłana.

Wystarczyła tylko pojedyncza myśl Desmira. Niematerialna, czerwo-jaskrawa klinga miecza osnowy wysunęła się z rękojeści w ułamek sekundy. Zanim palec zdążył zacisnąć spust, połowa ręki aż do łokcia została błyskawicznie odcięta od reszty ciała. Osiągająca temperaturę kilkuset tysięcy stopni Celsjusza, tnąca od dołu klinga miecza osnowy natychmiast zwęgliła przeciętą tkankę i przerwane żyły, zanim z tych zdążyły wylać się pierwsze krople krwi. Odcięta kończyna upadła na ziemię z zaciśniętym w dłoni pistoletem. Renegacki  sierżant zdołał tylko na sekundę spojrzeć na żarzący się kikut swej prawej ręki, zanim Desmir równie szybko ściął mu głowę.

Umiejętności Formira również nie były niczego sobie. Zareagował natychmiastowo na zagrożenie, ciskając swym mieczem osnowy w stronę heretyków na przeciwko. Wirujące ostrze śmiertelnie przecięło brzuchy trzech zdrajców po kolei, zanim ci zdążyli wystrzelić, aby po chwili niczym bumerang wócić przyciągnięty mocami psionicznymi do swojego właściciela.

-Na ziemię Kapłanie! - nakazał Formir lekko używając swej mocy pasji, by przycisnąć duchownego do brukowanego chodnika bez wyrządzenia mu szkód. Ich zadaniem było go chronić, więc nie zamierzali zawieść. Kapłan Hektor leżał skulony na ulicy, trzymając nad głową swą księgę i odprawiając modlitwy, podczas gdy Daruthowie starali się odeprzeć napastników jak tylko się da.

Farmir przyjął postawę obronną, odbijając klingą swego miecza wiązki laserowe wrogich karabinów. Moce Pasji pozwalały mu z lekkim wyprzedzeniem przewidywać, gdzie każdy z przeciwników zamierza trafić. Zaś Desmir przeszedł do agresywnego kontrataku i rzucił się się prosto w w zwarte szeregi zdrajców, tnąc, rozcinając i smagając swym potężnym orężem na wszystkie strony. Zwykłe bagnety nie miały jakichkolwiek szans w starciu z mieczem osnowy i umiejętnościami walki Darutha, wzmacnianymi biomancją. Renegaci jedne po drugim byli wycinani w pień przez obu Daruthów.

Światło zachodzącego już słońca, rzucało poświatę na Darutha Tarmira. Stał w osobistej sypialni Hrabiego Edkinsona, przyglądając się walce w jaką jego nieudolni bracia się wplątali. I pomyśleć, że gdy by on sam wyruszył na tą misję, nie doszło by do zbędnego rozlewu krwi. Współpraca z braćmi, od zawsze denerwowała Tarmira, nigdy nie umieli wykorzystać okazji by wykonać zadanie jak najszybciej, zapominali, że bycie Rycerzem Inkwizycji nie polega tylko na zabijaniu, lecz i również na sprycie, którym w porównaniu do nich się teraz wykazał. Tarmir trzymał pod prawą pachą księgę pt. ,,Des Sacronum'' o którą prosił jego Mistrz. To właśnie dzięki sprytowi i przebiegłości, udało mu się dotrzeć do rezydencji i znaleźć księgę przed braćmi. Nie miał pojęcia co jest napisane w tym zbiorze obszernej wiedzy, lecz wiedział, że to należy pozostawić Mistrzowi. W tej chwili liczyło się to, że był lepszy, a nieudacznicy zwani ''jego braćmi'' gorsi. Nawet teraz z wysokości kilkudziesięciu metrów czuł ich słabnącą wolę walki i narastającą niepewność. Kolejne hordy przeciwników rzucały się na nich całymi falami. To niebyli już zdradzieccy Gwardziści, lecz masy cywilów, oddających swe życie za mroczne bóstwa. Mimo, że jak na razie dwaj Daruthowie dziesiątkowali kolejnych nadciągających przeciwników, nie mieli czasu na chociaż chwilę wytchnienia co powodowało ich stopniową dezorientację. Tarmir doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że to może być ich gwoździem do trumny oraz przyczyną śmierci Kapłana, którego życie wisiało teraz w powietrzu

Nagle z wnętrza korytarzy i komnat rezydencji, do Tarmira dobiegły odgłosy nerwowych kroków i krzyków. Na pewno było to zgromadzenie kultystów z dziedzińca. Des Sacronum miało zapewne jakąś psioniczną więź z heretykami. Wyznawcy mrocznych sił poczuli, że wpadła w niewłaściwe ręce i należy ją natychmiast odzyskać. Nie zwlekając, Rycerz nabrał rozpędu i przebił się przez ogromne okno, spadając prosto ponad pięćdziesiąt metrów w dół.

Kapłan Hektor, czuł przerażenie i po cichu recytował wszystkie znane mu modlitwy do Imperatora. Wstał z brukowanego chodnika, zauważając, że jego obrońcy już wcale nie skupiają się na jego ochronie, lecz walce z niezliczonymi hordami heretyków. Nie czuł się bezpiecznie, wiedział, że jeżeli tu zostanie zginie na marno. Nie mógł ryzykować życia w tej chwili. W chwili gdy trzeba powiadomić główną siedzibę Eklazjarchatu na Murdash o początku heretyckiej inwazji. Miał przeczucie, że on jest głównym celem zdrajców, nie Rycerze, którzy próbują go chronić. Nie zastanawiając się, ruszył w stronę stosu beczek piwa ustawionych przy jednym z przypadkowych domów. ''Może któraś z nich jest pusta, może uda mi się w niej ukryć'' - pomyślał. Rzucił się na przykrywkę pierwszej z prawej, otwierając ją, ujrzał, że jest wypełniona po brzegi winem. Duchowny nie miał zamiaru wstrzymywać powietrza i czekać Imperator wie jak długo po czoło w winie. Postanowił otworzyć przykrywę drugiej beczki. Niestety ta okazała się nie tyle co nie do schowania, lecz także pułapką. Z drewnianej beczki w mgnieniu oka wyłoniła się kobieta nosząca na skórze ślady plagi. Hektor nie zdążył odskoczyć. Wiedźma chwyciła go za kołnierz i przyciągnęła do siebie. Była zaskakująco silna jak na płeć żeńską, być może dzięki plugawym bóstwom swych ''bogów''. Siłą rzuciła Kapłana na kolana, po czym lewą dłonią chwyciła go za język, a prawą zaczęła ciąć dzięki trzymanemu scyzorykowi. Hektor nie mógł nic robić, oprócz wydawania z siebie krzyków agonii. Nie mógł się ruszyć, obrona Daruthów została już za pewne przerwana, czuł jak inne pary rąk przytrzymują go z tyłu.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Rycerz wylądował twardo na ulicy, niczym grom z jasnego nieba, tworząc w ziemi niewielki krater i wzbijając w górę resztki pokruszonego bruku. Fala uderzeniowa powaliła wszystkich w obrębie uderzenia w ziemię Tarmira, wliczając w to jego braci. Widział Formira i Desmira, powoli dochodzących do siebie po niespodziewanej fali uderzeniowej, wywołanej jego skokiem z ponad pięćdziesięciu metrów. Daruth czuł ból w nogach i kolanach, sam ledwo wytrzymał kontrolowany upadek z ponad pięćdziesięciu metrów. Gdy by nie moce Pasji, leżał by właśnie martwy, zgnieciony niczym kartka papieru. Tarmir wstał, kierując się w stronę konającego, lecz wciąż żywego Kapłana. Nawet nie zadawał sobie trudu, by pomóc wstać swoim braciom lub przynajmniej sprawdzić czy wszystko z nimi w porządku. Dla niego nie byli już Daruthami, lecz żałosnymi, niestety spokrewnionymi z nim pomiotami, którzy nawet nie wykonali prostego zadania polegającego na ochronie Duchownego Ministorum. Odrzucił plugawe, trędowate ciała oszołomionych heretyków, przygniatających ciało Kapłana, po czym wziął go na ręce. Starzec ledwo oddychał i zaczynał wpadać w konwulsje. Po brodzie skapywała mu krew wyciekająca z ust z odciętego języka. Nie miał pojęcia dlaczego kultyści odcięli mu akurat tą część ciała, lecz nie miało to teraz znaczenia. Mistrz życzył sobie przyprowadzenia kapłana z powrotem żywego, więc nie było czasu do stracenia.

-Tarmir? Gdzie...gdzie ty byłeś? - pytał, wygrzebujący się spod stosów ciał Desmir. Wyraźnie widać było, że był ranny, miał trudności z utrzymaniem równowagi na lewej nodze.

-Dlaczego nas opuściłeś!? - ponawiał pytanie. 

Tarmir milczał z uśmiechem na twarzy, napawając się ostatnimi widokami swoich żałosnych braci-nieudaczników. 

-Aaarch! - rozległ się krzyk z pod pobliskiego stosu ciał - mój krzyż!

Odwróciło to uwagę Desmira, który natychmiast rzucił się na pomoc Formirowi.

-Nie! Bracie! - nie mógł uwierzyć. 

Daruth Tarmir również to czuł. Kręgi Formira był zmiażdżone, a ścięgna między nimi pozrywane. Był sparaliżowany od pasa w dół, głównie dzięki fali uderzeniowej wywołanej jego gwałtownym lądowaniem. 

-Ma złamany kręgosłup! Tarmirze, musimy coś zrobić! 

Ten znów odpowiedział tylko i wyłącznie ciszą. Dzięki niej można było dokładnie usłyszeć echo wycia kolejnych nadciągających hord kultystów.

-Dlaczego milczysz!? Pomóż nam! Zamierzasz zostawić nas tu na śmierć!? 

W duszy Darutha Tarmira nie budziły się choćby najmniejsze ślady współczucia. Nie byli już jego braćmi. Nie byli już nikim ważnym.

-Nie zasługujecie już na żadną pomoc...nawet ode mnie... - odpowiedział srogo, po czym nie tracąc więcej czasu ruszył ile sił w nogach i w mocy.

-Nieee!!! - usłyszał tylko słabnący krzyk za swoimi plecami.

Daruth zbliżał się już do wrót wyjściowych Grodu wraz z ledwo przytomnym Kapłanem na rękach i księgą ''Des Sacronum'' przypiętą do pasa. Wyzwalając potęgę biomancji, jednym susem przeskoczył nad wrotami, lądując na zastawionym przed nimi motocyklem. Pospiesznie posadził Kapłana na tylnym siedzeniu za sobą, szarpnął za sprzęgło włączające silnik i ruszył pełnym gazem z powrotem skąd przybył. Czuł zadowolenie z tego co właśnie dokonał. Co z tego, że Formir i Desmir byli jego rodzonymi braćmi. Spotkał ich zaszczyt bycia Rycerzami Inkwizycji, lecz wykazali się skrajną ignorancją i najwyraźniej tego nie dostrzegli, nie wypełniając żądań swojego Mistrza i okazując tym samym słabość. A w szeregach Zakonu nie ma miejsca na słabość. Słabi zawsze będą pod butem silniejszych i prędzej czy później zostaną zniszczeni aby ich bezradność nie zżerała Zakonu od środka. Takie są prawa selekcji naturalnej. Desmir i Formir w pełni zasłużyli sobie na to co ich spotkało. 

Tarmir myśląc o powrocie do kwatery swojego mistrza i pokazaniu mu, że on jako jedyny był wystarczająco silny i oddany by wypełnić powierzoną misję, wyczuwał również jak energia życiowa Kapłana ulatnia się z jego ciała. Duchowny nie miał już szans na dalsze przeżycie. Do kwatery mistrza zostały jeszcze dwie godziny jazdy, a starzec już i tak stracił zbyt dużo krwi. Na jego nieszczęście, Tarmir nie opanował jeszcze dziedzin psioniki, mogących uleczać innych. Rycerz zjechał na bok drogi, by chwilowo zatrzymać się na niewielkim, trawiastym pagórku z wyrastającym na jego szczycie, zakwitłym,małym drzewem i resztkami jakiejś rzeźby pod nim. Kapłan zsunął się z tylnego siedzenia na muskularne ramiona Mężczyzny. Daruth ostrożnie przeniósł i położył konającego starca na kwiecistej trawie, tuż pod drzewem i tuż obok starożytnych ruin dawno zapomnianego dzieła sztuki. Sędziwy mężczyzna wydawał z siebie ledwo słyszalne jęki i chrząknięcia agonii. Zapewne mógłby jeszcze coś mu przekazać przed śmiercią, gdy by wciąż miał język. Tarmir pochylił się i ukląkł na lewe kolano, obserwując jego ostatnie sekundy życia   

Kapłan resztami sił, ścisnął trzęsącymi palcami dłoń jedynego świadka jego śmierci. Tarmir nie widział już w jego oczach żadnego strachu ani bólu, lecz pernamentny spokój, brak jakichkolwiek emocji. Być może starzec widział już swojego ukochanego Imperatora, któremu poświęcił całe swoje życie.

-W każdym życiu jest jakiś sens...przynajmniej w twoim było go więcej niż żywotach moich nie szczęsnych braci... - Daruth wypowiedział ostatnie usłyszane przez starca słowa, po czym powolnym ruchem dłoni, zamknął jego martwe oczy.  

Rozdział I

Miesiąc później - środek lata 005.M42

W ciągu nie całych czterech tygodni, znajdująca się w systemie Forlox, planeta Murdash stała się ofiarą podstępnej i niespodziewanej inwazji sług chaosu. Podobnie stało się i z czterema pozostałymi, głównymi światami sektora; Surash, Beliash, Ceunturio i Lohrkin. Wszystkie planety zostały zaatakowane i zainfekowane przez flotę przeciwnika w odstępie kilku dni. Tylko dwa ostatnie wymienione światy były na tyle przygotowane, by ich garnizony planetarne samodzielnie odparły ataki chaosu w ciągu dwóch tygodni, zanim inwazja przybrała na sile. Na pozostałych trzech, w tym na Murdash, plugawe kulty okazały się jednak znacznie lepiej wyszkolone, choć mogła być to też kwestia gorszych pod względem ilościowym i technologicznym garnizonów planetarnych. Wiara w Imperatora na światach Surash, Beliash i Murdash nie była również tak silna jak na Ceunturio i Lohrkin, dlatego ich populacje szybko uginały się działaniom chaosu, przechodząc na stronę arcywroga ludzkości. Sektor Forlox był słaby, mały i do tego na skraju upadku. Zdawało by się, że ignoranccy i zapatrzeni we własnej unikatowej tradycji oraz nie zrozumiałych dla reszty Imperium, dialektach, obywatele tego Sektora nie zasługują na wybawienie. Stało się jednak inaczej, Imperium już by dawno zapomniało o tym sektorze gdy by nie fakt, iż jest miejscem ważnym strategicznie. Leżący w środkowo-północnych okolicach Segmentum Ultima Forlox, od zawsze stanowił swego rodzaju zaporę przed Baalem - światem macierzystym Zakonu Krwawych Aniołów. Władze Imperium zareagowały błyskawicznie na zagrożenie Forlox, wysyłając flotę wyzwoleńczą w liczebności czterech frontów na każdą zagrożoną planetę. Planecie Murdash przypadł Front III składający się z III Kompanii Krawych Aniołów, 15. Vostroyańskiego, 24. Vostroyańskiego ciężkiego Regimentu pancernego Żelazna Krew, Band Długich Brzytw z Brontianu, 301.Cadiańskiego i 144.Cadiańskiego, oraz ochotnicza pomoc floty samozwańczego i potężnego, Lorda Rycerzy Inkwizycji. Wszystko poszło by gładko i zgodnie z planem, gdy by nie opóźnienie przybycia III Kompani Krwawych Aniołów pod dowództwem Kapitana Machiavi. Vostroyanie, Cadianie i Brontianie otrzymali za zadanie wesprzeć resztki lojalnego PDFu w utrzymaniu lub zabezpieczeniu Murdash przed przybyciem III Kompani Marines. Zadanie nie zapowiadało się na łatwe; lojaliści spodziewali się stawić czoła nie tylko znacznie liczebniejszym hordom zdziczałych kultystów, ale i ponad 1,2 milliona renegatów Gwardii Imperialnej, przybyłych z poza tego sektora, stanowiących regularną armię z Imperialnym sprzętem i pojazdami obróconymi przeciwko lojalistom. Sytuacji nie poprawiały też pogłoski mówiące o widzianych w okolicach Murdash band zdradzieckich marines roznoszących zarazę i oddających hołd bóstwom Nurgla...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Przez stalowe, ciągnące się na setki kilometrów szyny, przeszły wyładowania elektryczne o sile tysięcy woltów. Pociąg osobowy napędzany prądem, jechał wzdłuż swojej trasy, prowadzącej przez centrum olbrzymiej metropolii zwanej Cirenholm. Trasa wiodła bardzo wysoko, wiele kilometrów nad poniższymi, biednymi dzielnicami, suburbiami i piętrami potężnych drapaczy chmur. Przeciętnego wzrostu, szczupły i dobrze zbudowany brunet, z krótko przyciętymi włosami, inteligentną i przystojną twarzą z niebieskimi oczami i kilkudniowym zarostem - Ibrachim Katachurian siedział wygodnie usadowiony na skórzanym siedzeniu pasażerskim w jednym z wielu wagonów, przewożących Gwardzistów wracających z frontu. Obserwował srogą, gotycką architekturę giga miasta. Była godzina siódma wieczorem czasu Cadiańskiego. Od ponad godziny czekał ze zniecierpliwieniem na finalny przyjazd do głównego dworca Cirenholm i powrotu do domu. Nie był w nim od ponad dziewięciu miesięcy, wszystko przez kolejną wojnę na którą został wysłany. 412.Cadiański w którym służy od ponad sześciu lat, znów wezwał go do służby dla Imperatora, tym razem na skutej lodem planecie Vercims IV, gdzie Ibrachim po raz któryś z rzędu oszukał śmierć, wracając cały i zdrowy. Nie miał zamiaru rozmyślać o kolejnym horrorze z którego wyniósł kolejne odznaczenia i krew dziesiątek wrogów ludzkości na rękach. W tej chwili po prostu cieszył się z powrotu do normalności, otrzymania kolejnej zapłaty za służbę oraz z zobaczenia kogoś, na kim bardzo mu zależy. Najważniejszej osoby w jego życiu, której nie widział od prawie roku.

Po kilkunastu minutach wyczekiwania, Ibrachim ujrzał przez szybę pierwsze szczegóły oddalonego olbrzymiego dworca. Przekładnie dźwigniowe obracały się coraz wolniej, a wraz z nimi koła wagonów. Cały, dwustu metrowy pociąg powoli zwalniał. Spod szyn rozlegał się pisk klocków hamulcowych zacierających o szyny. Ibrachim i pozostali Gwardziści w galowych mundurach z wagonu, zaczynali szybko wstawać i brać pod ręce swe walizki. Po chwili wszystkie wagony zatrzymały się, a świadczyło o tym mocne szarpnięcie, trzęsące całym wagonem przez chwilę. Para Milicjantów Arbites sprawujących porządek w wagonie, rozsunęła wrota na zewnątrz, zapraszając gestem dłoni do wyjścia. Szeregi ubranych w mundury weteranów, zaczęło wylewać się na oczekujące tłumy spragnionych swoich mężów kobiet. Ten widok zawsze witał Ibrachima podczas każdego powrotu ze służby. W tym peronie setki małżeństw znów łączyło się po długim czasie rozłonki. Gwardziści wracający z frontu rzucali się do czekających na nich wybranek, całując je i ściskając. Nie inaczej było w Katachurianem. Przebiwszy się przez tłumy kochanków, ujrzał oddaloną o kilka metrów dalej, zielonooką, ciemno blond-włosą piękność z włosami sięgającymi do wysokości ramion, ubraną w elegancką, letniej suknię do kolan i bez rękawów odsłaniających jej zgrabne nogi i dłonie. Bicie serca Ibrachima znacznie przyśpieszyło, gdy ona również spojrzała w jego oczy zamierając w bezruchu. Po sekundzie ona również go rozpoznała, oboje ruszyli sobie naprzeciwko.

-Githany! - Ibrachim biegł ile sił w nogach. Po chwili oboje złapali się w miłosnym uścisku i namiętnym pocałunku.

-Najdroższy...tak bardzo tęskniłam! - z powiek błękitnych oczu ukochanej Ibrachima, zaczęły spływać łzy szcześcia.

-Ja bardziej - odrzekł rozpalony , po czym obaj powrócili do uścisków i pocałunków.

Nareszcie, po prawie roku, Ibrachim mógł poczuć spragniony smak ust, dotyk gładkiej skóry i zapach perfum swojej żony. Najważniejszej osoby, najważniejszej kobiety w jego jak dotąd krótkim, dwudziestosześcioletnim życiu. Była dla niego wszystkim, kochał ją bardziej nawet od samego Boga-Imperatora. Tylko dzięki niej, jego istnienie miało wciąż jakiś sens. Obecność Githany sprawiała, że Ibrachim promieniował szczęściem, a szczególnie w momentach takich jak ten. 

Nie marnując dłużej czasu, para zakochanych wyszła poza dworzec wraz z innymi parami, biorąc taksówkę z trasą prosto do ich mieszkania. Kierowca taksówki kierował się autostradą wiodącą między wysokimi na setki pięter drapaczami chmur tuż obok śmigaczy pędzących tą samą trasą, podczas gdy pasażerowie wciąż nie mogli się sobą nacieszyć. Po kilkunastu minutach jazdy ,Githany i Ibrachim wysiedli z taksówki na głównym placu swojego osiedla z którego szybko razem doszli do klatki schodowej obok. Znajdowała się na poziomie 151, a w górę ciągnęło się jeszcze wiele takich platform to też można było uznać, że mieszkają na średniej wysokości. Ich wspólne mieszkanie znajdowało się w standardowej, dwustu-pięćdziesięcio poziomowej kamienicy na trzecim z pięciu pięter poziomu 151. Jak na dżentelmena przystało, Ibrachim otwierając drzwi klatki schodowej, puścił Githany przodem, po czym ruszył za nią, nie puszczając jej dłoni. W drodze po schodach i korytarzu klatki schodowej, mijali witających Ibrachima sąsiadów oraz przyczepione przy drzwiach każdego pojedynczego apartamentu, wypucowane do połysku propagandowe tablice z cytatami Imperatora i innych ważnych świętych. Gdy oboje weszli do mieszkania, Katachurian odetchnął z ulgą. Nareszcie w swoim przytulnym, dostojnym domu.

-Pozwól, że zdejmę z ciebie ten gruby szynel, kochanie - zagadnęła Githany, ściągając mundur z jego pleców.

-Jasne, dziękuję - odpowiedział uśmiechem.

Githany zawiesiła wojskowy ubiór na wieszaku obok, po czym znów założyła ręce na szyi swojego wybrańca, pokazując swój uroczy uśmiech.

-Bez ciebie było tu tak pusto...tak cicho.

-Cisza jest w porządku...stęskniłem się za nią po prawie roku życia w wojskowych barakach. Teraz mogę się nią nareszcie ekscytować. Razem z tobą - Ibrachim odpowiedział również uśmiechem, przejeżdżając palcem po jej policzku.

Githany roześmiała się radośnie, rumieniąc się na twarzy.

-Zjemy coś? Zapewne zgłodniałeś przez tą całą podróż - zagadnęła po chwili

-Można tak powiedzieć kochana. Nie jadłem nic od ośmiu godzin, więc czemu nie. Poza tym mam już dość tego wojskowego żarcia, pora przekąsić coś cywilnego.

-A jak dałeś sobie radę bez mojej kuchni na służbie? Dobrze cię tam karmili?

-Niby tak...grochówka trzy razy dziennie początkowo smakuje nieźle, ale po dziewięciu miesiącach chce się tym już żygać - skrzywił się

-Czyli rozumiem, że zatęskniłeś za moją kuchnią?

-Oczywiście - Ibrachim odrzekł, po czym ucałował ją w szyję - nic nie zastąpi twoich śniadań, obiad i kolacji, najdroższa.

Nie czekawszy dłużej, Githany zabrała się za robienie obiadu, zaś Ibrachim za zdjęcie Gwardyjskiego uniformu i ubranie w cywilny strój. Normalnie kazała by mu za pewne pomóc w przyrządzaniu posiłku, lecz nie w tym czasie co teraz. Githany rozumiała zmęczenie wojną swojego męża, więc zawsze przez kilka dni po jego przyjeździe ze służby, robiła nie które rzeczy za niego, aby on mógł odpocząć. Oboje to rozumieli, dlatego było im ze sobą tak dobrze.

Katachurian nałożył na siebie typowy, luźny ubiór najprzeciętniejszego, Imperialnego obywatela - Koszulę na guziki koloru czerwonego z rękawami podwiniętymi do łokci, zwykłe szare, skromne spodnie i przeciętne skużane kapcie zamiast trzewików, żeby nie brudzić podłogi. Po skończeniu, przeszedł znów do salonu, by walnąć się na kanapę. Już prawie zapomniał jak wyglądało wnętrze jego miejsca zamieszkania. Wszystko było wysprzątane i na swoim miejscu jak powinno. Mieszkanie nie było duże, od perspektywy drzwi wejściowych; salon znajdywał się na przeciwko, skąpany w świetle dobiegającym z wysokich okien w kratkę i drzwi na taras. Trzy metry przed kanapą na której siedział Ibrachim, znajdowała się po prostu ściana, (która nie przechodziła przez całą szerokość mieszkania, lecz tak jakby oddzielała salon od sypialni) oraz drewniana komoda na której stał średniej wielkości telewizor a jeszcze nad nim pułki ze zdjęciami jego rodziny i Githany, nie wielką ilością książek; głównie religijnych jak na pobożną rodzinę przystało, oraz nie wielkie kwadratowe radio nieustannie nadające Imperialną propagandę. Można było je ściszyć, lecz nie wyłączyć. Za kanapą znajdowała się kuchnia w której żona Ibrachima przygotowywała w tej chwili kolację. Choć mieszkanie było nie wielkie, w zupełności wystarczyło tym dwojga szczęśliwym kochankom.

Do nozdrzy mężczyzny doszedł zapach idealnie usmażonego i przyprawionego mięsa. Dobrze znał ten zapach, oznaczający, że danie jest już gotowe. Wkrótce Githany położyła talerz ze stekiem z Tigerianina - ulubionego posiłku Ibrachima, po czym obaj usadowili się na sofie, blisko siebie, włączając telewizor. Smak idealnie zaserwowanego dania była dawno zapomnianą przyjemnością dla Ibrachima aż do tej chwili. Skonsumował danie z przyjemnością i niebem w gębie, powodując tym samym uśmiech ukochanej. Następne dwie godziny spędzili na zwykłej rozmowie, nie mogąc się sobą nacieszyć.

-A więc...jak z twoją wiarą? Jak często chodziłaś na msze, gdy mnie nie było żono? - zapytał.

-Trzy razy w tygodniu, najdroższy. Wciąż w te same dni tygodnia, jak przed twoim wyjazdem. Kapłan Eugeniusz wciąż dzień w dzień wzorowo dwa o wiernych jak my.

Katachurian uśmiechnął się na te wieści. Na Cadii jak i również w całym Imperium zawsze panował przesąd twierdzący, że wierzące w Imperatora małżeństwo, to silne i trwałe małżeństwo.

-Co u niego słychać? Jak u niego ze zdrowiem? Ostatni raz przed wyjazdem widziałem go w nie najlepszym stanie.

-Oczywiście, nasz kapłan ma już swoje lata i jego stan wciąż się nie poprawia, lecz jest jeszcze w stanie chodzić i przemawiać na mszach. Jego wiara jest silna, na pewno jeszcze nie raz zdążysz wyznać mu swoje grzechy.

-Obym zdążył

-Ostatnio bardzo mi pomógł dając mi nadzieję w wierze, że wrócisz cały i zdrowy. Nie dawno modliłam się, żeby tak się stało.

-I wygląda na to, że Imperator wysłuchał twoich próśb. Cieszę się, że wciąż myślisz o mnie gdy jestem poza domem - Ibrachim rozpromienił się, całując Githany w policzek.

-Powinieneś podziękować mu za to.

-Oczywiście.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

-A więc...jak sobie poradziłaś beze mnie? - zagadnął po odłożeniu pustego talerza na stolik - Co słychać w pracy?

-W pracy wporządku, praca w fabryce amunicji jest ciężka, ale daję radę. Zapłata nie jest do końca satysfakcjonująca, ale stać nas na podstawowe potrzeby i płacenie czynszu za nasze mieszkanie. Dlaczego pytasz kochanie? Martwisz się czymś?

-Martwie się o ciebie, Githany. Wiesz, że zawsze możesz zamieszkać u mojej matki na czas mojej nieobecności. Na nią zawsze można liczyć, a poza tym...jest trochę samotna no i martwi się o mnie gdy obowiązek wzywa.

-Ja również się o ciebie martwie, gdy tam jedziesz kochany. Nie zapominaj o tym - Githany przysiadła się bliżej, gładząc Ibrachima dłonią po twarzy.

-Nie śmiałbym zapomnieć...-odrzekł.

-Dla ciebie wojna się już skończyła...mam nadzieję, że na zawsze. Dlatego właśnie jestem przy tobie, a ty przy mnie. Jesteśmy z powrotem razem, w naszym przytulnym mieszkaniu, więc nie ma na razie sensu myśleć o problemach i się martwić gdy ich nie ma czyż nie?

-Może masz rację. - odpowiedział po krótkim namyśle. Jej łagodny głos i słowa często na jakiś czas uspokajały Ibrachima - Może powinniśmy cieszyć się chwilą.

-Chwilą dla nas dwojga - uśmiechnęła się skromnie, po czym wsunęła dłoń po jego czerwoną koszulę. Obaj zaczęli całować się namiętnie.

-Chwilą na którą czekałem całe dziewięć miesięcy - przerwał na chwilę, sięgając po pilot, którym wyłączył grającą w telewizorze propagandę. W końcu wrócił tu dla niej, nie dla oglądania Imperialnej komercji.

Nie minęło więcej niż pięć minut, zanim oboje rozebrali się do naga i zaczęli ze sobą namiętnie kochać. Obydwojga od dawna tego brakowało. Ibrachim nareszcie mógł zaspokoić chęć dotyku jej pięknego, kobiecego ciała, poczucia fizycznego ciepła i bliskości Gihany.

Godzinę później o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści czasu Cadiańskiego, Ibrachim chwilowo wybudził się przez chłodny wieczorowy wiatr dochodzący z otwartych drzwi od tarasu. Szybko wstał by je zamknąć, po czym wrócił pod kołdrę, prosto w gorące objęcia słodko śpiącej Githany. Cieszył się z czasowego powrotu do cywila i odwilży od wojskowego puczu. Chociaż przynależność do 412.Cadiańskiego, oddanie Imperatorowi oraz Imperium i walkę za te wartości traktował jako rzecz świętą, przychodził czas gdzie musiał od tego odpocząć jak na zwykłego człowieka przystało. Była to jedna z ostatnich chwil spędzonych z żoną. Tydzień później nadszedł tragiczny rozdział, który nieszczęśliwie odmienił jego żywot . 13 Czarna Krucjata. Przez ten konflikt stracił swoje miejsce zamieszkania, starą, schorowaną matkę no i ukochaną Githany. Ibrachim czasami żałował i przeklinał, że to on za miast niej nie zginął w tym konflikcie, chociaż i tak nie miało to już zbyt wielkiego sensu.

Szczególnie teraz, siedząc pośród spoconych towarzyszy w ciasnym pomieszczeniu desantowym samolotu odrzutowego typu Walkiria.

-Centralo, tu pierwszy pilot Charpuna z eskadry Biesa, zbliżamy się do lądowania. Sześćdziesiąt metrów nad ziemią, czas około minuty! - z wnętrza kabiny sterowniczej, dochodziły meldunki pilotów z głosami zniekształconymi przez maski tlenowe. 

-Tu drugi pilot Charpuna z eskadry Biesa, melduję do centrali, że strefa lądowania jest nie czysta. Tam roi się od wrogich kontaktów, zaprzestać desantu? - meldował zerkając z okna kabiny.

-Tu Centrala do obu pilotów, w dupie mam wasze obawy przed jak wy to mówicie ''nie czystą'' strefą lądowania, desant piechurów 144.Cadiańskiego ma zostać wykonany bez względu na koszty!

Ibrachim słysząc nie wyraźne i trzeszczące przez komunikator rozmowy pilotów, postanowił upewnić się czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. ''Zamki desantowe - są, Pełny magazynek do las pistoletu - jest, Lasgun załadowany do pełna - jest, cztery granaty i cztery zapasowe magazynki na bandolierze - są, nóż - jest'' - powtarzał w myślach, sprawdzając swój cały niezbędny ekwipunek. Podobnie czyniło pozostałych jedenastu przypiętych do pasów Gwardzistów w kabinie pasażerskiej.

-Nienawidzę latać tym cholerstwem, zawsze dostaję choroby powietrznej - marudził Soric siedzący po lewej

-Trzeba było się w takim razie zgłosić do cholernej marynarki wojennej - zarzartował Javik na przeciwko Ibrachima

-No dalej, kiedy ten desant? Mam dosyć siedzenia w tej latającej trumnie - Izaak mówił pod nosem, siedząc po jego prawej.

Ibrachim Dominatus dobrze znał całą tą trójkę. Odkąd minęło ponad półtora roku od wydarzeń na Tadmur i Helios, stali się jego wojennymi braćmi. Soric Jarymowicz - Blondyn z typową dla Vostroyan fryzurą i podkręconym wąsem, najmłodszy z nich, za ledwie dwudziesto-sześcio letni wnuk bogatego szlachcica i bohatera Vostroyi - Jenerała Teofila Jarymowicza. Javeron, lub jak kto woli Javik Cuu - Ourelianin odznaczający się krótkim, zadziornym kruczym Irokezem, oraz typowymi rysami i karnacją dla Tallarn. Będący o rok młodszy od Ibrachima, dwudziesto dziewięcio letni, emerytowany gangster z podziemi świata-ula-kuźni na której się wychował, o czym świadczą jego bandyckie tatuaże znaczące przedramienia i szyję. Izaak Bask - najwyższy i prawdopodobnie najsilniejszy z całej czwórki szatyn w wieku Ibrachima z haczykowatym nosem, swą nierozłączną kominiarką na głowie, długą blizną na skroni i lekko opaloną skórą. Nic dziwnego, skoro większość swojego dotychczasowego życia spędził na pracy w polu jako syn chłopa.

Nagle światełka kontrolne na suficie kabiny isę zaświeciły

-Powstać! - krzyknął stojący przy tylnej rampie kabiny, brodaty Gwardzista. Był nim starszy sierżant, a właściwie od niedawna Porucznik Weteran Gerard Fairburne, uprawniony do rządzenia czwartym plutonem piechoty, do którego Dominatus przynależał. Noszący taktyczny sweter i bojówki zamiast munduru pod karpaksowymi ochraniaczami oraz podwiniętą kominiarkę z goglami zamiast hełmu lub beretu, wyglądał prędzej jak najemnik niż gwardzista. 

Zgodnie z rozkazem pozostali gwardziści wstali, chwyatając się przymocowanych do sufitu uchwytów. Nie licząc jednego nieznanego żołnierza i dwóch pilotów, Ibrachim rozpoznawał jeszcze głównego plutonowego snajpera - Sierżanta Fellayna Harka, Eksperta od materiałów wybuchowych - wielkiego kaprala Greestina, Plutonowego radio operatora - szeregowego Char'a, oraz dwóch zwykłych, młodych szeregowych - Fostera i Molore.

-Jimmy! Jak długo jeszcze! - Fairburn zawołał do Pilota nr.1

-Dwadzieścia pięć sekund! - odpowiedział

Teraz nadszedł czas, Sierżant pamiętał wszystko z wielokrotnie powtarzanych przygotowań.

-Słuchać uważnie chłopy! Przypominam wam ostatni raz, bo za chwilę będziecie zdani sami na siebie! Gdy otworzy się rampa, ja wychodzę pierwszy, dwóch następnych czeka trzy sekundy, po czym zaczepia swoje zamki, ląduje, natychmiast je odczepia i osłania lądowanie pozostałych! Zrozumiano mnie!? - przypomninał Fairburn.

-Tak jest, Sir! - wszyscy odpowiedzieli jednoznacznie.

-Piętnaście sekund! - meldował pilot nr.1.

Gerard Zaciągnął zamek na przyczepionym do karabińczyka Bolterze szturmowym z wbudowaną kolbą, kolimatorem i uchwytem stabilizującym, Soric i Hark na szybko obejrzeli swoje karabiny wyborowe ''Long Las'' i sprawdzili uprzęże trzymające ich peleryny zwinięte, Izaak przeładował ten sam pełny magazynek dla pewności, Greestin przejrzał bębenek swojego granatnika.

-Dziesięć sekund!

Fairburn pośpiesznie wyjął zapalniczkę, podpalając nią trzymanege w ustach ulubione cygaro.

-Pięć sekund!

Rampa otworzyła się w do góry, grube liny z podajnika zleciały w dół. Walkiria wisiała nieruchomo w miejscu ponad dwadzieścia metrów nad ziemią.

-Za Cadię! - Fairburn w mgnieniu oka zaczepił swój karabińczyk zszyty z uprzężą, po czym zjechał.Trzy sekundy za nim ruszyli Char i anonimowy Gwardzista, za nimi Hark z Soricem i na reszcie Ibrachim wraz z Javikiem. Odczekali standardowe trzy sekundy, po czym błyskawicznie zaczepili karabińczyki o sznury i spuścili się w dół. Spadali bardzo szybko i sprawnie, Ibrachim widział mroczny krajobraz niezliczonych ruin, stosy trupów gwardzistów tutejszego PDFu walających się po placu na którym toczyła się walka w której środek został wrzucony. Nad tym wszystkim górowało chmurzaste niebo o chorobliwie niepokojącym mroczno-zielonym kolorze. Ich walkiria nie była jedyną, w pobliżu destantu dokonywały jeszcze trzy inne drużyny, wchodzące w skład plutonu. 

Po pięciu sekundach, Ibrachim i Cuu poczuli ziemię pod nogami, błyskawicznie odczepili karabińczyki i otworzyli ognień ze swych lasgunów, kucając i osłaniając tym samym zejście Izaaka i Greestina. Gdy Wszyscy sprawnie i szybko zeszli z pokładu Walkirii, eskadra pojazdów latających odleciała, zostawiając po sobie szare smugi. Przed całą jedenastką rozpościerał się długi na pięćdziesiąt metrów plac, otoczony z lewej i prawej strony podziurawionymi wieżowcami mieszkalnymi. Plac miał może długość pięćdzieisęciu metrów, usłany był dziurami po pociskach moździerzowych, ruinami murków, ławek, wrakami samochodów i resztkami worków z piaskiem. Na drugim końcu, ponad sto metrów dalej widać było ruiny gotyckiej katedry. To właśnie sprzed niej zdrajcy ostrzeliwywali zza barykad tych którym 144.Cadiański przyszedł z pomocą.

Cadianie otworzyli zaporę ogniową, wspierając resztki PDF'u stawiającego tu opóe od ponad trzech godzin. Łącznie było ich około czterdziestu czyli porównywalnie tyle samo co ostrzeliwujących ich renegatów na przeciwko.

Fairburn oddał kilka pojedyńczych strzałów zza worków z piaskiem, zabijając czterech pierwszych, szturmujących wrogów na tej planecie, po czym rzucił się przygarbiony do wraku ciężarówki, tuż obok skulonego przy niej żołnierza tutejszych sił Gwardii. Zadanie powierzone dla dowództwa było proste - zabezpieczyć obrzeża północne stolicy Murdash w której 144.Cadiański się teraz znajdował i wesprzeć walczące tam siły PDF'u, wypierając tym samym wkraczające do miasta siły nieprzyjaciela. W operacji brali udział również zmieszane siły 301. Cadiańskiego, 15. i 24. Vostroyańskiego oraz Banthianie. 

-Porucznik Fairburn z 4 plutonu piechoty 144.Cadiańskiego, jesteśmy tu by zapewnić wam wsparcie!

-Nareszcie kurwa, ile można czekać na tą cholerną pomoc? Utrzymujemy się tu od ponad trzech godzin! - młody żołnierz ciężko oddychał, opadając z sił. Spod munduru i karpaksu zakrywającego korpus, instnsywnie płynęła struga krwii, mężczyzna był poważnie ranny.

-Jak wygląda sytuacja? Z jakiej jednostki jesteście?

-A na jaką jednostkę ci wyglądamy? Po prostu spójrz na mój cholerny naramiennik! Nie ma już żadnej jednostki, wycięli nas w pień! - majaczył.

Sierżant wyczytał z karpaksowych ochraniaczy Gwardzisty, że jest to najwyraźniej 9.Kompania Sił Planetarnych Murdash.

-Eeech chrzanić to, i tak nie rozumiem tego waszego śmieciowego dialektu - warknął pod nosem, po czym postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i chwycił za radiostację Char'a- 4 Pluton, jazda z nimi!

Gwardziści 144.Cadiańskiego wiedzieli co robić, Starszy Sierżant nie musiał im nawet wydawać dokładnych rozkazów. Regiment w dużej mierze złożony z zaprawionych już w bojach żołnierzy, był zgrany i gotowy do każdej sytuacji. Soric oraz Hark i jego drużyna snajperów z którą przed chwilą się połączył, szybko zajęli dogodne pozycje między wrakami samochodów. Odległość pięćdziesięciu metrów była dla nich niczym. Już w pierwszych minutach wrodzy strzelcy CKMów zostali zdjęci. Soric strzelał do nich niczym do kaczek, osłona renegatów nie kiedy była za niska lub zbyt cienka. W pierwszych chwilach udało mu się zabić czterech renegackich gwardzistów, strzałami między oczy. Do walki włączył się również Izaak, który prując ze swojego rozstawionego KMu Lewins M34, skutecznie przygwoździł nieprzyjacielskie pozycje. Nie mógł dokładnie stwierdzić przez przeszkadzający huk wystrzału i dym, lecz zdawało mu się, że pierwszą serią skosił sześcio osobową grupkę zbitych ze sobą zdrajców. Jego osłonę wykorzystali pozostali strzelcy plutonu, flankując się pod osłoną coraz bliżej wrogie pozycje. 

Greestin był już w połowie placu, przykucnął za jednym z samochodów, kryjąc swe wielkich rozmiarów ciało przed ostrzałem, po czym posłał trzy celne granaty prosto w murek za którym kryli się przeciwnicy. W zetknięciu z celem, ładunki wybuchowe eksplodowały, niszcząc sporą część osłony i rozrywając kilkunastu renegatów na miejscu. Prący z flanek i na przód Gwardziści skorzystali z okazji, zalewając nieprzyjaciela zmasowanym ostrzałem z karabinów laserowych. Ibrachim przeskoczył przez ogrodzenie fontanny znajdującej się po środku placu, przykucnął przy następnym, by po chwili również skorzystać z przewagi taktycznej. W odstępie sekund zestrzelił pierwszego zdrajcę strzałem w głowę, potem drugiego czterema strzałami w korpus, a następnie trzeciego zdrajcę, raniąc go w kolano, aby za chwilę dobić trzema strzałami w brzuch. W niedługim odstępie czasu liczba zabitych przez niego heretyków w tej bitwie wzrosła do dziesięciu. Pod koniec pierwszego starcia w ruch poszły granaty ręczne, którymi między innymi Foster i Molore się posłużyli, łamiąc ostatni opór. Kultyści ruszyli w tył, wycofując się do katedry po drugiej stronie ulicy. Nie wielu z nich nie zdołało do niej dobiec, większość renegatów zostało wystrzelanych podczas taktycznego odwrotu.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

-Widzisz? Moi ludzie właśnie uratowali dupę twoim, zagrożenie zażegnane, więc powiedz mi na Imperatora, kto tu dowodzi!? - dopytywał się Fairburn.

-Nikt nie dowodzi, wszyscy zginęli, nie widzisz na Imperatora!? Zostało nas tylko kilkunastu! Jesteśmy zgubieni!

-Przestań pieprzyć szczeniaku, weź się w garść i powiedz mi chociaż kto sprawował tu jakąkolwiek kontrolę! Tylko Murdashianie czy całe wojsko tego pieprzonego systemu jest aż tak nie doświadczone!? - Fairburn wybuchł złością, lecz w odpowiedzi otrzymał tylko milczenie. Oszalały gwardzista szybciej zemdlał zamiast mu odpowiedzieć. Fairburn westchnął od niechcenia, po czym zwrócił się do swojego adiutanta.

-Char, wyślij sygnał o wsparcie sanitariuszy na tą pozycję. Może będą zdolni pomóc tym biedakom. Ja idę się nieco zabawić, dołącz do mnie jak skończysz.

-Tak jest Sir! - Char zasalutował po czym zabrał się do nastawiania odpowiedniej częstotliwości radiowej.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Javik, Śruba i Ibrachim biegli w równych odstępach kilku metrów od siebie, przemieszczając się od jednej osłony do drugiej. Poruszali się w sporej, rozeszłej na całą szerokość ulicy grupie całego plutonu, szturmującego niewielką katedrę od jej wschodniej strony. Wraz z dalszą przebytą odległością, wróg stawiał zacieklejszy opór, lecz nie na tyle zaciekły by powstrzymać 4. pluton. Cadianie parli na przód, wybijając zmasowanym ostrzałem laserowym również szturmujących na nich zdrajców ginących z fanatycznym poświęceniem za mroczne potęgi chaosu. Witraże były już dawno wybite, a z ich miejsc dochodziły  strzały kryjących się w katedrze heretyków. Najwyraźniej musieli stać na jakiś rusztowaniach, skoro dosięgali tak wysoko, prowadząc efektywny ostrzał. Zdrajcy zajmowali również słabiej ufortyfikowane pozycje tuż pod witrażami katedry, za opadłymi ruinami jej dachu i między dziurami w ulicy.

Izaak rozstawił pośpiesznie dwójnóg swojego KMu na gruzach i rozpoczął kolejny ostrzał samemu również pod nim będąc. On, Ibrachim i najbliźsi gwardziści ze zwykłymi lasgunami, kryjący się za tą samą osłoną, otworzyli ponownie ogień w tym samym czasie co renegaci dwadzieścia metrów na przeciwko. Na tak krótkim dystansie nie było mowy o dokładnym celowaniu, wszyscy walili niemalże na ślepo. Wiązki laserów i mało kalibrowa amunicja  zasypywały pozycje obu stron, wzbijając pył i odpryskując gruz na coraz mniejsze odłamki. Gwardzista z lewej Izaaka został trafiony prosto w oko, ginąć na miejscu, następny za lewym ramieniem Ibrachima  poległ trafiony dwukrotnie w szyję. Po nich zginęło jeszcze kilku pobliskich żołnierzy 144.Cadiańskiego. Ibrachim, Izaak i pozostali nie byli dłużni heretykom, miażdżąc całą dwudziestoosobową grupę nieprzyjaciół gradem pocisków w tym samym czasie. Ciężko kalibrowe pociski Lewinsa M34 dzierżonego przez Izaaka, dziurawiły gruzowate barykady, rozrywały kamizelki karpaksowe, hełmy, wnętrzności i kończyny renegatów wpychających się pod linię strzału, zmasowany ostrzał karabinów laserowych Dominatusa i pozostałych gwardzistów, penetrował korpusy i głowy zdrajców, którzy nie zdążyli się w porę schować za osłoną. Po chwili poderwani adrenaliną gwardziści, ruszyli na przód do bocznych drzwi katedry. Były zamknięte od wewnątrz, dlatego należało podłożyć pod nie ładunki burzące, w które Cadianie na tą akcje zostali wyposażeni. Ibrachim i Śruba zostali na swoich pozycjach, gotowi do osłaniania saperów w razie ponownych ataków wroga.

-Sukinsyny twardo się trzymają - przyznał Ibrachim przeładując nowy magazynek - nie odpuszczają tak łatwo jak na Helios.

-Nie martw się, już ja im odpuszczę. Lada moment damy popalić skurwielom - zapewnił go Śruba, sprawdzając ilość pozostałych naboi w magazynku bębenkowym KMu.

Dominatus miał złe przeczucia co do ryzykowania saperów. Miał obawy co do tego co za chwilę ma się stać. Akhzael - czempion Malice, stojący na straży Ibrachima, ostrzegał go kolejną wizją. W ciągu dwóch lat od kiedy zjawa nawiązała z nim kontakt psioniczny, Cadianin zdążył wiele się nauczyć. Przymierze ze sługą Malala dawało mu dużo korzyści. Wiedząc ilu bogów jest chaosu, czym się charakteryzują i jacy są ich wyznawcy, już i tak znacznie wykraczał poza dopuszczalną dla zwykłego Imperialnego obywatela wiedzę o ''Arcywrogu ludzkości''

Wiedział również z kim aktualnie wojuje, a mianowicie z wyznawcami Nurgla - pana rozkładu i zarazy. Oczywiście pozostali gwardziści oraz Soric, Javik i Śruba również wiedzieli, że są oni dotknięci nie znaną plagą i lepiej unikać z nimi walki wręcz, ale nic ponadto. W zasadzie nic na tym nie tracili, Dominatus wolał by pozostało tak jak jest teraz, dla ich własnego dobra.

Tak czy inaczej, wyczuwał przesłany od Akhazela impuls, a chwilę później...ciepło. Intensywne ślady ciepła, zaznaczonego na czerwono i widziane przez ścianę katedry w której stronę biegli teraz saperzy 144.Cadiańskiego. Tak, Ibrachim dosłownie widział ślady ciepła przez najbliższe warstwy obiektów w obrębie kilkudziesięciu metrów. Był to jeden z pospolitszych darów od Akhazela do walki z chaosem. Działał niczym termowizjery zamontowane w hełmach marines.

Ibrachim wiedział co się zbliża, do jego uszu dochodził metaliczny grzechot gąsienic i warkot potężnego silnika od wewnątrz. Było już za późno dla biedaków dobijających się do bocznych drzwi katedry, mógł zrobić tylko jedno w obliczu nadchodzącej apokalipsy.

-Cholera, na ziemię! Padnij! - Cadianin rzucił się z powrotem na za stertę gruzów, pociagając za sobą Izaaka.


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Soric zwinnymi palcami odkręcił zużytą ciężką lufę wspomagającą penetrację strzału, po czym wkręcił nową. Wymienił magazynek i zaciągnął zamek swego karabinu wyborowego Long-Las, wychylił się nad rów betonowej ulicy, w którym się krył, starannie wycelował, po czym  oddał potężny strzał. Wiązka laserowej energii z prędkością światła przebyła dystans stu metrów, dzielący jego i witraże w katedrze. Widział wyraźnie jak trafiony przez niego heretyk z wielką, dymiącą dziurą w głowie i hełmie, wypada z okna i kilkanaście metrów w dół roztrzaskuje się o gruzy.

Po lewej rozległy się strzały pozostałych zawiniętych w peleryny i kominiarki na twarzach snajperów 144.Cadiańskiego. Łącznie z Jarymowiczem i Harkiem, było ich pięciu. Wszyscy w tej chwili ostrzeliwali pozycje wrogich snajperów, zapewniając osłonę szturmowi czwartego plutonu.

-Mogło być lepiej, Soric - przyznał Hark, patrząc przez lornetki przez wybite otwory na szyby pobliskiego wraku samochodu.

-Dziękuje Sir, ale wciąz staram się przyzwyczaić do mojego nowego karabinu.

-Spokojnie, tylko się nabijam - dowódca snajperów lekko się uśmiechnął, nie odrywając oczu od lornetek - Strzał był w porządku, pamiętaj tylko, żeby o swą broń dbać i przynajmniej raz dziennie czyścić, tak jak cię uczyłem Jarymowiczu.

-Zrozumiano Sir.

Patrząc jeszcze przez chwilę przez lunetę, Vostroyanin obserwowł ogień prowadzony przez pobliskich trzech strzelców. Po jego prawej leżał szeregowy Andrehs z long lasem opartym na dwójnogu. Tak samo jak Soric, był tak zwanym ''uczniem'' Harka, należącym do tego regimentu nieco dłużej niż Vostroyanin. Oboje nie mieli nic do siebie, nawet się trochę lubili, lecz często ze sobą rywalizowali w umiejętnościach snajperskich, szczególnie w obecności Sierżanta Harka. Andrehs spuszczając powietrze, nacisnął spokojnie spust, trafiając kolejną ofiarę wychylającą się zza witraży. Renegat zamienił się w krwawą miazgę, kiedy trafiony przypadkowo granat przywiązany na jego bandolierze eksplodował, zawalając sporą część pobliskiej ściany.

-Jasna cholera, synu! - zaśmiał się Hark, widząc wyczyn swego podopiecznego.

-Na Imperatora, widzieliście to!? - Andrehs oderwał oko od lunety, nie mogąc uwierzyć w to czego dokonał.

-Co za łut szczęścia - Soric wyszczerzył się po nosem, przymierzając się do następnego strzału.

Nagle kątem oka zauważył, że lewy dolny obszar ściany między witrażami, a bocznymi wrotami katedry zaczyna się trząść. Postanowił przyjrzeć się sytuacji dokładniej. Nacelował na gwardzistów dobijających się do drzwi, nawet oni coś wyczuli, widząc jak powoli się odsuwają. Po chwili cegły i wrota uległy olbrzymiemu naciskowi od środka katedry. Wielki , potężny , dwu gąsienicowy, opancerzony kolos przebił się przez boczną ścianę katedry, burząc ja niczym domek z kart, z rur wydechowych umieszczonych z tylnego kadłuba intensywnie wrzał dym spalonego paliwa. Opancerzony czołg ruszył na przód, miażdżąc pod kolczastymi gąsienicami saperów 144.Cadiańskiego, którzy nie zdołali uciec.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

-Co to na Imperatora jest!? - przeraził się kapral Greestin, zerkający zza niewielkiego rowu po prawej strone zawalonej gruzami i wrakami ulicy.

-Wygląda na jak dotąd nasz najgorszy koszmar z którym za chwilę przyjdzie nam się mierzyć...cholerny Lemann Russ! - wykrzywił się Javik, słysząc wycie agonii, zduszone pod sześćdzięsięcio tonową maszyną. Wcześniej miał ochotę dołączyć się do zakładających ładunki wybuchowe gwardzistów, w nadziei, że tak jak on dążą do walki wręcz - ulubionego stylu prowadzenia wojny przez Javika, lecz po zobaczeniu stalowego monstrum, które właśnie brutalnie zmiażdżyło tych biedaków stracił na to ochotę. Wielka maszyna wyglądała przerażająco. Był to mocno zardzewiały Lemann Russ Exterminator po licznych śladach plugawych modyfikacji chaosu i dwoma sprzężonymi działkami automatycznymi. Pancerz miał kolor ciemnej zieleni z licznymi, mrocznymi runami chaosu. Oprócz gąsienic, również przedni pancerz był najeżony kolcami ponadziewanymi ludzkimi głowami, wnętrznościami i korpusami bez kończyn. Pojazd nie miał dodatkowego uzbrojenia w postaci bocznych wieżyczek , lecz oba sprzężone działka automatyczne jako broń główną, idealnie nadające się do masakrowania lekkiej i ciężkiej piechoty. Czołg otworzył z nich ogień, rozpoczynając huk swej zabójczej orkiestry. Gwardziści akurat przebiegający od lewego do prawego krańca ulicy, zostali rozerwani na strzępy kilkoma strzałami, zostały po nich tylko szczątki organów wewnętrznych, kończyn i karpaksowych żołnierzy. Pozostali, odpowiedzieli ogniem swoich karabinów, lecz wiązki siła wiązek lasera mogła co najwyżej zetrzeć farbę z grubego pancerza, nie wspominając już o całkowitej niemożności przebicia go. Potężne działa otworzyły ogień ponownie, przeczesując całą szerokość ulicy i  masakrując lojalistów ,którzy w porę nie znaleźli w porę dobrej osłony, lub których osłona była za słaba. 

Javik i Greestin skulili się w swoim rowie, chroniąc się przed szalejącymi odłamkami i eksplozjami. Po chwili zauważyli szeregowych Fostera i Molore biegnących w panice w ich stronę.

''Nie tutaj, proszę tylko nie w tą stronę'' - błagał w myślach . Nieszczęsnym trafem szeregowi zbliżali się coraz bliżej, oczywiście ściągając za sobą zabójczy ogień dział automatycznych.

-Nie, nie tutaj! Wypierdalać mi stąd, ten rów jest za mały dla nas czterech! - krzyczał Javik.

-Zawracajcie! - kazał im Greestin.

Foster i Molore zdawali się nie słyszeć i nie zwracać uwagi, będąc zbyt przerażonymi ucieczką przed strzelającym do nich czołgiem.

-Szlak! - zaklął Cuu

-Wynośmy się stąd! - krzyknął Greestin, ruszając swe wielkie, muskularne cielsko.

Lada moment wybiegli ile sił w nogach, przebiegając kilkanaście metrów dzielących ich od ściany ruin kamienicy na wprost, po czym rzucili się za nową osłonę oddychając z ulgą. Po chwili gruzy wzdłuż trasy którą przebiegli, zostały przetrzebione przez serię nie wielkich eksplozji, wzbijających tumany odłamków i pyłu.

-Molore, Foster, co wam kurwa strzeliło do łbów, zmuszając nas do wystawiania się na ostrzał tego pieprzonego złomu!? - pytał rozwścieczony Cuu.

-A co mieliśmy niby robić? Zawrócić w takim momencie!? - odpowiedział Molore

-Przepraszamy, ale nie mieliśmy żadnego wyjścia, Cuu! - krzyknął Foster.

-Już ja wam dam przeprosiny, wy cholerni amatorzy! Nogi wam z dupy powyrywam, gdy was dorwę...a jak nie ja, to Fairburn, któremu wszystko opowiem!


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ibrachim i Izaak kryli swoje głowy przed szalejącymi wokół odłamkami i odpryskami.

-Załoga tego pancernego cholerstwa bawi się w najlepsze, a my tu giniemy całymi dziesiątkami! Musimy się ruszyć! - Śruba próbował przekrzyczeć huk - jakieś pomysły?

Dominatus wychylił się na chwilę zza osłony próbując rozglądać się wokół. Widział Javika i Greestina na prawo, próbujących również się ukryć.

-Greestin...on będzie wiedział co robić!

Ibrachim chwycił za swoją krótkofalówkę, po czym zaczął nadawać do Javika.

-Cuu, odbierz leniwy sukinsynu! Tu Ibram!

Po kilku sekundach nadeszła trzeszcząca przez krótkofalówkę słabej jakości odpowiedź.

-Radzę ci się tak do mnie nie odzywać, już i tak nie jestem w dobrym nastroju!

-Rozejrzyj się, widzisz mnie i Śrubę po drugiej stronie ulicy? - pytał.

Javik rozejrzał się przez chwilę machającej dłoni trzydzieści metrów dalej.

-Potwierdzam. Masz jakikolwiek plan na rozwalenie tego heretyckiego gruchota?

-Owszem. Zapytaj Greestina, czy ma jeszcze jakieś granaty dymne. Jak tak, to niech wystrzeli je w stronę naszego celu!

Podsłuchujący za ramienia Javika Greestin, postanowił przełożyć nie potrzebną rozmowę, domyślając się, że chodzi o zasłonę dymną. Załadował dwa ostatnie granaty dymne do granatnika, wycelował nieco w górę i wystrzelił oba w stronę wrogiego Lemana Russa. Pierwszy granat opadł na kadłub czołgu, drugi nieco przed nim, od razu wypuszczając z siebie kłęby dymu.

-Dobra robota kapralu Greestin, a teraz biegiem do głównych bram katedry! - Ibrachim wyłączył krótkofalówkę i ruszył przez stosy gruzu razem z Izaakiem, pociągając za sobą jeszcze kilku ocalałych Cadian plutonu. Javik również ruszył w tym samym czasie, lecz po chwili zatrzymał się, spoglądając za siebie na Greestina.

-A co z tobą wielkoludzie?

-Ja tu sobie na niego poczekam. Już mam plan jak rozpirzyć sukinsyna - uśmiechnął się, zdejmując z pleców rozłożoną na dwie części wyrzutnie rakiet.

Biegnąc, cała trójka - Javik, Ibrachim i Izaak spotkali się, biegnąc ile sił w nogach obok zasłony dymnej, kierując się na północny zachód, czyli w stronę którą obejdą znaczną część katedry, docierając do głównej bramy. Po chwili dołączyli do nich również Foster i Molore. Mimo zasłony dymnej, ogień ze sprzężonych działek wciąż przelatywał im nad głowami i rozrywał wszystko na swojej drodze. Opętani i oślepieni strzelcy czołgu zapewne otwierali ogień na ślepo, waląc gdzie popadnie.

Cała drużyna bez poniesienia żadnych obrażeń, szczęśliwie dotarła do przednich wrót katedry, dysząc z podniecenia. Według informacji udzielonych przez dowództwo, to w jej centrum znajdował się jeden ze sztabów dowodzenia okolicznych jednostek wroga. To tłumaczy dlaczego jest aż tak dobrze chroniony. Dominatus wyczuwał w niej obecność sporego zgrupowania wrogiej piechoty.

Nagle wszyscy usłyszeli nadchodzący od lewej dźwięk gąsienic. Czyżby kolejny czołg wroga? Cała grupa instynktownie przykucnęła. Ibrachim spodziewał się najgorszego, lecz tak jak pozostali odetchnął z ulgą widząc maszerujące szeregi żołnierzy Imperium. Nie byli to Cadianie, ci gwardziści wyglądali znacznie inaczej. Nosili ciężkie, skórzane kozaki, czerwone, bogato zdobione płaszcze przykryte błyszczącymi pancerzami karpaksowymi stylizowanymi na rycerską zbroję. Zamiast hełmów, na głowach nosili futrzaste, wysokie bermyce z przypiętymi po środku Imperialnymi Aquillami wykonanymi z mosiądzu, a w rękach dzierżyli drewniane, również bogato zdobione, tradycyjne lasguny.

-A cóż to za armia? - Ździwił się Molore

-Nigdy takiej nie widziałeś? To pierworodni z Vostroyi - odpowiedział mu Izaak - trzeba pochodzić chyba z jakiś podziemnych zadupi miasta-ula, żeby ich nie rozpoznawać.

-Wciąż tu jestem, Śruba...-skrzywił się Javik.

Po chwili za zakrętu wyjechała również vostroyańska chimera z zamontowanym multilaserem na wieżyczce, pomalowana na czerwono - szary kolor, ozdobiona licznymi złotymi odznaczeniami regimentu.

-To 15.Vostroyański - Ibrachim odczytał z kadłuba transporteru - mają rozmach, trzeba przyznać. Ale Soric by się ucieszył, gdy by teraz ich widział.

-Jeszcze będzie miał zapewne nie jedną szansę - odrzekł Śruba, opierając się o lufę swojego KMu.

Jak na ironię, po chwili z budynku na przeciwko wyłonił się dumnie maszerujący, znany im Vostroyanin.

-A czy to przypadkiem nie Soric? - zauważył Molore.

-Tak...o wilku mowa - wyszczerzył się Javik.

Cała zdumiona piątka podeszła bliżej na spotkanie maszerującym Vostroyanim i Soricowi. 

-Stać! - zanim jednak zdążyli przekroczyć próg krawężnika, szeregi Vostroyan zatrzymały się na komendę dochodzącą z między nich.

Ibrahcim, Śruba, Foster, Cuu, Molore i reszta Cadian również się zatrzymali, myśląc, że dotyczy to również ich. Po chwili zza tłumów wojska, wyłonił się błyszczący od odznaczeń i ozdób skórzanego płaszcza, wysokiej rangi przedstawiciel Gwardii Imperialnej. Wyglądał zdecydowanie na kogoś ważnego. Blady wąsaty mężczyzna o rysach twarzy wskazujących na wiek ponad pięćdziesięciu lat, stanął wyprostowany i z założonymi rękoma przed Cadianami. Zamiast lewego oka wszczepiony miał zaawansowany implant optyczny, szeroka blizna ciągnęła się od podbródka, do prawego oczodołu, nadając mu groźny wygląd. Na skórzanym pasie zwisały dwa rodzaje oręża - podłużny miecz łańcuchowy po prawym boku i pistolet plazmowy zapięty w kaburze po prawym boku.

-Kim wy jesteście? - zapytał z oburzeniem w głosie - Kto na Imperatora pozwolił wam zakłócać marsz mojego plutonu? Skąd żeście się tu w ogóle wzięli!? Jeżeli przyszliście tu walczyć z wrogami Imperium, to lepiej zejdźcie z drogi, gdyż moi pierworodni za chwilę rozpoczną szturm na tą katedrę, lecz jeżeli macie inny powód do przeszkadzania mi i moim ludziom w obliczu wypełniania woli Boga-imperatora, to lepiej miejcie dobre wytłumaczenie, zanim was!...

-Spokojnie komisarzu Fiodorowie, ci ludzie służą pod moimi rozkazami - zjawił się nagle znikąd Porucznik Fairburn, uspokajając Vostroyanina gestem ręki.

-Oh...czyżby? Z całym szacunkiem przepraszam Poruczniku, ale czy jest pan pewien? Wyglądają mi podejrzliwie, a szczególnie ta cała piątka przedemną! Od kiedy tak spore grupy zwykłych strzelców poruszają się bez dowódcy? Nie są przecież zwiadowcami czyż nie, Poruczniku Fairburn?

-Tak komisarzu, to z pewnością moi żołnierze. I nie, nie są zwiadowcami. Proszę wybaczyć, za ich samowolkę, ale mój pluton atakuje właśnie na dwa fronty. A poza tym mocno im ufam. Nie chcieliście sprawiać kłopotów Sirowi Fiodorowowi, prawda chłopcy? - Fairburn spojrzał na całą piątkę  udawanym podejrzliwym wzrokiem.

-Oczywiście, że nie Sir! - przyznał się Foster.

-Ależ skądże - wyszczerzył się Izaak.

Fiodorow podkręcił palcem swoje wąsy w zamyśle.

-Z początku wziąłem was za dezerterów, ale macie cholerne szczęście, że zjawił się tu w porę wasz dowódca, bo inaczej rozstrzelałbym was na miejscu - komisarz skrzywił się, chowając pistolet plazmowy z powrotem do kabury - piechota, zrobić przejście dla Chimery! Czas rozpocząć wojnę w Vostroyańskim stylu!

Komisarz odszedł do swoich ludzi wydając kolejne rozkazy, podczas gdy Fairburn podszedł do swych zdezorientowanych gwardzistów.

-Co za nadęty świr - rzekł Javik.

-Tak...to właśnie doświadczyliście Vostroyańskiej dyscypliny na własnej skórze. Oni się nie pierdolą jak tutejszy PDF. Tak czy inaczej, zaraz rozpoczynają szturm na katedrę. Chcecie się dołączyć?

-Z wielką chęcią Sir, ale...dlaczego jest pan z nimi, a nie z nami? - zapytał Dominatus.

-Tak się składa, że Fiodorow jest moim starym znajomym, więc skorzystałem z jego uprzejmości, by dostać się tutaj. Chciałem was wesprzeć w walce od lewej flanki, ale skoro wy tu już jesteście, to możemy się do nich przyłączyć.

-A co na Złoty Tron robi tu Jarymowicz!? - ździwił się Śruba.

-Zapomniałeś już, że jestem Vostroyaninem głąbie? - odpowiedział mu uradowany Soric, zanim Fairburn zdążył - To moi rodacy, moi bracia! Jako, że jestem pierworodnym, moim obowiązkiem jest im towarzyszyć w boju! Nawet nie wiesz jak długo błagałem Hark'a, żeby pozwolił mi chociaż na chwilę do nich dołączyć!


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Greestin zaciągnął dźwignię i zamek łączące obie części wyrzutni rakiet. Nie była ona zbyt duża i ciężka, miała zaledwie 1.50m długości. W pełni mobilna i rozłożona posiadała również cleownik optyczny i magazynek mieszczący do pięciu małych rakiet. Oręż był prędzej przystosowany do zwalczania słabo opancerzonych pojazdów i burzenia budynków, nie walki z czołgami, ale lepszego wyjścia nie było. Greestin musiał spróbować. Dym już powoli ustawał, widział własnymi oczami coraz wyraźniejsze kontury czołgu. Greestin chciał oddać strzał prosto w sprzężone działka, lecz w ostatniej chwili dostrzegł kapitana załogi, wyglądającego przez właz. Pod wpływem podniecenia, wystrzelił prosto w niego. Rakieta błyskawicznie pokonała dystans dzielący strzelca od czołgu, trafiając prosto w pechowego obserwatora. Dowódca został rozerwany na strzępy, zanim zdążył się z powrotem schować. KM i przykrywa otwartego włazu również  zostały zerwane z wieżyczki. Pozostali członkowie załogi zareagowali błyskawicznie, wieżyczka czołgu zaczęła się obracać, nakierowując linię strzału sprzężonych działek prosto na Greestina. Ten znów wystrzelił, tym razem jeden pocisk po drugim. Pierwszy opadł podczas lotu, trafiając w lewą gąsienicę i tym samym ją uszkadzając. Drugi został wycelowany prosto w lufy działek, lecz również nie trafił dokładnie, trafiając boczny pancerz wieżyczki. Greestin miał już tylko dwa strzały. Jeszcze raz pospiesznie wycelował i wstrzymał oddech. Liczyło się teraz tylko i wyłącznie zniszczenie sprzężonych działek. Jeden pocisk, jedna lufa, bez nich wrogi Lemann Russ będzie bezbronny. Greestin musiał reagować szybko, ścigać się z obrotem już wieży, lufy nakierowywały się prosto na niego, ten kto pierwszy zwycięży będzie tylko kwestią milisekund. Spuszczając powietrze, nacisnął spust po raz czwarty. Rakieta wzbiła się na chwilę ponad trajektorię lotu, po czym opadł metr w dół, trafiając prawą lufę czołgu i rozrywając ja na strzępy. Tak! Udało się! Precyzyjny strzał wstrząsnął całym czołgiem, co zapewne musiało ogłuszyć załogę wewnątrz.

-Imperatorze, spraw, żebym trafił, spraw żebym trafił, błagam...-mówił do siebie pod nosem. Ponownie precyzyjnie przycelował, po czym wystrzelił ostatnią piątą rakietę. Dosłownie w tej samej chwili kiedy widział błysk eksplozji swojego pocisku w zetknięciu z drugą lufą, świetlista smuga przebiła lewy boczny pancerz wrogiego pojazdu, dosłownie penetrując czołg na wylot.

-Co do?... - Greestin nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zanim dokończył pytanie, wieża renegackiego Lemana Russa, wyleciała wysoko w powietrze wywołana eksplozją uszkodzonego silnika i składu amunicji od wewnątrz czołgu. Po chwili wielkolud i pozostali gwardziści powoli wyszli z ukrycia, chcąc zobaczyć co jest grane. Smród i dym palonych, ponabijanych ludzkich szczątek na rozerwanym, płonącym wraku renegackiego pojazdu, wzbijał się wysoko w górę. Po chwili czerwono-szary Leman Russ z działem Vanquisher zjawił się od wschodu, miażdżąc swoim ciężarem dymiący wrak przeciwnika niczym aluminiową puszkę. Greestin uważnie przyjrzał się oznakowaniom Imperialnego czołgu. Na wieżyczce widniała namalowana białą  farbą nazwa maszyny ''Litania Furii'', a pod nią ''24.Vostroyański regiment pancerny Żelazna Krew''. Na widok wybawcy, ocaleli gwardziści zaczęli klaskać i wznosić swe okrzyki w wiwacie, zaś sam dowódca wyszedł przez właz, stanął na wieży Vanquishera, kłaniając się na pokaz.


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

-Cała naprzód! - rozkazał dowódca, zerkający na zewnątrz przez właz chimery. 

Pojazd gąsienicowy ruszył z maksymalną prędkością 60KM/H. Drewniane, starożytne wrota nie miały szans z rozpędzonym, czterdziesto-tonowym pojazdem z zamontowanym spychaczem na przedzie, Chimera przebiła się przez nie z pełnym impetem, zostawiając w nich wielką dziurę i miażdżąc pod piskiem gąsienic ławki modlitewne oraz heretyków, którzy nie zdążyli uciec. Działonowy sterujący wieżyczką, natychmiast otworzył ogień multilasera, penetrując nim następnych zaskoczonych kultystów, dowódca wychylił się przez do połowy, strzelając z CKMu zamontowanego na wieżyczce. Po chwili rampa Chimery opadła z tyłu pojazdu na zewnątrz, wypuszczając piętnastu Vostroyan z komisarzem Fiodorowem na czele, przez wyrwę we wrotach wpadły całe szeregi pozostałych Vostroyańskich gwardzistów. Było ich mnóstwo, całe dziesiątki, łącznie około stu...czyli porównywalnie tyle samo co zdrajców wybiegających im na przeciwko. W mgnieniu oka, od początku nawy głównej do ołtarza na drugim końcu budynku, rozpoczęła się zmasowany szturm i wymiana ognia obu stron. Nie było tu czasu na zbędną taktykę. Batalia odbywała się w Vostroyańskim stylu, w którym takie pojęcie nie było zbyt dobrze znane...w przeciwieństwie do kilkunastu Cadian, którzy musieli się w tej chwili dostosować do reguł narzuconych przez Fiodorowa. Nie było w tym nic dziwnego...przecież sami zgłosili się na ochotników. Gwardziści i heretycy szturmowali na przeciwko siebie, wrzeszcząc ile tchu w gardłach, biegnąc ile sił w nogach i prowadząc nieprzerwany ogień z setek lasgunów ustawionych na ogień ciągły. Wojownicy obu stron na przedzie nieustannie ginęli dziesiątkami, będąc tratowani przez następujących  ich kompanów z tyłu. Gdy odległość między pędzącymi przed siebie hordami wynosiła już bardzo niewiele, szturmujący na czele Fiodorov wyciągnął swój miecz łańcuchowy

-Za Imperatora! Za Vostroyę! - krzykną, podnosząc swoich podwładnych na duchu.

-Za pierworodnych! - Soric i podwładni Fiodorowa krzyczeli chórem, wyciągając swe tradycyjne szable z pochw. 

-Za Cadię! - dodali jednocześnie Fairburn, adiutant Char, Javik, Izaak, Foster, Molore i Ibrachim. Po chwili obie strony wojowników zderzyły się z brutalną siłą gromu. W ruch poszły Vostroyańskie szable, zardzewiałe maczety i sztylety zdrajców, oraz osobista broń biała Cadian. Rozpoczęła się jedna wielka, istna rzeź. Pierworodni niemiłosiernie cięli szablami, przebijając nimi korpusy renegatów na wylot, odcinając im głowy i kończyny sprawnymi i silnymi cięciami, Fiodorow torował sobie drogę przez masakrowane hordy heretyckiego mięsa armatniego, smagając na wszystkie strony swym mieczem łańcuchowym i rozpruwając wnętrzności zdrajców, jego wirującymi ostrzami. Char, Foster, Molore i Soric dźgali bagnetami i uderzali kolbami, Fairburn ciął i pchał zaciekle swą ostrą niczym brzytwa maczetą energetyczną, Javik siekał i przecinał krtanie swym toporkiem, zaś Śruba po prostu stał w miejscu, penetrując i dziurawiąc całe szeregi wrogiej piechoty ogniem swego KMu. Krew tryskała i rozlewała się wszędzie całymi strumieniami. Ibrachim postanowił w takiej okazji wykorzystać dary od Malice, lecz nie posiadał żadnej porządnej broni białej oprócz bagnetu. 

Wybił się z pleców jakiegoś konającego Vostroyanina prosto na ławkę modlitewną, a z niej prosto w sam środek hordy plugawych zdrajców. Podczas takiego zamieszania i natłoku wydarzeń, nikt nie powinien dostrzec dziwnych rzeczy odwalanych przez Ibrachima. Postanowił wykonać swoją ulubioną, tą najbardziej popisową i jak dotąd najefektywniejszą sztuczkę, nauczaną przez Alkhaira. Wylądował pośród tłumu  napastników, wzbijając wokół siebie potężny grom i falę uderzeniową, miażdżącą wszystkich w obrębie dwóch metrów. Zgniecione, połamane ciała heretyków wyleciały wysoko kilka metrów w górę. W tej samej chwili Ibrachim bez żadnych problemów chwycił losową broń białą fruwającą w całym tym zamieszaniu. Był to przeciętny, nieco zardzewiały lecz bardzo wygodny w uchwycie, półtorametrowej długości miecz. Nadawał się. Czas wokół niego jakby nieco zwolnił. Dominatus czuł dopiero pojawiające się zaskoczenie otaczających go istot. To był odpowiedni moment na jego ulubioną formę walki. 

Cadianin wzrokiem namierzył losowego renegata przed nim. Siłą woli, ciało Ibrachima w błyskawicznym, nie widzialnym dla ludzkiego oka tempie, przemieniło się w jego przezroczysto błękitny cień ciągnący za sobą smugę białą smugę szybko zanikającego dymu. Zanim wybrany przez Dominatusa heretyk zdołał jakkolwiek zareagować, łowca w odstępie milisekund przeteleportował się przed tuż przed swoją ofiarą, przybierając w połowie wygląd mrocznego rycerza, zaklętego w upiornej, kolczastej zbroi - wygląd samego Akhazela. W tym czasie, w tej chwili ich dusze były jendością, a materia z której jest stworzony Ibachim, chwilowo pochłonięta przez osnowę. Dzierżony przez obu miecz zaświecił się białym płomieniem, poświatą przekazaną przez mroczne bóstwa anarchii i terroru - czysto fizyczną mocą chaosu. 

Ibrachim bez żadnych oporów ostrza, przebił na wylot korpus ofiary, po czym wyjął miecz i wykonując obrót na stopach, natychmiast ściął głowę renegata płynnym ciosem. Czas ponownie zwolnił, Ibrachim wybrał następną ofiarę, teleportował się przebijając jej szyję na wylot, po czym zwinnie dokonał na niej aktu dekapitacji. Nie zastanawiając się, wybrał trzeciego z kolei zdrajcę, użył teleportacji podcinając jego nogi, po czym ściął jego plugawy łeb, zanim reszta ciała zdążyła upaść na ziemię. 

Wykonując dalsze egzekucje, wyraźnie widział zakłopotanie i spadek morale przeciwników. Próbowali strzelać, próbowali uderzać wręcz, lecz nie mogli zrobić Ibrachimowi i Alkhairowi kompletnie nic, gdyż po prostu byli dla nich zbyt szybcy. Cadianin w swym tańcu śmierci, wykonał jeszcze może z dwadzieścia pełnych nienawiści egzekucji, za każdym razem odcinając swym mieczem głowę kolejnego przeciwnika. Nie cierpiał każdego z nich po równo, tak samo jak wszytko co związane z chaosem, z wyjątkiem oczywiście Alkhaira i boga Anarchii. Czuwający nad nim Czempion Malice regularnie przypominał mu kto wplątał Cadię w trzy letnią wojnę, przez kogo stracił swój dom i ukochaną żonę, trzymając swego ucznia w chęci mordu. Odpowiedź była jasna i niezaprzeczalna - przez plugawe ścierwa, przez nie mające prawa stanąć na drodze Ibrachima pomioty Slaanesh, Khorne'a, Nurgla i Teenzecha.

Wkrótce słudzy chaosu zaczęli słabnąć i tracić morale dzięki interwencji Ibrachima, który uznał, że na razie wystarczy tej zabawy. Dominatus szybko dostał się na wyższe poziomy katedry, dążąc do znalazienia i wykończenia generała, herszta, kogokolwiek kto dowodził atakami wyznawców nurgla w rejonie operacji. Zapuszczał się coraz wyżej po balkonach, zestrzeliwując po drodze kolejne tuziny renegatów na swojej drodze, aż doszedł do pierwszego piętra i właściwie ostatniego, znajdującego się tuż nad zdemolowanym, poświęconym kultowi Boga-Imperatora ołtarzem.

Rozdział II

Pałac Gubernatora Murdash, godziny południowe, Centrum Stolicy

Lewitujące nad ziemią elementy skomplikowanej, zakrzywionej i starożytnej rękojeści po raz kolejny składały się w jedna całość. Części emitera, uchwytu ręcznego, zaczepu, baterii i przede wszystkim kryształu nasyconego energią psioniczną powoli i płynnie łączyły się w jedną całość artefaktycznego miecza osnowy. Po latach uporczywych treningów, Daruth Tarmir znał na pamięć każdy szczegół i element swojego oręża. Siedząc w medytacji i z zamkniętymi oczyma od ponad trzech godzin tylko dzięki zwinnym ruchom dłoni nakierowującymi nieustannie moc Pasji, bezdotykowo wpływał na całą budowę rękojeści. Bezbłędnie składał swój miecz już ponad setny raz, tak samo jak składali go jego poprzedni właściciele. Tradycja Zakonu zachęca, by każdy wrażliwy na Pasję Daruth samemu stworzył swój miecz. Zaszczyt ten jednak nie spotkał Tarmira, gdyż on sam znalazł ten egzemplarz jeszcze we wczesnych latach swojego życia, podczas jednej z podróży po Darkatanie - świętej planety Daruthów, kolebki ich cywilizacji. Gdy by nie wyjątkowy łut szczęścia i potęga w posługiwaniu się Pasją którą się cechował od najmłodszych lat, Mistrz dawno zabrał by Tarmirowi jego znalezisko. Tarmir udowodnił, że jest godzien używania tego starożytnego miecza osnowy, pewnego razu ratując nim życie swojemu Mistrzowi kiedy miał zaledwie 15 lat. Nie wiadomo dokładnie kto i kiedy władał przyswojonym orężem wcześniej, lecz wiadomo, że był to Daruth ktoś na tyle potężny i znany by zostać pochowanym w grobowcach Darkatanu. Mistrz Tarmira określił w przybliżeniu, że jego miecz może pamiętać nawet czasy Wojen Darkatańskich, więc z pewnością ma ponad cztery tysiące lat.

Lecz teraz nie było czasu na rozmyślanie o przeszłości. Tarmir czuł narastającą irytację, nawet ten rodzaj treningu który zazwyczaj go uspokajał, nie był w stanie stłumić narastającej w nim furii. Wszystko to przez zachowanie Mistrza. Było podejrzliwe już miesiąc temu, kiedy Tarmir przynosząc mu ''Des Sacronum'', udowodnił mu, że jako jedyny spośród trójki rodzeństwa, nadaje się do awansu na rangę Darutha Wojownika, że jest gotowy  posiadać już własnego ucznia i własną zbroję dostępną od tej rangi. Mimo to, surowy Mistrz nie wspomniał chociażby o jednej z tych rzeczy już od ponad miesiąca. Nawet mimo, że od przybycia Imperialnego wsparcia na Murdash minęły ponad cztery dni, ten wciąż kazał Tarmirowi wyczekiwać, trenować stare, powtarzalne techniki i medytację. Irytację Tarmira podwajał brak jakiegokolwiek wyjaśnienia od strony Mistrza, może gdy by miało ono miejsce, to młody Daruth by nieco się uspokoił. ''Czyżby mistrz mi już nie ufał? Co jeśli jednak okazałem się zbyt słaby nie sprowadzając kapłana żywego? Co jeśli Mistrz podejrzewał, że Desmir i Formir nie zginęli przypadkiem?'' - Daruth rozmyślał - ''A co jeśli po prostu wystawia mnie na kolejną próbę? Na pewno nawet teraz wyczuwa moją złość, formując ja w narzędzie do nadchodzącej batalii.'' Było to dość prawdopodobne. Od czasu do czasu czuł przechodzące przez jego mózg falowanie, świadczące o telepatycznej ingerencji mistrza w jego umysł. Gdy by tylko siła psioniki Tarmira w połowie dorównywała umiejętnością swojego mistrza, może mógłby wyczytać z jego myśli odpowiedź 

Tarmir wolał jednak tego nie próbować, przynajmniej nie teraz. Jego mentor zapewne od razu wyczułby najmniejsze próby, co skończyło by się dla ucznia srogą karą. Młodemu Rycerzowi nie pozostało nic innego jak ruszyć na spotkanie w cztery oczy. Szybko złożył swój miecz osnowy chowając go razem w przybocznym pistoletem boltowym pod szatę i wstał po czym skierował się prosto do wyjścia z komnaty ćwiczebnej, gdzie poszedł schodami w górę do kwatery swojego Mistrza.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Automatyczne, dwumetrowe , zdobione drzwi rozsunęły się z cichym świstem. Tarmir ruszył szybkim kokiem na przód, wchodząc do apartamentu. Było to luksusowe, wysokie na dziesięć metrów i wykonane z dbałością pomieszczenie. Ściany były pokryte bogato zdobionymi płytami i ceramicznymi mozaikami układającymi się w postać Trzygłowego Lwa - herbu Murdash.

 Daruth idąc po drewnianych panelach i przechodząc obok drogich, skórzanych sof i foteli w centrum apartamentu, skąpany był w promieniach chorobliwie zielonej poświaty blasku słońca i chmur przechodzącego przez szereg szyb zajmujących prawie połowę lewego skrzydła. Przeszedłwszy przez prawie całą długość apartamentu, Daruth dotarł do końca, wchodząc po schodach do niewielkiej platformy górującej nad wszystkim innym. Na nią również padało zielone światło złagodzone przez ogromną, nachyloną pod kontem czterdziestu pięciu stopni szybę z filtrem. Co by nie mówić złego o władzach tego świata, na pewno dobrze traktowały swoich specjalnych gości.

-Mistrzu Gallius - Tarmir ukląkł na prawym kolanie i pochylił głowę.

Oprawiony w czarną skórę, spiczasty tron zamontowany na obracanej nodze na platformie, powoli obrócił się w prawo, zatrzymując się na przeciwko wojownika. Spod kaptura opartej na siedzeniu postaci widać było świecące mocą Pasji tęczówki oczu.

-Wiedziałem, że wkrótce tu przyjdziesz mój uczniu - mężczyzna w podeszłym wieku trzymał na kolanach otwartą księgę ''Des Sacronum'' i uśmiechał się podstępnie, ukazując setki głębokich zmarszczek na twarzy i czole. Szare wory pod oczami, bardzo blada skóra i brak jakichkolwiek włosów na twarzy, czyniły go podobnym do Tarmira. Było by to dziwne, gdy by nie fakt, że są to typowe objawy dla każdego,dla kogo świadomie kontrolowana psionika staje się nieodłącznym elementem życia. Zepsucie ciemną stroną Pasji było silnie odczuwalne w mistrzu nawet przez jego własnego ucznia.

-Mistrzu ja...przyszedłem zadać ci dręczące mnie pytania - wyjawił Daruth dobierając ostrożnie słowa

-Rozumiem - Gallius rzekł powili i z nieznikającym uśmiechem na twarzy - Mów...

-Od dłuższego czasu chęć uzyskania odpowiedzi, zadręcza mój umysł, wytrącając mnie z równowagi, Mistrzu.

Daruth Gallius jednym ruchem dłoni zamknął grubą księgę, powoli wstał i odłożył ją na pobliski regał.

-Te informacje nie są niczym nowym Tarmirze.

Nie było już żadnych wątpliwości, Gallius wiedział o czym myśli jego uczeń i odczytywał jego emocje nawet z dalekich odległości.

-Potęga Pasji jest w tobie ostatnio wyjątkowo silna i wzmożona...silna na tyle, że twoje myśli i emocje rozchodzą się słyszałem echem. A szczególnie emocje takie jak gniew. A teraz powstań.

Tarmir powstał z kolan, wyprostowując się przed mistrzem. 

-Więc zapewne wiesz dlaczego tutaj przychodzę, Mistrzu Galliusie.

-Oczywiście, że tak. Przejdźmy się.

Oboje zaczęli powoli schodzić po schodach, ciągnąc po nich swe czarne, upiorne płaszcze.

-Czegoś tu nie rozumiem Mistrzu. Być może to przez brak mojego doświadczenia, lecz nie mogę pojąć pewnych twoich działań - Tamrir postanowił przejść do sedna - a właściwie ich brak.

Gallius ponownie rozszerzył kąciki swych warg, czując emanującą furię ucznia. To co niedługo nadejdzie, powinno całkowicie ją z niego wyzwolić.

-Minął już ponad miesiąc od kiedy wypełniłem twoją wolę, wręczając ci ''Des Sacronum''. - kontynuował - Wspominałeś o awansie i możliwości wybrania sobie własnego ucznia dla mnie, Desmira i Formira...

-Lecz wróciłeś tylko ty - dokończył Gallius.

Oboje zdążyli zejść ze schodów i minąć salon, zanim Tarmir zainicjował kolejny dialog.

-Zgadza się Mistrzu. Byli zbyt słabi, zupełnie nie godni służbie tobie oraz Imperatorowi zakonu.

-W rzeczy samej - wyszczerzył się Gallius, zgadzając się ze słowami ucznia - pokazałeś, że jako jedyny spośród was trzech, tylko ty nadajesz się do bycia prawdziwym sługom Zakonu i Darutha Caldusa. 

Zbliżyli się do szyb otwierających widok na ogromną panoramę stolicy Murdash. Z daleka wciąż widać było eksplozje toczącej się wojny i latające eskadry Valkirii transportujących gwardzistów na front.

-Jak niejednokrotnie wspominałem, potęga Pasji jest u ciebie bardzo silna, wyczuwalna przeze mnie na najdalsze odległości. Rozumiem narastającą w tobie furię mój uczniu. Ukończyłeś trening, pozbyłeś się od zawsze konkurujących z tobą braci i domagasz się obiecanego przeze mnie wynagrodzenia. To zrozumiałe, chciwość i ambicja są jednymi z głównych cech, które kierują użytkownikami Pasji.

-Właśnie to nie daje mi spokoju, Mistrzu. Z tym do ciebie przyszedłem... - Tarmir przerwał wyczuwając w pobliżu jeszcze kogoś. Kogoś emanującego od siebie potężną energią psioniczną.

-Problem jest w tym, że nie ukończyłeś jeszcze swojego treningu - wyraz twarzy Galliusa nabrał  nabrał śmiertelnie poważny wygląd - jeden z nich wciąż żyje.

Zanim Tarmir zdołał przyswoić tą informację, zauważył kontem oka obiekt za szybą, pędzący z ogromną prędkością prosto na niego i mistrza. Wielka szyba pękła pod naporem rozpędzonego motocykla antygrawitacyjnego, rozpryskując się na tysiące odłamków. Bezwładna maszyna w mgnieniu oka przeleciała przez całą szerokość apartamentu, pociągając za sobą Tarmira i kierowcę. Siła uderzenia cisnęła oboma w stronę salonu, niszcząc i taranując masą skórzane sofy, fotele oraz drewniany stolik, wywołując tym jeszcze większy zamęt. Tylko dzięki błyskawicznej reakcji i wytworzeniu pola siłowego w ostatniej chwili, Tarmirowi nie stało się absolutnie nic oprócz kilku siniaków i chwilowych zawirowań w głowie. Motocykl rozbił się niebezpiecznie blisko Darutha i był rozerwany w pół, a paliwo wyciekające z uszkodzonego baku było trawione przez rozrastający się ogień.

Tarmir zerwał się na nogi, po czym słysząc nadciągające kroki i ryk nienawiści zza pleców; natychmiast wyjął i uruchomił swój miecz świetlny. Jaskrawo fioletowa klinga jego miecza zderzyła się z napierającą od góry czerwoną. Rycerz zdał sobie sprawę, że kierowca wciąż żyje i ma zamiar go zabić. A w dodatku również jest Daruthem.

-Zdychaj! - napastnik ponownie wysyczał głosem pełnym furii i nienawiści. Rycerz od razu rozpoczął w nim twarz swojego brata Desmira - zdychaj, plugawy zdrajco! - wykrzyczał po czym szybkim ruchem dłoni zsunął klingę swego miecza i wyprowadził pchnięcie, które równie szybko zostało zbite przez obronę Tarmira.

-Jak to! Jakim cudem jeszcze nie nie gryziesz gleby! Co uczyniłem źle!? - zdumiał się Tarmir

W jego stronę poleciała kolejna seria wściekłych cięć, które bez większego problemu sparował - Nie doceniłeś mnie! Doczołganie się i naprawa pojazdu zajęła mi cały okrągły miesiąc. Tym razem nie zamierzam przegrać!

-W takim razie zabicie cię w bezpośredniej walce, przyniesie mi dużo więcej satysfakcji - odrzekł Tarmir, po czym zbił na bok kolejne cięcie z góry i kopniakiem w żebra, odrzucił Desmira o kilka metrów w tył.

Młodszy Daruth z rodzeństwa przyjął chwilowo pozycję pasywną, widząc przypatrującego się im Galliusa.

-Mistrzu! Tarmir jest przeklętym zdrajcą! Porzucił mnie i Formira na pastwę śmierci, przywłaszczając wypełnienie zadania samemu sobie!

Tarmir samemu był nie lada zaskoczony takim zwrotem wydarzeń. Wszystko układało się tak dobrze, aż do teraz. Czyżby Mistrz również wcześniej wiedział o nie oczekiwanym powrocie Desmira?

Galius wyszczerzył swe zęby ponownie w podstępnym grymasie.

-Masz rację mój drogi uczniu. Porzucił was. Surowo bym go za to ukarał, gdy by nie wyjawiona prawda o waszej słabości.

-Jak to...nie rozumiem o czym mówisz, Mistrzu - oburzył się Desmir - Tarmir omamił cię swoimi kłamstwami. My niegdy nie...

-Telepatia pozwala mi rozpoznać nawet najlepiej skrywane kłamstwa - przerwał mu Gallius - twój starszy brat opowiedział mi prawdę. Słabość, dezorientacja i nie udaczność od zawsze cechujące Formira oraz ciebie, czynią was niegodnymi bycia Rycerzami Inkwizycji. Tarmir jak najbardziej miał do tego prawo. Taka jest wola mrocznej potęgi Pasji.

Na twarzy Desmira pojawił się wyraźny ślad olbrzymiego gniewu i nienawiści, którą dosłownie kipiał. Tarmir uśmiechnął się złowrogo słysząc słowa prawdy z ust Mistrza.

-Tarmirze, ty zaś jesteś i zawsze byłeś najlepiej utalentowanym i najsilniejszym mocą psioniki uczniem spośród całej trójki rodzeństwa. Lecz nie do puszczaj do siebie zbyt wielkiej pewności, gdyż ty i również mnie rozczarowałeś.

Zadowolenie na twarzy Rycerza ustało.

-Nie udało ci się sprowadzić  eskortowanego kapłana, mimo, że o to zabiegałem - kontynuował Gallius - Nie podołałeś również całkowitemu wyeliminowaniu swej konkurencji. Formir już nigdy nie zjawi się wśród nas, lecz Desmir...jak widzisz jest tuż przed tobą.

Oboje spojrzeli sobie w oczy.

-Teraz zapewne wiecie i uświadomiliście sobie, że obaj zawiniliście. Powinienem zabić was obu za przykłady tak perfidnej ignorancji...było by to jednak zbyt wielką stratą pozbywać się obu uczniów na raz.

-Co masz na myśli, Mistrzu? - spytał zaniecierpliwiony Desmir.

-To, że w moim miłosierdziu pozwolę oczyścić się z grzechów tylko jednemu z was. Temu, który okaże się sprytniejszy, lepiej wyszkolony i przede wszystkim silniejszy Pasji. Zwycięzcy pojedynku na śmierć i życie, do którego za chwilę staniecie.

A więc stało się. Nadeszła chwila w której Tarmir będzie mógł finalnie udowodnić swoją wyższość i oddanie Mistrzowi oraz Pasji. Nie może zawieść. Obaj bracia w tej samej chwili uaktywnili wychodzące ze świstem rękojeści swych mieczy, wydające charakterystyczny pomruk.

-Niech wzajemna nienawiść uczyni was silniejszymi. Niechaj ten zażarty pojedynek wyłoni jedynego Darutha godnego bycia moim uczniem i prawdziwym sługą mrocznej potęgi Pasji! - przemówił Gallius

-Tym kimś będę ja - Desmir rzekł z przekonaniem w głosie, przybierając pozycję do walki.

-Dopilnuję by jednak stało się inaczej - odrzekł Tarmir

-Walczcie! - rozkazał Mistrz

W mgnieniu oka oboje rzucili się sobie do gardeł z siła gromu. Potężne cięcia czerwonej klingi Desmira zderzyły się z obroną jaskrawo-fioletowego oręża Tarmira i na odwrót. Zderzające się z wielką szybkością i siłą ostrza, wywoływały charakterystyczny dźwięk przy towarzyszących mu kolorowych iskrach. Bracia co chwilę przechodzili od defensywy do ofensywy, wściekle szarżując, pchając, smagając na wszystkie strony i wykonując flinty oraz młynki. Spadające ciosy były wykonywane z taką szybkością, siłą i nienawiścią, że smugi światła ciągnące się za ostrzami tworzyły coś na wzór wirującego jaskrawego tornada wokół obu wojowników.

Mimo okazania swojej słabości i ranie w prawym udzie poniesionej podczas zasadzki w Grodzie, Desmir władał swym mieczem równie szybko, agresywnie i biegle co Tarmir. Starszy Daruth przeszedł do defensywy, aby poznać strategię swojego rywala i przede wszystkim wykorzystać jego zranioną kończynę. Widząc kontem oka poruszanie się brata w walce, ten wciąż odczuwał ból w prawej nodze.

-Możesz już się poddać. Zwycięstwo już dawno należy do mnie! - Desmir śmiało stwierdził, nieustannie atakując.

Potężnym ciosem od prawej strony, chwilowo przełamał obronę Tarmira, strącając jego miecz na lewo, lecz ten w ostatniej chwili zdołał się uchylić przed agresywnym pchnięciem czerwonej klingi, aby sekundy później zbić kolejne uderzenie z góry.

-Szansę na zwycięstwo skreśliłeś sobie już za czasów nauk w Akademii na Darkatanie. Twoja pycha, a zarazem słabość zawsze...ugh! - Tarmir nie zdołał dokończyć pod wpływem potężnego kopnięcia w mostek, które odrzuciło go o kilka metrów w tył. Moc zadanego ciosu cisnęła Tarmirem na środek apartamentu, Daruth boleśnie przekoziołkował po porozrzucanych już w nieładzie sofach i stolikach. Obserwujący starcie Mistrz jak dotąd przyglądał się z podstępnym uśmiechem lecz dopiero to wywołało w nim podły, starczy śmiech wywołany zadowoleniem z umiejętności swoich uczniów.

Rycerz zwinnym susem podniósł się na nogi, chwycił rękojeść miecza oburącz, zamachnął się i wykonał potężne, szerokie cięcie, które odbiło agresywny zadany na skos cios spadającego na niego rywala. Siła kontry zachwiała równowagę Desmira. Tarmir miał teraz okazję wykończyć go pchnięciem prosto pod żebra, lecz wolał by śmierć znienawidzonego brata była dłuższa i bardziej bolesna. Celowo odczekał by Desmir odzyskał równowagę. Chwycił  rękojeść w lewą dłoń, przytrzymał mieczem jakąkolwiek próbę odpowiedzi atakiem przez Desmira, po czym szybkim uderzeniem prawą pięścią, trafił między łokieć, a kość ramienia uszkadzając staw prawej ręki rywala.

Desmir zawył z bólu, ręka odmówiła posłuszeństwa i wypuściła rękojeść z miecza na ziemię. Następnie Tarmir z całej siły kopnął podeszwą buta w ranne kolano brata. Przenikliwy ból zmusił go do uklęknięcia na prawej nodze; zanim zdążył znów zawyć, zaciśnięta pięść Tarmira trafiła go prosto w podbródek, krusząc kilkoro z jego zębów. Siła uderzenia wspomaganego biomancją uniosła go całego kilkanaście centymetrów w górę. Resztą zajęła się grawitacja, Desmir spadł na szklany stolik miażdżąc go pod sobą na tysiące odłamków.

Nabierające efektowności starcie jeszcze tylko bardziej wzmogło śmiech Darutha Galliusa dobiegający po całym apartamencie. Tarmir stanął nad Desmirem z klingą miecza uniesioną w dół. Nie wyczuwał w nim żadnego tętna, możliwe że tak silne uderzenie go zabiło, lecz zawsze warto się upewnić. Fioletowa klinga powędrowała w dół. Nie zdążyła dosięgnąć swojego celu; starszy Daruth dostrzegł wyciągniętą dłoń młodszego i jego wściekły wyraz twarzy. W mgnieniu okaz z opuszek palców Desmira wyleciała sieć bio-piorunów zwanych również zaklęciem gromu. 

Przez organizm Tarmira przepłynęły wyładowania o sile tysięcy woltów. Pioruny niemiłosiernie raniły wszystkie jego mięśnie i kości przez ponad pięć sekund. Ból był nie do zniesienia, lecz Daruth w porę użył dyscypliny wytrzymałości, która uchroniła jego organy wewnętrzne przed całkowitym unicestwieniem. Gdy Bio-pioruny zanikły, Daruth chwiał się na nogach cały dymiący i zaskoczony kamuflażem psionicznym, którym Desmir upozorował swoją śmierć.

Chwila przewagi dała czas młodszemu bratu na ponowne przejście do ofensywy. Moc Pasji sprawiła, że szybko odzyskiwał siły, a ból prawej ręki i nogi szybko przemijał. W kierunku osłabionego rycerza poleciały kolejne cztery ciosy. Pierwszy, który omal nie odciął mu nóg, udało się mu przeskoczyć. Dwa następne z nadchodzące z lewej i z prawej zdołał odbić resztkami sił. Dopiero czwarty, najpotężniejszy cios, którym Desmir miał zamiar odciąć mu głowę, przełamał blok Tamrira. Wierzchołek sztychu niematerialnego ostra osnowy przejechał po głowie Darutha, wypalając szeroką i długą ranę. Tarmir padł oszołomiony na kolana. Od potylicy, poprzez całą szerokość skroni, aż do początku jego prawego polika przebiegało żarzące się rościęcie otoczone wokół zwęgloną tkanką.

-Mówiłem, że tego nie wygrasz, bracie - wyszczerzył się podchodzący do niego Desmir - Tak oto kończy się twoja historia.

Tarmir spoglądał w ziemie zdruzgotany i pełen szoku. Nie miał już sił, poparzenia i świeża rana sprawiały ogromny ból. Nie wierzył w to co się teraz dzieje. Mięśnie psionika odmawiały mu kontroli. Najwyraźniej nie docenił swojego brata i jego zdolności walki. Stał się znacznie silniejszy podczas ostatniego miesiąca swojej wdrówki. ''Ale czy na pewno? Może...tak! Może współczucie, rozkojarzenie i inne przejawy słabości psychicznej wciąż w nim siedzą? Na pewno tak jest; w końcu nie jest możliwe aby samemu nawrócił się na odpowiednią drogę w ciągu tak krótkiego czasu!'' - głos ponownej furii i nadziei rozbrzmiewał w umyśle Tarmira - ''Muszą w nim siedzieć jeszcze jakieś szczątki tej żałosnej ignorancji i słabości! Prawdziwy Daruth nie może się tak po prostu dać się pokonać komuś takiemu! Tylko ja jestem godzien bycia prawdziwym uczniem Galliusa!'' - powtarzał w myślach.

Desmir stanął nad swoją ofiarą, kierując ostrze w dół pokonanego przeciwnika w celu przygotowania się do przebicia go na wylot.

-To wszystko twoja wina. Ja, ty i Farmir...wszyscy trzej mogliśmy żyć w zgodzie i pokoju.

Otóż to! Czy on powiedział ''pokój''!? Wśród Rycerzy Inkwizycji takie słowo nie ma racji bytu! - wewnętrzny głos wewnątrz myśli Darutha znów dawał o sobie znać. Czyżby przemawiała do niego sama moc Pasji? 

Serce Tarmira zaczęło bić szybciej, jego oddech również przyśpieszył. Teraz był pewien, że nie może dopuścić do jego wygranej za wszelką cenę.

-Współpracując moglibyśmy osiągnąć wszystko! Zmieniać losy wojny szalejącej na tym świecie! Ocalić ludność tej planety przed zarazą! - kontynuował Desmir - Ty zaś wolałeś podążać ścieżką swojego chorego egoizmu.

Słysząc to, Furia w Tarmirze zaczęła narastać od nowa. Mroczna potęga Pasji znów budziła się w nim na nowo, dodając mu sił i uśmierzając ból. Czuł jak Pasja pożywia się jego gniewem i nienawiścią czyniąc go silniejszym.

-Teraz musisz zginąć z mojej ręki. Pokój i zgoda między nami nie są już możliwe. Nie po tym jak zdradziłeś własnych rodzonych braci - zakończył Desmir.

Tarmir podniósł głowę w górę szczerząc się w grymasie nienawiści i spojrzał prosto na niego oczami świecącymi od zebranej wewnątrz Pasji.

-Pokój jest kłamstwem! - wysyczał

Daruth włączył fioletową klingę swojego miecza i błyskawicznie strącił spadający cios czerwonej klingi Desmira. Wykorzystując milisekundy przewagi i zaskoczenie, prześlizgnął się pod jego prawą ręką, tnąc go pod żebrami ,a następnie po plecach. Desmir znów zawył, łapiąc się za szerokie, rozżarzone rany. Ponownie wyciągnął dłonie do przodu, chcąc ratować się bio-piorunami, lecz Tarmir przewidział to wcześniej. Używając Telekinezy, podniósł przednią połowę rozerwanego wcześniej motocykla antygrawitacyjnego, aby cisnąć nią z drugiego końca pokoju prosto w rywala. Ten zdążył w ostatniej chwili przerwać rażenie błyskawicami i przeciąć lecący na niego wrak, lecz mimo to jedna z oderwanych części - rozerwany bak z paliwem; trafił Desmira boleśnie w twarz, oblewając go resztkami benzyny. To była pora na którą czekał Tarmir. Zwinnym susem rzucił się na znienawidzonego brata, wyprowadzając wściekłe kombinacje na lewo i prawo. Każdy cios, jeden po drugim był zadawany z wielką siłą i szybkością napędzanymi nieustanną furią. Wpierw Tarmir postanowił celowo jeszcze bardziej zmęczyć ogłuszonego i rannego przeciwnika. Pozwolił odbić kilkanaście pierwszych ciosów, wystawiając Desmira na wysiłek. Dopiero gdy nadszedł czas na piętnaste uderzenie, Tarmir w ostatniej chwili wywinął cios z góry na pętlę , tym samym natychmiast zmieniając położenie swojego miecza. Trzymając miecz w prawej i wymijając klingę przeciwnika, wykonał niespodziewaną zmyłkę. Daruth zadał potężny cios od dołu w górę; ostrze miecza osnowy przecięło lewe  przedramię  Demsira z łatwością jaką nożyce tną papier. Nie zdążył wydać z siebie  pierwszych jęków agonii, nim lewa odcięta dłoń z zaciśniętą rękojeścią między palcami opadła na ziemię Tarmir zadał kolejny cios, który z łatwością przebił się przez zbroję na torsie Desmira, wypalając tkankę pod spodem. Daruth Tarmir po chwili zadał serię kolejnych, szerokich ciosów, rozcinając brzuch rywala, łamiąc jego żebra i wypalając kolejne potworne rany. Desmir odszedł kilka kroków w tył chwiejąc się na nogach. Na zakończenie pojedynku, zwycięski Rycerz zgromadził całą swoją siłę, wykonał obrót i wykorzystał ją na ostateczny cios od dołu w górę. Siła uderzenia roźcięła skórę od początku krtani do końca podbródka, wypalając straszliwą żarzącą się ranę. 

Potężny cios odrzucił jego głowę do tyłu, ledwo żyjący Desmir opadł bezwładnie na kolana. Daruth Tarmir użył ponownie telekinezy, wyrywając z jego odciętej dłoni rękojeść miecza osnowy prosto do nowego właściciela. Teraz trzymając fioletowy miecz w prawej i czerwony w lewej, skrzyżował obie klingi ze sobą tuż pod szyją konającego Desmira. Wszystkiemu akompaniamentu dodawał rozchodzący się po pomieszczeniu zrzędliwy śmiech przypatrującego się mistrza.

Desmir spojrzał ostatni raz na rata z błagalnym spojrzeniem w oczach. Lecz Tarmir nie zamierzał okazywać żadnej litości.

-Tu i teraz nadszedł kres twojej żałosnej, nie wartej nawet splunięcia egzystencji... - Daruth rzekł z nienawiścią i bez cienia szacunku w głosie - Zdychaj!

Zwinnym, prostym ruchem obydwu dzierżonych mieczy osnowy, odciął głowę od reszty ciała, raz na zawsze kończąc życie swojego największego rywala. Bezgłowe ciało stanęło w płomieniach przez iskry miecza zapalające oblaną benzynę i upadło na ziemię. Zwycięski Daruth wyłączył oba miecze i odszedł kilka kroków w tył wypuszczając powietrze w uldze zrzuconego z siebie brzemienia.

-Dobrze...bardzo dobrze - Mistrz klaskał zadowolony siedząc na swym tronie. Tarmir nawet nie zauważył podczas swojego zamieszania, że jego mistrz się tam przeniósł.

Gestem dłoni zaprosił swojego ucznia by podszedł bliżej. Zmęczony, lecz usatysfakcjonowany Daruth wszedł po schodach na platformę i ukląkł przed swoim mentorem.

-Od tej chwili twój trening jest zakończony. Eliminując swoich rywali, mimo, że byli twoją rodziną; udowodniłeś swoją bezwzględność, brak jakiejkolwiek ograniczającej litości i przywiązania. Pokazałeś swoje oddanie mrocznym potęgom Pasji i przede wszystkim swoją natarczywą ambicję. Wszystkio to cechuje ciągnące się przez tysiąclecia pokolenia Daruthów. Teraz oficjalnie możesz śmiało nazywać się jednym z nich.

-Jestem zaszczycony Mistrzu - Tarmir odpowiedział zaspokojony.

-A teraz powstań już nie jako zwykły akolita, lecz Daruth Wojownik - kontynuował Gallius - Dla jedynego zwycięzcy pojedynku przewidziałem oczywiście zasłużone wynagrodzenie. Znajdziesz je w skrzyni leżącej w mojej osobistej sypialni. Kod dostępu to 9374, pamiętaj, aby tam zajrzeć.

-Oczywiście mój panie.

-Widzę również, że postanowiłeś przywłaszczyć sobie miecz Desmira? Dobrze...świadczy to o twym nieposkromionym głodzie ambicji; posługiwanie się dwoma mieczami osnowy wymaga wprawy, nauki nowych technik i stylów walki. Już sam fakt, że zdołałeś przeniknąć przez barierę psioniczna Desmira zaklętą w tym krysztale, świadczy o twojej potędze.

-Rozumiem mistrzu. Fakt ukończenia mojego szkolenia i otrzymania mojego wynagrodzenia, zaspokaja moje obawy. Dzierżenie dwóch miecz osnowy oraz twoje uznanie napełnia mnie zaszczytem. Zamierzam od razu zapoznać się z władaniem obiema sztukami tego oręża - Tarmir oglądał trzymaną w dłoni jedną ze starożytnych, zakrzywionych rękojeści.

-Bardzo dobrze, mój pojętny uczniu. Mógłbym z tobą jeszcze porozmawiać, gdy by nie obowiązki, które mnie wzywają. Gubernator oraz inni przybyli oficerowie Imperium oczekują mnie na obradach dotyczących ustalenia strategii potrzebnej do obrony tego żałosnego świata - Gallius wstał z tronu i zaczął schodzić po stopniach platformy, ciągnąc za sobą swój czarny płaszcz - Bądź cierpliwy Tarmirze. Wkrótce i ty możesz dostąpić tego zaszczytu. 

Uczeń uśmiechnął się pod nosem patrząc jak jego mistrz wychodzi. Wstęp do wielkiej gry, którą Daruthowie toczą od tysiącleci stał do niego otworem...

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Obrzeża stolicy Murdash, godziny wieczorowe

Minęło już pięć dni od przybycia zmasowanego wsparcia Gwardii Imperialnej na Murdash. Z każdą dobą walki o wypędzenie nieprzyjaciela z miasta nasilały się z każdym dniem, coraz większe fale renegackiego PDFu i pozostałych hord plugastwa czczącego bóstwa rozkładu, były zatrzymywane przez współpracę Cadian, Banthian i Murdashian. Z początku straty heretyków nad lojalistami  były znacznie większe, lecz potrzeba było zaledwie kilku dni aby straty po obu stronach zaczynały się równoważyć. Spowodowane to było dotarciem do pierwszej linii frontu przybyłych na Murdash, renegackich wojsk pobliskiego z pobliskiego układu słonecznego - Soharin, który całkowicie padł przed inwazją chaosu. Żołnierze ci wyznawali te same bóstwa co okoliczni zdrajcy i kultyści. Uzbrojeniem i skutecznością dorównywali zgromadzonym na Murdash regimentom Gwardii Imperialnej, a liczebnością przewyższali wszystkie na raz, bo było ich ponad 1,3 miliona. Wkrótce o ich zdolnościach bojowych miał przekonać się sam 4. pluton piechoty 144.Cadiańskiego.

Padał intensywny deszcz. Czterdziestu Cadian, zbitych łącznie w cztery drużyny, wybiegło skulonych przed pobliskim gradem i nieustannym hukiem wrogiej artylerii obracającej obrzeża stolicy w gruzy. Wybiegli z kolejnego zniszczonego budynku mieszkalnego, wychodząc na szeroką, brukowaną ulicę. Ciągnęła się kilkadziesiąt metrów aż do obudowanego ceglaną zaporą brzegu niewielkiej rzeczki, która przebiegała przez środek tego osiedla. Zgodnie z wywiadem i treścią zadań, których dowództwo przydzieliło 144.Cadiańskiemu, przez rzekę wiódł niedługi, 10 metrowy most, a przed nim stacjonowały trzy drużyny wojsk sojuszniczych.

-Porucznik Fairburn, zgodnie z rozkazem mamy udzielić wam wsparcia - słowa dowódcy plutonu brzmiały niewyraźnie przez maskę gazową na twarzy - Podobno desperacko go potrzebujecie - Dowództwo generalne frontu Murdashiańskiego wydało jasny rozkaz - wyposażyć całe wojska w maski przeciwgazowe. Ta spontaniczna decyzja spowodowana była  nasilającymi się objawami nieznanej zarazy u cywilów, celowo zapewne przyniesionej przez nieprzyjaciela, przez co dowództwo zakazało również jakichkolwiek kontaktów z ludnością publiczną z poza stolicy. Maski choć były niewygodne i zasłaniały połowę twarzy, eliminowały ryzyko wybuchu plagi wśród wojsk Imperatora. Gdy by tak się jednak stało, wojna na tym świecie była by z góry przegrana.

-Chwała Imperatorowi, że was przysłał - wybiegły mu na spotkanie Gwardzista w talerzowym hełmie i błękitnym mundurze typowym dla Murdashian, uściskał mu dłoń - Chorąży Kuril, dowodzę 15. Kompanią piechoty ciężkiego sprzętu...a raczej tego co z niej zostało - westchnął, pokazując palcem na ostatnie trzy drużyny. Zadziwiające była dla Fairburna to, że Chorąży był pierwszym napotkanym przez niego Murdashianinem, który mówił płynnie w niskim gotyku, choć akcent pozostały po dialekcie wciąż dawał się we znaki - Ale szczerze mówiąc, spodziewałem się większego wsparcia niż jeden pluton.

-I to ma być kompania? Nie ma nawet liczebności naszej jednostki - wtrącił się sierżant Hark, również niewyraźnie mówiąc przez maskę filtrującą.

-Ucisz się Hark i lepiej rozstaw swoją drużynę snajperów - skrzywił się porucznik, po czym wrócił do rozmowy - Wiem, że to na razie nie wiele, lecz w tyle nadciąga jeszcze liczebniejsze wsparcie Vostroyańskiej piechoty zmechanizowanej na czele z Komisarzem Fiodorowem. Teraz sugeruję przygotować i zmotywować swoich ludzi do nadchodzącego starcia, panie Chorąży. Według centrali, artyleria którą nas zasypują jest tylko osłoną dla nadciągających tu dwóch następnych fal nieprzyjaciela - Fiodorow i jego kompania stali się nieodłącznym wsparciem dla 4.plutonu przez te kilka dni. Podczas ostatniej bitwy stoczonej w katedrze, Vostroyańska kompania poniosła ciężkie straty mimo całkowitego wyrżnięcia kultystów w walce wręcz. Lecz czego tu się spodziewać po Vostroyanach z ich taktyką; kompania komisarza szybko została uzupełniona o dodatkowych ludzi.

-Ale jak to? Przecież...cholerny brak łączności. Nie mamy już radiooperatorów, którzy mogliby odebrać ostrzeżenia... - Kuril westchnął ponownie.

-Na szczęście ja mam i z czego mi wiadomo jesteśmy wrzuceni w środek linii obrony ciągnącej się na ponad trzysta kilometrów - Fairburn poklepał po ramieniu stojącego obok adiutanta Char'a, po czym ruszył w stronę umocnień przy brzegu.

Cadianie ustawili się błyskawicznie. Czterdziestu ludzi zajęło pozycje między drużyną moździerzy na tyłach, obsługi ciężkiego boltera na niewielkiej wieży strażniczej na prawo, działka automatycznego po lewej stronie barykad i pozostałych dwudziestu czterech zwykłych gwardzistów Murdash.  Zmieszane siły Murdashian i Cadian zajęły pozycje za workami z piaskiem ułożonymi tuż nad skraju brukowanego wzniesienia, nad wodą płynącej rzeki.

Soric zajmujący pozycję w dwupiętrowej wieży obronnej z Harkiem, połową drużyny i obsługą boltera, oparł lufę o parapet wąskiego okna. Po jego prawej stacjonował Hark, piętro pod nimi drużyna ciężkiej broni z ciężkim bolterem. Ściana na lewo od Jarymowicza była kompletnie zniszczona, widział przez nią kilka metrów niżej Śrubę rozstawionego ze swoim RKMem pomiędzy workami z piaskiem. Obok Izaaka na prawo od wejścia na most, czekali Ibrachim, Javik, Char i Fairburn. Dalej na lewo od mostu, przy rozstawionej obsłudze działka automatycznego pozycje zajmowali Greestin, Foster i Molore.

-Nie cierpię tych pieprzonych masek. Nie da się w tym normalnie oddeychać! - skarżył się Javik.

-Czy ty zawsze musisz narzekać? - odparł Ibrachim - skup się, lada chwila się zacznie.

-Zrób nam przysługę, zdejmij ją i uduś się, żeby wiecej nie pierdolić głupot - skrzywił się Śruba

-Bardzo śmieszne, uważaj żebym ja ci jej za chwilę nie zdjął.

-Hej wy! Gemby na kłódkę i przygotujcie swoją broń. Nadszedł już czas... - Fairburn obrócił się do nich.

Nie minęło więcej niż piętnaście sekund zanim do uszu obrońców zaczęły dochodzić pierwsze dźwięki świadczące o obecności nieprzyjaciela. Po drugiej stronie rzeki na przeciwko, zza wzniesienia usłanego gruzami i w znacznej części zniszczonymi budynkami dochodziło echo wydawanych rozkazów. Regularne wojsko nie zdradzało by się tuż przed spodziewaną konfrontacją, najwyraźniej renegaci nie spodziewali się zastawionego oporu tak wcześnie. Chwilę później wyłonili się pierwsi nieprzyjaciele zbiegający po stromych z obu stron wzgórza, przysypanego gruzem. Ich wygląd zewnętrzny był demoralizujący, na ich widok rekruci spośród Murdashian zaczynali szybko oddychać i się pocić. Renegaccy gwardziści mieli na sobie szare, poszarpane mundury, okryte pancerzami karpaksowymi i hełmami bliźniaczo podobnymi do tych używanych przez Kriegańskie korpusy śmierci. Nie nosili żadnych masek przeciwgazowych, spod hełmów wyraźbnie widać było ich spowitą naroślami, dżumą bądź innymi plagami skórę na twarzy, plugawe tatuaże chaosu wyryte tępymi narzędziami i wiele innych blizn. Na plecach nosili ciężki ekwipunek, a w dłoniach dzierżyli w większości karabiny laserowe M-Galaxy, choć Soric spostrzegł wśród niektórych granatniki i karabiny plazmowe o czym natychmiast zameldował.

Kuril podniósł rękę, zamierzając wydać rozkaz otwarcia ognia.

-Jeszcze nie, Sir Chorąży! - Fairburn chwycił go za nadgarstek i pociągnął w dół.

-Co pan do cholery wyprawia!?

-To jeszcze nie jest idealny moment, poczekajmy aż się zbliżą!

-Co? Jak pan śmie, jest pan niższym stopniem...

-Proszę mi zaufać Sir chorąży, to ich zaskoczy - nalegał Fairburn

Renegaci zbiegali coraz szybciej i liczniej. Za pierwszym szeregiem ciągnęły się kolejne pełnych żądzy krwi zdrajców. Biegli w rozproszeniu, przeskakując między rowami w ziemi i innymi elementami otoczenia robiącymi za osłonę.

-Jeszcze nie. Jeszcze trochę - powtarzał plutonowy patrząc przez szczelinę umocnień. Nie wyglądało jeszcze na to, aby nadciągający nieprzyjaciele ich widzieli, kurz wzburzony przez pociski artyleryjskie wybuchające nieopodal, utworzył prowizoryczną zasłonę dymną wokół obrońców. Fairburn chciał zaskoczyć wrogów na optymalnej odległości - nie za dalekiej, ale i nie za bliskiej, tak aby ostrzał był najcelniejszy. Gwardziści zaczynali się niecierpliwić, a rekruci wśród nich trząść ze strachu na widok nacierających na nich hord. 

-Zaczynają nas dostrzegać, robi się gorąco! - Hark meldował przez mikrofalę, widząc przez lunetę podejrzane grymasy na twarzach atakujących.

-Ognia! Strzelać bez rozkazu!

-Ognia! - powtórzył lekko zdezorientowany Kuril

W jednej chwili, cała linia obrony posłała śmiercionośny, czerwony grom wiązek laserowych. Cała sześćdziesiątka gwardzistów otworzyła celny ogień w tym samym momencie i ze wszystkiego co pod ręka, wrzeszcząc w obliczu zmieszanego strachu i podniecenia. Pierwsi szutrujący renegaci w rzędach po obu stronach natychmiast zginęli podziurawieni setkami strzałów. Kolejne dziesiątki w szeregach za nimi również polegli, tylko nieliczni zdążyli w porę zareagować i rzucić się za osłony aby natychmiast odpowiedzieć ogniem. Mimo to, nawet za osłoną szybko ginęli, odległość dzieląca ufortyfikowanych lojalistów od niemal kompletnie odsłoniętych pierwszych szeregów heretyckiej piechoty wynosiła zaledwie od czterdziestu do sześćdziesięciu metrów. Kuril, Fairburn, Foster, Molore, Ibrachim, Javik, Char i inni gwardziści uzbrojeni w lasguny z łatwością zabijali kolejne tuziny renegatów, nie musząc nawet dokładniej celować. Ciężko kalibrowa amunicja drużyny ciężkiego boltera, celny ogień obsługi działka automatycznego i rozstawiona dwójnogu Lewins M34 Izaaka, siały zniszczenie wśród rozrywanych na strzępy żołnierzy wroga. Nie byli oni jednak bezmyślni, szeregi piechoty zbiegające po wzgórzu widząc, że pierwsze szturmujące oddziały renegatów zostały prawie całkowicie wybite przez 144.Cadiański i Murdashian, zaniechały bezsensownego natarcia, otwierając zmasowany ognień zza ruin.

Kilku pierwszych Murdashian obok Ibrachima natychmiast zginęło zestrzelonych przez ogień z góry. Mało nie brakowało by trafili również w niego. Część obrońców schyliło się przed laserami trafiającymi niebezpiecznie blisko nich, co poskutkowało osłabieniem zapory ogniowej.

-Na Imperatora! Zaraz przełamią naszą obronę! - zauważył Adiutant Char.

-Skurwiele się rozkręcają! - alarmował Javik

Fairburn wychylił się na kilka sekund, by celną serią swojego boltera szturmowego zastrzelić następnych pięciu nadciągających renegatów.

-Widzę przecież - po chwili sięgnął po radiostację Char'a- Hark, Greestin, na co czekacie!? Zajmijcie tych cholernych strzelców z góry!

Soric, Hark i pozostali jego snajperzy rozpoczęli celny ostrzał wzgórza, pierwsze trupy zdrajców brutalnie staczały i rozbijały się o rozsiane gruzy budynków. Trafianie celów nie było takie proste, mimo braku balistyki w strzelaniu wyborowym lasgunem. Osłony za którymi się kryli oraz ostrzał ich wieży, skutecznie utrudniał Soricowi skupienie niezbędne dla snajperów. Mimo to udawało mu się co jakiś czas śmiertelnie trafić jakiegoś heretyka.

Greestin również skupił swoją uwagę na wzgórzu i bombardował je wystrzelonymi granatami, skutecznie eliminując i przygważdżając zbiegającą piechotę. Gwardziści obsługujący działko automatyczne popatrzyli na chwilę na Greestina, po czym postanowili wziąć z niego przykład i skierowali ostrzał w ten sam obszar. Ciężkokalibrowa amunicja przeznaczona do zwalczania ciężkiej piechoty z łatwością przebijała również betonowe osłony, a jej odłamki masakrowały kończyny i twarze heretyków. Do akcji włączyła się również drużyna moździerzowa, wystrzelone pociski artyleryjskie wybuchały kilka metrów nad ziemią, masakrując wirującymi szrapnelami każdego na swojej drodze. 

Skupienie ostrzału ciężkich broni i snajperów na wzgórze zadziałało niestety na korzyść fali szturmującej na poziomym terenie, prosto na kanał. Łącznie Cadian i Mudashian było około sześćdziesięciu i choć bez przerwy zasypywali szturmujących nieprzyjaciół zmasowanym ostrzałem, wydawali się zbyt nie liczni by powstrzymać ponad trzystu renegatów. Rozpoczęła się równa wymiana ognia na odległości mniejszej niż sześćdziesiąt metrów. Kolejni zdrajcy padali penetrowani przez ostrzał lasgunów.

-Walczyć do końca! Napieprzajcie w nich ze wszystkiego! - rozkazywał Chorąży Kuril.

-Nie ustępować! Nie dać im przejść za wszelką cenę! - krzyczał Ibrachim, zabijając celnymi seriami następnych zdrajców.

-Skurwiele! więcej was wasze pieprzone kulty nie miały!? - Izaak wciąż prowadził przygważdżający ogień ze swojego LKMu.

-Mamy przejebane! Ci to będą walczyć do upadłego - Fairburn wymieniał kolejny magazynek - przygotujcie granaty! Miejcie cholerne bagnety w pogotowiu!

Słudzy Nurgla mimo narastających strat, zbliżali się. Ogień wiązek laserowych natarczywie rozbijał się o worki z piaskiem i murki za którymi kryli się obrońcy, coraz więcej Murdashian ginęło lub padało rannych przez ich zmasowany ostrzał. 

Nagle wewnątrz kanału przez który płynęła niewielka rzeka, wystrzeliły w górę rozbite hektolitry wody.

-Co jest...-zdumial się Javik.

Ibrachim, Char i Cuu wychylili się na chwilę, oddając kolejne strzały, sekundy później niespodziewana eksplozja zmiotła ich osłonę z worków z piaskiem  i z wielką siłą odrzuciła ich troje  kilka metrów w tył. Odłamki bruku i cegieł zasypały pobliskich gwardzistów w tym Śrubę i Fairburna. 

-Święty Imperatorze...Char! - Fairburn rzucił się do rannego w ramię adiutanta i zaczął wlec go do następnej osłony.

Chwilę później kolejne dwie eksplozje o sile granatu, rozerwały kilkunastu następnych Cadian i Murdashian, niszcząc tym samym kolejne zapory worków z piaskiem. Porucznik wyjrzał z nad osłony, widząc wśród hord nadciągających renegatów, żołnierzy wyposażonych w broń przypominającą tą u Greestina- Granatniki! Mają cholerne wsparcie wyrzutni granatów! Na ziemię!

Javik wstał lekko ogłuszony i potłuczony, oddał kilka strzałów na ślepo, trafiając losowego przeciwnika w głowę, po czym rzucił się na pomoc Ibrachimowi, by pomóc mu wstać. Razem schylając się przed latającymi nad ich głowami pociskami, rzucili się za osłonę obok Fairburna.

-Łapcie cukierka gnoje, smacznego! - Cuu odpiął granat ręczny od bandoliera, odgryzł zawleczkę zębami i cisnął nim na ślepo za siebie. Pierwsi nieprzyjaciele docierali już na tyle blisko, że to podziałało. Trzy wysadzone, dymiące ciała heretyków wpadły do rzeki.

-Aargh! Boli jak diabli...-Jęczał Adiutant.

-Nie poddawaj się Char, Wyjdziesz z tego! - Fairburn podtrzymywał na duchu swego adiutanta.Młodzieniec mocno krwawił z lewego ramienia, a stacja radiowa na jego plecach dymiła podziurawiona od odłamków. Fairburn wykrzyczał w furii odpowiadając ogniem zza osłony.

Obrońcy zmuszeni kryć się przed ostrzałem granatników, w większości leżeli, lecz to nie przeszkadzało im by prowadzić ogień z pomiędzy osłon do znajdujących się już trzydzieści metrów dalej zdrajców po drugiej stronie rzeki. Ibrachim nieprzerwanie korzystając z darów Akhazela, trafił celnymi strzałami kilkunastu następnych atakujących, zabijając ich na miejscu. Czterech z nich wypadło za barierki po drugiej stronie kanału, wpadając od wody. Nie świadczyło to o niczym dobrym, a jedynie o tym, że nieprzyjaciele są już nie bezpieczine blisko i ciągle się zbliżają.

-Lada chwila rzucą się na nas do walki wręcz. Sugeruję wam przygotować bagnety! - Ibrachim rzekł, po czym samemu zaczął wyciągać miecz zdobyty kilka dni wcześniej podczas walk w katedrze.

Ogień prowadzony z pozycji leżącej był najefektywniejszy , to też on i reszta plutonu z łatwością unieszkodliwiali nieprzyjaciół podbiegających do brzegu kanału. Wszyscy starali się nie dopuszczać wroga do postawionych przed wejściem na most zasieków z drutem kolczastym. Oddziały saperskie  odznaczały się niesionymi w dłoniach wielkimi szczypcami do przecięcia zapory. To, że wrodzy dowódcy decydowali się na posyłanie ich na zaledwie 20 metrów od ostrzału obrońców, było szaleństwem, lecz nie ma co się temu dziwić. Mimo, że przybyła renegacka gwardia była regularnym wojskiem, byli takim samym mięsem armatnim jak chociażby 144.Cadiański.

Taktyka podziałała, po połowie godziny walk pierwsza fala zdrajców zaczęła się cofać. Gwardziści 4. plutonu i resztki kompani PDFu skutecznie odpierali szturm renegatów, zadając im ciężkie straty, drużyny obsługi moździerzy i ciężkiego boltera biły rekordy w ich zabijaniu, zapewniając potężne wsparcie reszcie gwardzistów. Obrońcy skupili swój ostrzał, dzięki zasługom Harka i jego snajperów, którzy szybko zajęli się pojedynczymi renegatami z bronią ciężką, granatnikami którymi ostrzeliwali pozycje lojalistów. Soric naliczył dziesięciu śmiertelnie przez siebie trafionych oraz trzech poważnie zranionych. Teraz widział już tylko plecy wycofujących się w popłochu z powrotem za wzgórza heretyków. Było ich zaledwie trzydziestu, tylko tyle zostało z ponad trzystu, reszta zginęła przez ścisłą współpracę i dobrze zorganizowaną obronę 4.Plutonu i Murdashian.

-O tak, zwiewajcie wy pieprzone tchórze! - Javik trafił w plecy kolejnego uciekiniera powalając go na gruz.

-Nie dajcie im uciec! Zastrzelić zanim doniosą o przegranej swojemu dowództwu! - rozkazywał Kuril

Śruba przeleciał serią ze swojego KMu po całej szerokości wzgórza, pozbywając się resztek amunicji w magazynku, wraz z resztą piechoty dokończył ostrzał, żaden z wrogich dezerterów nie zdążył wbiec za wzgórze.

-Wystarczy, wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! - rozkazywał Fairburn - sprawdzić amunicję. Zbierzcie z trupów jeżeli wam brakuje.

Ocalali gwardziści oparli się o worki z piaskiem, wzdychając, sprawdzając zapasy swojej amunicji, zajmując się rannymi i odciągając ciała poległych towarzyszy. Liczba obrońców zmalała o połowę, teraz było ich zaledwie trzydziestu. Ibrachim podobie jak wszyscy inni był wyczerpany, brudny i obolały od walki. Nie był rónwież jedynym, któremu brakowało amunicji, w ciągu tego intensywnego starcia zużył większość swoich magazynków w bandolierze, teraz zostało mu tylko półtora. Jego mundur był cały poszarpany od eksplozji granatników.

-Sukinsyny stawiają coraz zacieklejszy opór z dnia na dzień - rzekł Soric, spoglądając na Izaaka, Javika i Ibrachima niżej - mają dostęp do coraz lepszego sprzętu.

-Dzisiaj przynieśli przeciwko nam granatniki, jutro pewnie czołgi, a co za tydzień? Może tytany? Potrzebujemy o wiele więcej wsparcia, jeśli mamy powstrzymać kolejne fale tego plugastwa - twierdził Śruba, schładzając wodą z manierki rozgrzaną lufę swojego LKMu

-No i również o wiele więcej amunicji - sprostował Ibrachim, szukając naładowanych magazynków między ciałami poległych gwardzistów - ma ktoś z was pożyczyć naładowane baterie? Javik?

-Czekaj...nie. Nie wydaje mi się. Mi samemu zostały tylko dwa - Cuu szperał po plecaku i bandolierze - poza tym wiesz kolego. Ja rzadko kiedy walczę na dystans. Preferuję bliższy kontakt z wrogiem - wkazał na swoją siekierę i kilka zapasowych noży przypiętych do pasa - a ile ci zostało?

-Półtora magazynka - opowiedział Dominatus - Soric?

-Ja ci swoich nie mogę dać. Może i magazynek Long-Las pasowałby do twojego M36, lecz reszta mechanizmu nie wytrzymałaby aż takiego przeciążenia zmagazynowanego w jednym strzale Long-lasa. Twój karabin po prostu wybuchł by ci w dłoniach - Vostroyanin wzruszył ramionami.

-A skąd ty o takich rzeczach wiesz, Soric? Twój dziadek cię aż tyle nauczył?

-Otóż nie. Wystarczyła moja ambicja i pasja wyborowymi pukawkami od dziecka - zapewniał go Soric - Tylko czysta pasja i chęć szczera, zrobią z ciebie Vostroyańskiego snajpera, haha!

Nagle czyjaś dłoń chwyciła Jarymowiza za pelerynę i pociągnęła do tyłu.

-Ciii! - Wyszeptał Hark z palcem przyłożonym do ust - zamknąć się i do broni! Słyszę jak nadciąga kolejna fala!

Po chwili reszta żołnierzy wyczuła wyczuła to samo co sierżant Hark. Do uszu Ibrachima zaczęły dochodzić odczuwalne wibracje i zgłuszony, metaliczny brzęk zza wzgórza.

-Muszę przyznać, że pański pluton zna się na rzeczy, Sir Fairburn. Wróg musi być mocno zirytowany naszym oporem. Gdy by nie pan, moja kompania dawno by tu poległa - przyznał Kuril czekając za osłoną.

-Tak odnieśliśmy póki co zwycięstwo, lecz jeszcze nie czas na świętowanie. Sugeruję ponownie zebrać swoich ludzi do walki. Zostało nas tylko trzydziestu, a cholerne wsparcie nawet jeszcze nie nadeszło. Nie mamy nawet radiokomunikacji, żeby ich pośpieszyć! Nadchodzi druga fala tym razem z czymś większym...Greestin, szykuj wyrzutnię rakiet!

Obrońcy zaczęli znów zajmować pozycje i przymierzać się do otwarcia ognia. Obsługi działka automatyznego i ciężkiego boltera zakładały nowe taśmy z amunicją, Greestin wcisnął nowe rakiety do swej cztero-pociskowej wyrzutni rakiet przeciwpancernych.

-Hej...Ibrachim - czyjaś zaciścięta dłoń z nowym magazynkiem machała mu przed twarzą.

-Hmm? - Cadianin obrócił się.

-Weź to - wyszeptał ranny Char, opierając się o worko z piaskiem - oraz mój bandolier. Mam tam jeszcze trzy pełne baterie do M36 Galaxy.

-Wielkie dzięki stary, przydadzą się - odpowiedział z lekkim uśmiechem - zaraz...a ty nie walczysz?

-Nie, nie ma mowy. Moje zranione ramie nie pozwala mi nawet wstać, a co dopiero strzelać - stwierdził adiutant - przynajmniej tak mogę jeszcze jakoś pomóc.

-Kiedy wreszcie przyjdzie to cholerne wsparcie!? - niecierpliwił się Javik

-Mam nadzieję, że już nie długo. Nie mozemy dać się złamać. Musimy utrzymać ten cholerny kanał do ich przybycia - odpowiedział Izaak.

Kilka sekund później zza horyzontu wyłoniła się druga fala. Znacznie liczebniejsze od poprzednich nowe szeregi renegatów ze wsparciem co najmniej dwudziestu sentineli wyło i zbiegało ze stromego wzgórza jak jeden mąż, prosto na resztki 4.plutonu i Murdashiańskiej kompani ciężkiego sprzętu. Przegrana obrońców była tylko kwestią czasu. Śmierć zbliżała się wielkimi krokami.

-A więc zaczęło się - wymamrotał Greestin.

-Javik, Ibrahcim, Soric...miło było z wami pzeżyć to wszystko - Śruba zaciągnął zamek od KMu ładując ostatnią taśmę z nabojami.

-Tak właśnie kończy się nasza historia - rzekł Javik

-Właśnie tak zginiemy dzisiaj za Imperatora - przeżegnał się Soric

Tuż za zbiegającymi sentinelami i piechotą wyjechały wrogie czołgi Leman Russ uzbrojone w zwykłe działa bitewne i ciężkie boltery. Było ich łącznie sześcioro.

-Pokażmy mu zatem, że daliśmy z siebie wszystko, aby na ten zaszczyt sobie zasłużyć - Ibrahcim zakończył

Do umocnień obrońców znów doszły pierwsze strzały. Wszyscy zdolni do obrony czekali z bronią załadowaną i przygotowaną do ostatniego poświęcenia się w imię ludzkości i Imperatora.

Fairburn nabrał powietrza do płuc.

-Dzisiaj giniemy za Cadię, za Murdash, za naszego najwspanialszego Boga-Imperatora oraz za miliardy obywateli Imperium, którzy dzięki naszemu poświęceniu mogą żyć bezpiecznie i z dala od wrogów ludzkości nieustannie pragnących zniszczyć to co osiągnęła ludzkość! Dzisiaj pokażemy plugawym zdrajcom i heretykom męstwo Gwardi Imperialnej! - przemówił - 144. Cadiański do boju!

-Kompania do boju! - również nakazał Kuril.

W jednej chwili wszyscy pozostali przy życiu i podniesieni na duchu obrońcy otworzyli ofień. Dymiące i podziurawione od lasera i kul ciężkiego boltera truchła zdrajców staczały się po wzgórzu dziesiątkami. Obsługa działka automatycznego oraz Greestin skupili swój ostrzał na sentinelach, skutecznie eliminując je ciężką amunicją i wyrzutnią rakiet; eksplodujące pojazdy zabijały pobliskich heretyków. Przez dłuższą chwilę wiara obrońców była nieposkromiona. W pierwszych minutach ponownego starcia większość sentineli zostało zniszczonych, a kolejne dziesiątki zdrajców zabitych. Wszyscy lojaliści nie oszczędzali resztek amunicji i prowadzili nieprzerwany ostrzał ciągły, wiązki laserowe wystrzeliwane przez Ibrachima, rozprowadzały błyskawice wokół każdego następnego trafionego renegata, rozrywając pobliskich na strzępy istnie-fizyczną manifestacją woli Malala. Nie trzeba było wiele czekać by pierwszy wystrzał z działa bitewnego trafił prosto w gniazdo obsługi działka automatycznego  i rozerwał obsugujących je gwardzistów na strzępy. Fala uderzeniowa, płomienie eksplozji i dym pochłonęły pobliskich gwardzistów w tym Geestina, Fostera i Molore.

Soric zestrzelił któregoś heretyka z rzędu, po czym skierował lunetę karabinu na szczyt wzgórza z którego zjeżdżały czołgi. Zobaczył jak działo i wieżyczka jednego z monstrów obraca się w stronę wieży.

-Hark! Musimty się stąd wynosić!

-Co?

-Pieprzony czołg celuje prosto na nas! Biegiem! - Jarymowicz pociągnął dowódcę za pelerynę za sobą. Oboje wyskoczyli przez dziurę w ścianie i spadli dwa poziomy w dół, lądując twardo na kamiennym bruku. Tuż nad nimi pierwsze piętro wieży eksplodowało bezpośrednio trafione pociskiem czołgowym. Cała budowla zawaliła się z potwornym hukiem, grzebiąc na parterze obsługę ciężkiego boltera pod tonami gruzu i cegieł.

Ibrachim podniósł się oszołomiony i znów otworzył ogień na ślepo w stronę nadciągających  przeciwników. Podobnie postąpili Javik, Śruba, Fairburn, Char i Kuril. Wszyscy byli wyczerpani, obolali i brudni od szalejących wokół eksplozji. Ich maski filtrujące były już dawno zepsute; kaszleli przez wdychany pył pd zawalonej, pobliskiej wieży. Cadianin obejrzał się na prawo i lewo. Widział Sorica i Harka czołgających się na ziemi pod świszczącymi wiązkami laserowymi. Po lewo widział już prawdopodobnie martwego Fostera, Molore i Greestina, a obok nich zniszczone już działko automatyczne i trupy pozostałych Murdashian oraz Cadian, podziurawione lub rozerwane przez ciężkie boltery wrogich czołgów. Z całego 4.plutonu i resztek kompanii z sześćdziesięciu ludzi, pozostało tylko ośmioro. Nawałnica strzałów lasera ryła kamienny bruk i dziurawiły worki z piaskiem wokół nich, renegaci ze wściekłym wyciem zbliżali się do mostu. Ibrachim wiedział, że to już koniec, wszyscy wiedzieli. Ich upadek przed przeważającymi siłami wroga był tylko kwestią czasu. Choć był wspierany przez bóstwa Malala i Akhzaela, nie był w stanie zatrzymać całej armii.

-To już koniec. Cała kompania zginęła w cholerę...nie utrzymamy linii ani minuty dużej - westchnął Kuril.

-Nie mam już amunicji! - Izaak odrzucił ostatni pusty magazynek talerzowy.

-W takim razie zginiemy męczeńską śmiercią. Taka jest wola Imperatora! Nie wezmą nas żywcem! - Fairburn wychylił się, wystrzeliwując ostatni magazynek i powalając tym samym kolejny tuzin nadciągających renegatów. Po chwili odrzucił pustą broń na ziemię, wyszarpnął ostatni granat z uprzęży, odpinając tym samym zawleczkę i cisnął nim w przebiegających przez most wrogów. Eksplozja wyrzuciła ciała kolejnych kilku renegatów prosto do rzeki. Fairburn tym razem nie zdążył wrócić za osłonę wystarczająco szybko. Karpaksowe napierśniki przyjęły cztery bezpośrednie trafienia na klatkę piersiową. Porucznik padł przez siłę obalającą, nie mogąc złapać oddechu.

-Fairburn, nie! - ranny Char rzucił się na swojego mentora, a tuż po nim Ibrachim.

Obaj rozpięli mu pancerz na torsie. sweter taktyczny pod nim nie był podziurawiony, nie było śladów żadnej krwii. Dopiero gdy odsłonili brzuch i piersi Fairburna, dostrzegli jedynie duże siniaki.

-Argh, moje żebra! Sukinsyny złamali mi żebro! - wysyczał przez zęby Fairburn.

-Jest pan cały Sir. Imperator pana chroni! Wciąż możemy jeszcze z tego wyjść! - Ibrachim próbował przekrzyczeć huk eksplozji.

-Nie...nie wyjdziemy stąd. Nadszedł już czas...czas chwalebnej śmierci w jego imię. Nie spocznę, póki tu nie zginę!

-Nie może pan zginąć Sir! - protestował Char - kto inny będzie dowodzić 4.plutonem!?

-Zamknij się młody! - Fairburn chwycił ich obojga za mundury i przyciągnął do siebie, plując krwią - słuchajcie mnie. Słuchaj mnie uważnie szeregowy Ibrachim...Od tej chwili mianuję się sierżantem. Przysięgnij, że po mojej śmierci przejmiesz dowództwo za mnie!

-ale...

-Żadnych ale! Jesteś najzdolniejszym ze wszystkich moich żołnierzy. Masz olbrzymi potencjał Cadiańczyku. Odbudujesz 4.pluton i poprowadzisz go do chwały, zrozumiano!? To jest rozkaz!

-Tak...tak jest Sir -Ibrachim potwierdził z żalem w głosie. Sruba, Javik, Soric, Hark i Kuril w pobliżu również wyglądali na przybitych. Char klęczał nad plutonowym ocierając łzy z twarzy.

-Dobrze - Fairburn odpowiedział zadowolony po czym skierował wzrok na swojego radiooperatora - Char, mój wierny Adiutancie...przyszedł na mnie już czas, lecz nie dla ciebie. Jesteś młody, tyle służby dla Imperium jeszcze przed tobą...uciekaj razem z pozostałymi, obiecaj mi, że po mojej śmierci będziesz sumiennie... - kaszlnął krwią -...wykonywał swe rozkazy jako adiutant Ibrachima.

-Tak będzie mój dowódco...mój panie - Char z żalem zgodził się, ściskając drętwiejącą już dłoń plutonowego.

-Bardzo dobrze - Fairburn pokiwał głową, po czym zerwał się na równe nogi i ruszył na przód przez most z maczetą energetyczną w dłoni oraz okrzykiem na ustach. Plutonowy nie zdążył przebiec nawet kilkunastu kroków. Wybuch pocisku wystrzelonego z lufy jednego z czołgów, rzucił całą ósemką ostatnich gwardzistów o kilka metrów w tył. Ibrachim upadł cały dymiący, posiniaczony i ledwo żywy. Resztkami sił wsparł się na dłoniach i usiadł na ziemi. Nie słyszał i nie czuł kompletnie nic, a jedynie widział szybujące na niebie Imperialne Walkirie i myśliwce Vulture niszczące jednostki powietrzne nieprzyjaciela, nadjeżdżające od zachodu kolumny czerwonych Leman Russów z Vostroyańskimi oznaczeniami, oraz eksplodujące czołgi przeciwnika po drugiej stronie rzeki.  Widział też jak by znikąd wychodzących zza jego pleców Vostroyańksich sanitariuszy,  gwardzistów zatrzymujących fale renegackiej piechoty oraz Vostroyańskich sanitariuszy, którzy zabierają rannego Javika na noszach, odciągają nieprzytomnego Sorica, Harka, Char'a oraz Kurila. Nigdzie niestety nie był w stanie dostrzec Fairburna. Ibrachim czuł jak zamykają mu się powieki, ostatnim jego widokiem były twarze Vostroyańskich sanitariuszek przed jego oczyma. Nie słyszał czegokolwiek co do niego mówiły. Po chwili stracił przytomność wiedząc, że wsparcie Fiodorova nareszcie przybyło, a linia obrony została utrzymana.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Lord Gallius rozsiadł się wygodnie na przygotowanym dla niego siedzeniu. Znajdował się właśnie na oficjalnym zgromadzeniu wojennym Murdash. odbywało się ono na rozległym, przygotowanym do takich debat dziedzińcu, którego położenie pozwalało na podziwianie zapierających dech w piersiach prywatnych ogrodów Gubernatora oraz panoramy olbrzymiego miasta. Zgromadzenie trwało już od dobrych piętnastu minut. Daruth wyczuwając gniew i napięcie wśród członków obrady, zajmował jeden z dwudziestu tronów wybudowanych obok siebie tak aby tworzyły krąg. Wszystkie pozostałe trony również były zajęte; sześć z nich na przeciwko przez generalną radę Murdash - Gubernatora Jarema Mesjacha, gościnnie przybyłego Kanclerza całego układu - Guseina Bem, najwyższego doradcę Gubernatora - Maldraka Fuss oraz przez trzech pozostałych niższych rangą dowódców.

-Dobrze, że zaszczycił nas pan swoją obecnością, Lordzie Gallius. Dziękujemy za okazanie tu jak że wielkiej łaski, no bo przecież Daruthowie zajmują zbyt ''potężne i wysokie'' miejsce w naszym wspaniałym Imperium by zjawiać się na czas obrad władz jakiegoś nic nie znaczącego świata, czyż nie? - Fuss rzekł ze złością i sarkazmem.

-Proszę o wybaczenie zebranych oraz waszą Gubernanckość - odrzekł spokojnie Gallius - Musiałem dokończyć pewne sprawy z moimi uczniami. Bez obaw doradco Fuss, sprawa tego świata obchodzi mnie równie mocno co sprawa Murdash, jeżeli o to starał się pan zapytać swymi nieudolnymi próbami wzbudzenia we mnie winy.

Doradca Fuss wyraźnie się zezłościł  tą zapewne ''beszczelną'' według niego odpowiedzią, a widać było to po jego drżących i zaciśniętych pięściach i twarzy przybierającej kolor buraka. Gallius w głębi duszy wiedział, że Fuss ma całkowitą rację. Nie zależało mu nawet na metrze kwadratowym tego świata...a przynajmniej na razie. Teraz liczyła się tylko sprawa zakonu, do której kluczem jest księga ''Des Sacronum''. Gallius wiedział już z niej wszystko co nada się do realizacji jego ambitnego planu. Teraz wystarczyło tylko zmanipulować naiwne władze tego żałosnego świata. Z osobowością, cechami charakteru Galliusa oraz jego umiejętną manipulacją strachem, nie powinno być to aż tak trudne.

-Cóż...cóż za brak szacunku! Monitoring widział wszystko, cały barbarzyński pojedynek między pana uczniami! Zapewniam, że zapłacisz Lordzie co do każdego Imperialnego centa za remont całego apartamentu i szkód które tamci Daruthowie wywołali! - Fuss pokiwał palcem dla nadania wagi swoim słowom.

-Dość! - Gubernator Mesjach uderzył pięścią w oparcie swego tronu - teraz nie czas na ponowne kłótnie, doradco Fuss. Lord Gallius jest potężnym sprzymierzeńcem i jeżeli wszyscy chcemy mieć nadzieję na to, że nas wspomoże, nie możemy marnować czasu na spory!

-Miło mi słyszeć te słowa - zgodził się Daruth - W takim razie zacznijmy w końcu. Zostałem poproszony o pomoc w odbiciu Murdash, więc najpierw pragnę wysłuchać decydującej propozycji i głosu gospodarza.

-Zgadzam się z tymi słowami. Czas zacząć działać wspólnie w obronie naszego świata - od lewej strony doszedł potężny, męski głos. Gallius widział, że kolejne sześcioro miejsc było zajętych przez dosyć nietypowe, niskie humanoidalne istoty z długimi brodami ciągnącymi się aż do pasa oraz ciężkimi zbrojami noszonymi prawie wszędzie jak to przystało na dumę Dwarfów. Byli oni jedną z mniejszości etnicznych na Murdash, mimo to jak widać byli nie rozłączną częścią populacji tej planety, o czym świadczą ich właśni reprezentanci w polityce. Jednym z nich był Hrabia Imdur Sześciowładny. Ten przydomek symbolizował sześć rodów Dwarfów zamieszkałych na Murdash od tysiącleci.

-Musimy zmiażdżyć wspólnych wrogów pod ogromem naszej armii i posiłków z zewnątrz układu, oflankować i natrzeć od frontu jednocześnie; zmiażdżyć arcy wroga ludzkości pod żelaznym butem naszych wspaniałych sześciu rodzin niczym puszkę, wycisnąć z nich wszystko - zabrał głos Imdur. Gallius przysłuchując się jego żywiołowym podejściem do wojny, nabrał lepszego humoru, rozbawiony krótkowzrocznością Dwarfa. ,,Jak że typowe myślenie dla tych istot'' - pomyślał.

-Widzę, że postanowiłeś przejść do samego sedna Hrabio Imdurze. Tak jak i ty, wszyscy mamy świadomość tego, że nasz świat trawi wojna, do której wymagane jest odpowiednie podejście, a w tej sytuacji na podejście proponowane przez ciebie warunków nie ma - odpowiedział Gubernator.

-Racja - dodał Kanclerz Bem - Nie żyjemy już w czasach wojny domowej rodów. Nie mamy przewagi liczebnej nad wrogiem...on ją ma nad nami. Planetarne siły obronne nie są w stanie stawić dłuższego na żadnym z atakowanych światów, ani na Beliash, Surash, ani nawet na Murdash.

-Z raportów wynika, że wojska renegatów zostały odepchnięte za rzekę Mac Pahk stanowiącą pewnego rodzaju fosę przed obrzeżami naszej stolicy. Nie jesteśmy w stanie przeprowadzić dalszego kontrataku. Nie kiedy zarówno na lądzie jak i w powietrzu nieprzyjaciel prawie że okrąża nasz ostatni bastion. Nie kiedy ma przewagę liczebną. Nawet wsparcie z poza sektora nic tu nie da.

Gallius powoli zaczynał nużyć się tą tak zwaną ''debatą''. Władze tego świata były tak słabe, że aż sam miał ochotę odlecieć z tego sektora. Choć nie zależało mu na losie tej planety w ogóle, plan który zamierzał przedstawić, może przy okazji podniósł by morale władz i nieco zacieśnił współpracę.

-Szanowny Kanclerzu, proszę teraz sobie zadać pytanie czyja to wina? - zapytał jeden z Cadiańskich generałów po prawej. Siedem pozostałych miejsc było zajętych przez przybyłych na czele Frontu Wyzwoleńczego Murdash, dowódców 301. i 144. Cadiańskiego, 15. i 24. Vostroyańskiego, grup szturmowych Długich Brzytw z Brantianu oraz 101. regimentu Elitarnych Szturmowców Zakonnych, który właściwie był pod rozkazami Galliusa do czasu wygaśnięcia kontraktu.

-Przecież to głównie od pana Kanclerzu i pana najbardziej zaufanych ludzi związanych z Gwardią Imperialną, zależy uchwalanie decyzji o uzbrojeniu i motywacji lokalnych wojsk Planetarnych Wojsk Obronnych, tak aby mogły odeprzeć atak na swoją ojczyznę. Teraz nawet wojska Murdash, Beliash i Surash nie są w stanie odeprzeć zwykłych hord renegatów i kultystów! Jak tak nieodpowiedzialne osoby mogą w ogóle urzędować na tak wysokich stanowiskach!?

To przemówienie rozpoczęło wrzawę wśród wszystkich zgromadzonych.

-Jak zwykły generał Gwardii Imperialnej śmie tak pochopnie osądzać Gubernatora Murdash i Kanclerza całego sektora!? - Doradca Fuss bronił swojego pana niczym lojalny pies.

-W takim razie dlaczego przybyłe tu Cadiańskie, Vostroyańskie i Banthiańskie regimenty nie są w stanie odwrócić sytuacji na korzyść sektora i Imperium? Dlaczego front na wszystkich trzech światach wciąż stoi w miejscu mimo przybycia pomocy w postaci trzech pełnych armii wyzwoleńczych!? Wyswobodzenie tego sektora jest również i waszym obowiązkiem, na litość Imperatora! - Gubernator próbował przekrzyczeć trwający harmider.

-Ta wojna i wsparcie to jakieś kpiny! Nawet Zakon Krwawych Aniołów nie jest w stanie przylecieć na czas! Imperator by nawet nie zniósł sytuacji w której się teraz znajdujemy! - Imdur i pozostali Dwarfowie wypowiadali się gniewnie.

Wszyscy zgromadzeni kłócili się i wymachiwali palcami dla podkreślenia wagi swoich słów, których i tak nie dało się usłyszeć. Wyglądali jak by lada chwila mieli rzucić się sobie do gardeł i nawzajem się powybijać. Jedynie Gallius i jeden z głównych dowódców regimentu Elitarnych Szturmowców Zakonnych - Major Hes Tarkin; siedzieli w ciszy i przyglądali się.

-Mój panie, nie możemy dłużej pozwalać na te szaleństwo. Zanim przyszedłeś kłócili się już tak z trzy razy! Powinienem przywołać ich do porządku? - zapytał Major kładąc broń na kaburę z pistoletem przy udzie.

-Pozwól, że najpierw ja spróbuję swoich sił, Tarkinie. Jeżeli nawet mi się nie uda, powinniśmy pomyśleć nad dalszymi krokami.

Lord zebrał powietrze w płucach, zgromadził w sobie buzującą moc Pasi i wstał z tronu.

-Cisza! - ryknął zatrważająco donośnym, silnym głosem. Rozkaz dotarł do wszystkich w mgnieniu oka, wrzawa natychmiast się zakończyła - To jest nie do zniesienia! To jest nie dopuszczalne! Nic dziwnego, że Murdash przegrywa wojnę - wygłaszał Gallius nie przerywając swego potężnego tronu przed którym zgromadzeni usiedli z powrotem na tronach ze strachu - żądzą tu faktycznie nieodpowiedzialni władcy...władcy, którzy wolą marnować czas na dziecinne kłótnie, podczas gdy arcy wróg rośnie w siłę!

-Więc...więc co innego nam pozostało, Lordzie Gallius? - zapytał Koyla Kozłov - generał 15. Vostroyańskiego.

-Nadziei już nie ma. Nie zdążymy utrzymać się do przybycia pomocy Zakonu Krwawych Aniołów - dramatyzował Kanclerz.

-Brak nadziei!? Jak taki tchórz mógł zostać Kanclerzem całego systemu!? Macie swojego Imperatora, to on jest waszą nadzieją. Za takie słowa powinien być pan skazany na stos za herezję, Kanclerzu... - Gallius powiedział wprost bez żadnych skrupułów ani przenośni. Bem oczerwieniał na twarzy z zawstydzenia, Daruth wyczuwał w nim uczucie upokorzenia i strachu u pozostałych członków obrady. Dobrze...właśnie te uczucia najczęściej przeradzają się z złość. A złość daje siłę oraz nadzieję.

-Tego już za wiele! Gość, nie ważne czy Daruth czy kto inny nie będzie znieważał gospodarzy...unrgh! - Doradca Fuss wstał oburzony z tronu wymachując palcem, lecz natychmiast został do niego przygnieciony z powrotem przez siłę Pasji płynąca z wyciągniętej ręki Galliusa. Miał wielką ochotę wyjąć swój miecz osnowy i zdekapitować nim wszystkich zgromadzonych, lecz było by to nierozsądne oraz katastrofalne w skutkach.

-A jeżeli sam Imperator nie zmotywuje was do obrony własnej ojczyzny, zrobi to strach, który w was wzbudzę - Daruth rzekł śmiertelnie poważnie. ''Des Sacronum'' miało racje. Zachowanie władz Murdash było zbyt absurdalne, żeby w ogóle ten sektor miał prawo przetrwać już tyle wieków. Umysły Kanclerza, Gubernatora i pozostałych dowódców były zatrute. Zatrute czymś co robiło to celowo i znajdowało się na tym świecie.

-Więc od czego zacząć? - spytał Gubernator.

-Od tego co robiliście poprzednio - odparł Lord - przemyślcie strategię jeszcze raz, pomyślcie nad logiczniejszym rozdysponowaniem wojsk, zapewnijcie żołnierzom Imperatora stały dostęp do amunicji, nie skażonego zarazą prowiantu oraz wody, ulepszcie obronę najlepiej jak to możliwe i zapewnijcie wysokie morale. Każdy obywatel, każdy lojalista łącznie z wami musi zaangażować się w obronę Murdash na tyle ile to możliwe. Ten świat musi zostać utrzymany do przybycia Marines za wszelką cenę. 

-Ale i tak przeciwnik wciąż ma nad nami przeważającą przewagę liczebną i w wielu przypadkach lepsze uzbrojenie - zauważył  Hrabia Imdur - tak duże siły muszą mieć jakiś słaby punkt.

-W rzeczy samej mają. Zamierzałem wyjawić to wcześniej, lecz nie pozwalały mi na to wasze spory.

-A jaki to jest punkt? co ma Lord na myśli, wspominając o nim? - zaciekawił się dowódca 301. Caidańskiego.

-Z pewnych utajnionych źródeł, o których na razie nie wolno mi mówić, wiadome jest, że na Murdash znajduje się przeklęty artefakt. Jest przesiąknięty plugawymi, zakazanymi mocami, z których arcy wróg czerpie siły. 

-To tłumaczy dlaczego pozornie zwykłe hordy renegatów są tak nie ustępliwe - stwierdził generał 144.Cadiańskiego.

-W rzeczy samej - potwierdził Gallius - artefakt ten jest potężną bronią psioniczną dalekiego rażenia. Im dłużej jest w rękach nieprzyjaciela  tym bardziej jego armia rośnie w siłę. Musimy do niego jak najszybciej dotrzeć i go zniszczyć.

-Gdzie i jak można do niego dotrzeć? - Foss spytał z podejrzliwym spojrzeniem - oraz skąd posiada pan wiedzę takich rozmiarów, Lordzie Gallius.

-Jestem członkiem Zakonu Rycerzy Inkwizycji. Służę w nim od ponad trzystu lat dlatego nie jestem byle kim i nie posiadam byle wiedzy ze źródeł, których znaczenia i tak nie zdołał byś pojąć w swoim krótkim życiu, doradco Fuss. Wracając do głównego tematu rozmowy, wyprzedzę nadchodzące pytania zebranych członków obrady. Osobiście zajmę się sprawą tego artefaktu, wysyłając wojownika, który odbędzie pielgrzymkę do splugawionego artefaktu, a następnie go zniszczy, uderzając centralnie w słaby punkt wrogich wojsk.

-Jeden człowiek? Jeden Rycerz Inkwizycji by zniszczyć tak przeklęty twór? - zdumiał się Dwarf - potrzeba do tego całej armii!

-Mylisz się Hrabio  Imdurze, synu Beldura, wodzu szóstego rodu - wypomniał mu Daruth - Jak wszyscy dobrze wiemy, zjednoczone armie Imperium na tym świecie muszą teraz stawiać czoła w obronie stolicy. Do przeklętego artefaktu arcy wroga prowadzi równie przeklęta, długa i górzysta droga nie nadająca się dla wielkiej, pieszej armii. 

-A więc za miast niej potrzebna jest grupa, drużyna, zespół, który nada się do tego zadania - zgadł generał 15.Vostroyańskiego.

-Który niepostrzeżenie zakradając się na Nefrytowe wzgórza wykradnie strzeżony artefakt, a następnie zniszczy go w kuźni wieczności. Mała liczebność będzie naszą największą przewagą - zapewniał Lord

Hrabia Imdur wierzgnął nogami i wytrzeszczył oczy słysząc te słowa. Przedstawiciele pozostałych sześciu rodów zareagowali podobnie.

-Nefrytowe wzgórza!? Ku-kuźnia Wieczności!? Toż to kolebka rodów na tym świecie! Mówisz o dziedzictwie setek pokoleń wszystkich rodów, od tych świętych miejsc zaczęła się nasza historia na Murdash.

-Dokładnie te miejsca mam na myśli - Daruth potwierdził szczerząc się.

-Czy...czy Rody wiedzą o plugastwie czychającym wśród nich!? Należy ich ostrzec!

-Obawiam się, że to bardzo wątpliwe... - odpowiedział mu Gallius.

-Z nefrytowymi wzgórzami i kuźnią kontakt stracono ponad dwa tygodnie temu. Nie wiadomo co jest tego przyczyną. Generalne dowództwo powietrzne wysłało już trzy eskadry zwiadowcze. Za każdym razem zbyt złe warunki pogodowe i potężne, nieznane burze nie pozwalały na zeznanie sytuacji - raportował obecny również na zgromadzeniu marszałek tutejszego PDFu.

-Wysyłając tam drużynę na piechotę, dowiemy się przy okazji co sprawiło, że tak się stało - dodał Daruth.

-Nie mogę w to uwierzyć! - Hrabia Imdur wstał rozzłoszczony - dlaczego wcześniej się o tym nie dowiedziałem!? Tylko marnuję tu swój czas podczas gdy dziedzictwo rodów nie daje znaków życia! Lordzie Gallius, zgłaszam się jako ochotnik w wyprawie twojego ucznia!

Pozostali zgromadzeni zaczęli rozglądać się po sobie ze zdziwieniem.

-Ale...Hrabio Sześciowładny...toż to samobójstwo! Co jeśli polegniesz, kto poprowadzi twoje rody do zwycięstwa? - zareagowali pozostali Dwarfowie.

-Nie rozpraszajcie go, moi drodzy, mali przyjaciele. Hrabia Imdur przynajmniej próbuje jakoś wpłynąć na poprawę sytuacji. Wykorzystaj swój gniew, Kasnoludzki władco. Niechaj emocje uczynią cię silniejszym - blada twarz Lorda ukryta w pod kapturem, nabrała przebiegłego grymasu.

-Zatem zacznijmy od formowania drużyny, mój panie. Przejrzę akta w poszukiwaniu najtrafniejszych kandydatów! - zaproponował Tarkin

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Na bogato rzeźbionym balkonie apartamentu Galliusa, Daruth Tarmir siedział wygodnie z nogami skrzyżowanymi do siebie. Przed sobą miał lewitującą za pomocą Psioniki, grubą księgę ''Des Sacronum''. Słysząc głośne obrady w których bierze udział Gallius i czytając księgę w tym samym czasie; rozumował istotę rzeczy w której los został wplątany. Mistrz mówiąc o ''przeklętym artefakcie'' mia na myśli ''Des Sacronum'' - czyli jego oryginalną nazwę, którą również ochrzczono księgę opowiadającą o nim. Gdy by nie zezwolenie mistrza na obcowanie z tym tysiąc-stronowym rękopisem, Tarmir wciąż nie wiele by wiedział. Lecz teraz rozumiał znacznie więcej. Według autora księgi, Des Sacronum jest rzeczywiście potężnym artefaktem chaosu opętanym przez potężnego demona, jednego z wielu sług pana rozkładu.

,,Jeden z nich by skoncentrować całą potęgę, jeden by wszystkimi rządzić, jeden Monolit dla jedynego i pierwszego władcy Pasji, Lorda Irminsta - pisało - tylko jeden wie, gdzie jego zgromadzone dziedzictwo znajduje się. Tylko jeden powie temu kto zgromadził wystarczającą potęgę w głowie - wszystkie kartki tego zbioru wiedzy były zapisane dziwnymi wierszami i rymami. Tarmir przeglądając już V rozdział nie znalazł jeszcze ani jednego normalnie napisanego zdania. A do tego wszystko było napisane w Czarnej Mowie - pradawnym języku Daruthów, którym Tarmir dosyć dobrze się posługiwał dzięki naukom swego mistrza. Mimo to, rymowanki można było zrozumieć. Samo to zdanie wprawiło Tarmira w niebywały szok i zdumienie. Wiedząc, że Irminst był pierwszym Imperatorem Daruthów, Des Sacronum opowiadające o jego jak dotąd nie znanych sekretach, budziło nie małe podekscytowanie. Wokół pierwszego Bractwa wyrosło tysiące o ile nie miliony legend i mitów przez dziesięć milleniów od jego śmierci. Lecz to co teraz czytał było jawnym dowodem, historycznym potwierdzeniem na istnienie jednego z jego osobistych ''Monolitów'' - zbiorów ogromnej, bardzo wartościowej wiedzy o Pasji. O ile kroniki Irminsta nie są jedną z najbardziej poszukiwanych rzeczy w galaktyce od dziesięciu tysięcy lat, Tarmir dopiero teraz zdawał sobie sprawę jak niewyobrażalnie wartą i pożądaną wskazówkę dotyczącą Monolitu Irminsta, którą teraz widzi przed sobą. Tym samym on i jego Mistrz ściągali na siebie olbrzymie ryzyko...nikt nie może się dowiedzieć o tym co ze sobą niosą. Teraz Daruth prawdziwie zrozumiał dlaczego śmierć jego braci była wymagana. Prędzej czy później o Des Sacronum by się dowiedzieli, a tak olbrzymia tajemnica i sekretna wiedza wynikająca z księgi nie powinna być znana przez tak dużą liczbę osób. Tak czy inaczej informacje o Monolicie mogą oznaczać, że zarówno Des Sacronum jak i informacje o nim pochodzą z przed czasów Herezji Horusa.

,,Na zielonej planecie artefakt schowany. Między wzgórzami wiecznych męk, a gromadami ogromnych dóbr Nefrytu pochowany'' - ''wieczne męki'', niczym wieczna kuźnia Dwarfów. ''Ogromne dobra Nefrytu'' niczym Nefrytowe Wzgórza! O tym wszystkim wspominał mistrz na obradzie! Teraz Tarmir wiedział, że księga mówi prawdę. Pozostały tylko kwestie samej księgi i wymienionych w niej miejscach. Czyżby Daruth Irminst wiedział o Nefrytowych Wzgórzach i Kuźni Wieczność już 10,000 lat temu? Czyżby oznaczało to, że Dwarfy od tysiącleci żyją w kłamstwie, myśląc, że to ich dzieło lub co gorsza własność? Co jeśli wszechpotężny Daruth Imminst ukrył tam więcej swoich nieodkrytych przez jeszcze nikogo artefaktów? Jak olbrzymie szczęście i łut losu musi mieć Mistrz i Ja gdy okaże się to prawdą? - Tarmir rozmyślał, dochodząc do coraz śmielszych wniosków - A co jeśli jest już za późno? Jeżeli ślepe krasnoludy nieświadomie zniszczyły lub zużyły artefakty Irminsta? A może jednak zrobił to Chaos, który opętał Monolit? Skąd Mistrz o tym wie, skoro w księdze nic o tym nie pisze?

Zaintrygowany Tarmir przerzucił jeszcze kilkaset stron docierając do osiemsetnej. Od niej aż do końca czcionka pisma wyglądała inaczej. Pisał ją ktoś zupełnie inny.

,,Des Sacronum w wielkiej kopalni spoczywa. Ojciec Rozkładu tu w ogóle nie bywa. Przysyła lecz Morgotha Nieczystego, syna wiernego, by moc zawartą w Sacronum użyć jako narzędzia tępego. Narzędzia zardzewiałego, ostrego i skażonego przez złożenie Papie daru z ludzkich dusz owocnego. Użyj synu Nurgla potęgi zawartej w tej plugawej skrytce, aby zagłady melodię nad Murdash zagrały skrzypce. Śmierć, zaraza, głód i wyniszczenie, niechaj Nurgle wetchnie w ten przeklęty sektor nowe zbawienie. Moc zgromadzona w monolicie niechaj zwabi i wzmocni jego plugawe sługi. aby siany przez nich terror był długi, długi...długi...

Tarmir nie miał już żadnych wątpliwości, była to księga w połowie spisana przez kogoś niezwykle lojalnego Irminstowi i w połowie zbeszczeszczona przez jakiegoś heretyckiego kronikarza. Chaos już na pewno położył swe łapy na Monolicie, świadczy o tym cały ten tekst. To monolit jest powodem inwazji na Murdash, Beliash i Surash! Daruth Tarmir musiał działać szybko i jak najszybciej powiedzieć o wszystkim Mistrzowi! Najwyraźniej nie doczytał aż tyle co jego własny uczeń!

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dochodziła już prawie dwudziesta pierwsza czasu Imperialnego. Mroczne, ciemnozielone chmury na wieczornym niebie zasłaniały wszystkie księżyce orbitujące wokół Murdash. Ibrachim idąc szybkim, wyprostowanym krokiem, chwycił za ostatni, największy z odłamków wbitych w jego brzuch i mocnym szarpnięciem wyciągnął ciało obce zalane jego krwią. Nic a nic nie poczuł,długa na pięć centymetrów rana w mgnieniu oka samoistnie się zaszyła, nie pozostawiając nawet blizny. Gdy by nie błogosławieństwo Akhzaela, Ibrachim już dawno leżałby martwy. Dobrze było mieć jego wsparcie, szczególnie w takich momentach. Cadianin szybko zapiął z powrotem zakrwawiony i poszarpany mundur, włożył na siebie mocno już zdrapany pancerz karpaksowy i wybiegł zza rogu jakiegoś zawalonego budynku by dołączyć do swoich druhów. Ujrzał jadący Vostroyański czołg Lemann Russ, a tuż za nim kryjącego się Javika, Sorica, Śrubę, Harka i pięciu losowych Vostroyan. Podobnie jak Dominatus, pokryci byli licznymi bandażami i siniakami, a na ich twarzach widać było otarcia i ślady wielkiego zmęczenia.Gdy by nie pomoc Akhzaela, zginęli by jak reszta obrońców poprzedniej bitwy.

-Huh? Ibrachim co ty tu robisz? - zareagował Izaak 

-Skąd ty tu się ulicha wziąłeś synu? - zdumiał się Hark.

-Myśleliśmy, że łatają cię w polowym - rzekł Soric.

-Jak widzicie udało mi się stamtąd spierniczyć. Najwyraźniej mam więcej szczęścia niż Char, Greestin i inni - odpowiedział Ibrachim.

-Jakieś wieści o Fairburnie? - spytał Hark

Sytuacja była zła. Naprawdę zła, lecz nie tragiczna. Greestin, Char, Foster, Molore i połowa 4.plutonu, wszyscy leżeli w szpitalach wojskowych po poprzedniej potyczce z siłami chaosu. Wszyscy tylko nie Fairburn. O nim Ibrachim nie dowiedział się niczego, choć szukał nie znalazł ani jednego śladu po plutonowym.''Dlaczego postanowił rzucić się prosto na wroga? Prosto na pewną śmierć?'' - myślał - ''Co nim w tedy kierowało?''. Mimo kultu śmierci za Imperatora, Ibrachim nie mógł zrozumieć poświęcenia Fairburna. Przecież wciąż mieli szansę to przetrwać. 

-A co z naszym plutonowym? Co ze słoniem Greestinem, przydupasem plutonowego i tymi dwoma wkurzającymi młodzikami, heh? - ciekawił się Javik.

-Nie widziałem ich jeszcze, ale według sanitariuszy wyliżą się. A teraz chodźmy wreszcie.

Cała drużyna razem z czołgiem wyszła na jakieś zawalone gruzami skrzyżowanie. Byli tuż na samym skraju miasta, można rzec, że nieprzyjaciele zostali już z niego wyplenieni, po masowym nalocie bombowym Imperialnego lotnictwa ostały się tylko niedobitki. Wszystko wokół było doszczętnie zrujnowane, spod gruzów widać było przysypane, sztywne ciała bądź szczątki ciał renegatów oraz cywilów. Niestety ci drudzy nie mogli liczyć na ucieczkę i litość nawet od lojalistów wyzwalających ten świat. Zamknięty dostęp do centrum stolicy od zachodu oraz terroryzująca wszystko co żywe armia heretyków od wschodu, sprawiły te czynniki, że większość z obywateli murdash poza stolicą nie miało gdzie uciekać. Pozostało im tylko czekać na śmierć to z rąk zdrajców lub od pocisków artyleryjskich Imperium. Tylko szczęśliwcy, którzy w porę zdołali wydostać się poza obrzeża miasta, mogli liczyć na zbawienie. Z nikim innym nie było czasu się liczyć. 

Na około w tle słychać było echo sporadycznych wymian ognia. Połączone siły 15. i 24. Vostroyańskiego, 144. i 301. Cadiańskiego, lokalnego PDFu oraz band Banthiańskich noży, parły przez ostatnie dzielnice miasta, przeczesując wszystko po drodze.

Nagle na znak dłoni Harka, pozostali towarzysze oraz ciężki pojazd zatrzymali się. Kilkadziesiąt metrów dalej zza następnego skrzyżowania od lewej strony wyłonił się nieprzyjacielski czołg z przynajmniej dwudziestoma nieprzyjaciółmi biegnącymi obok. Wszyscy rozpoznali ich po charakterystycznych mundurach i pancerzach. Jak na razie wydawali się być nie świadomi niebezpieczeństwa w którym się znajdywali. Hark gestem dłoni nakazał zajęcie pozycji za najbliższymi osłonami.

-Na mój rozkaz - nadał przez krótkofalówkę do załogi czołgu. Odczekał chwilę aż wszyscy potwierdzą gotowosć - ognia! - następnie krzyknął by pozostali również usłyszeli.

Sojuszniczy czołg 24. Vostroyańskiego wystrzelił z działa bitewnego jako pierwszy, trafiając w boczny pancerz wieżyczki przeciwnika. Wrogi pojazd stanął w miejscu z poszarpanym kadłubem od prawej. Sprzymierzeni gwardziści otworzyli ogień do zaskoczonej piechoty, wybijając dwudziestu renegatów w mgnieniu oka. Jednak wieżyczka nieprzyjacielskiego Lemana Russa zaczęła obracać się w stronę lojalistów. Vostroyanie sojuszniczego czołgu powtórzyli czysty strzał, pocisk działa bitewnego trafił ponownie w wieżyczkę. Renegacki człg stanął w płomieniach po czym eksplodował zasypując ogniem ciała renegackiej piechoty.

-Co tutaj wciąż robią czołgi? Bombardowanie naszych marauderów powinno dawno je zniszczyć - zastanawiał się Ibrachim.

-Tak to właśnie jest z nalotami dywanowymi. Całe miasto rozpirzone, a niedobitki tych sukinsynów wciąż się pałętają - wyjaśnił Hark - Nie zatrzymujmy się.

Wszyscy przebiegli dystans, który dzielił ich od pokonanych przeciwników. Nieopodal dostrzegli jedną z niewielu jeszcze ocalałych kamienic prawie w ogóle nie zniszczonych przez bombardowania. Poza wybitymi oknami i podziurawionymi ścianami, była nie tknięta.

-Może warto by tam zajrzeć, znaleść coś przydatnego. Już nie wiele takich budynków się ostało - zaproponował Ibrachim.

-Na przykład co? - zmarszczył oczy Javik

-Jedzenie, czystą wodę? Kto wie czy wciąż nie mieszkają tma jacyś ludzie.

-Dobre myślenie. Umieram z głodu, dobrze by rzucić coś na ząb. Wchodzimy, Ibrachim ty na szpicy - zdecydował Hark. Zgodnie z życzeniem Fairburna, to Ibrachim miał dowodzić, lecz jemu samemu się to nie podobało. Nie gdy wciąż wierzył, że Gerard jeszcze gdzieś tam żyje.

Gdy wszyscy wyjęli broń w pogotowiu, ustawili się przy drzwiach wejściowych, Ibrachim wykopał je mocnym kopniakiem i wparował z wycelowanym lasgunem jako pierwszy, a za nim pozostałych dziewięcioro gwardzistów. Po lewej widać było okratowane biuro dozorcy budynku, po prawej wejście do pralni wspólnej dla wszystkich mieszkańców kamienicy, zaś przed nimi rozpościerał się długi, wąski korytarz z drewnianą podłogą, białymi ścianami pokrytymi tanią, schodzącą farbą i drzwiami do mieszkań po obu stronach.

-W porządku, Ja, Ibrachim, Javik i wy dwaj szeregowi z Vostroyi sprawdzamy mieszkania po prawej. Izaak, Soric i trzej następni Vostroyańscy sprwadzicie lewe skrzydło. Ruchy! - rozkazał sierżant Hark.

Obie drużyny zabrały się do roboty. Zamki w drewnianych drzwiach były wykopywane z głośnym trzaskiem. Gwardziści przeszukiwali dosłownie wszystko w poszukiwaniu jedzenia, wyjmowali szuflady z szafek, zaglądali pod łózka, pod stoły, szukali ukrytych schowków pod dywanami. Pech chciał by na parterze nie znaleźli nawet chleba. Jedynym rzucającym się w oczy elementem były rozkładające się zwłoki mieszkańców budynku porozrzucane po korytarzu i w niemalże każdym mieszkaniu. Po plugawych naroślach i chorobliwie zielonej skórze, Hark stwierdził, że wszyscy zmarli na zarazę przyniesioną przez najeźdźców. Odór śmierci był tak nie do zniesienia, a ryzyko zarażenia się tak duże z powodu zepsutych masek filtrujących, że zamiast nich gwardziści użyli szmat lub resztek bandaży obwiązując je sobie na twarzach.

W krótce ruszyli na pierwsze piętro aby je też przeszukać.

-Pusto! - meldował Izaak nie znajdując nikogo żywego. Dla bezpieczeństwa, odpuścili sobie też szukanie jakiegokolwiek jedzenia, które na pewno było również zarażone.

-U mnie również pusto! - krzyczał Javik

-Nic tu po nas, sierżancie Hark - stwierdził Ibrachim

-W tkaim razie lecimy na drugie piętro, jazda!

Ibrachim wciąż będąc na szpicy pokonał schody dostając się na drugie piętro. Odrazu wyczuł jakąś zmianę w zapachu.

-Wy też to czujecie? - zauważył jeden z Vostroyańskich gwardzistów.

-Czy to...to zapach pieczywa! Już prawie zapomniałem jak ono smakuje! - również poczuł Javik.

Wszyscy ruszyli w stronę mieszkania z którego dolatywała woń z lasgunami wycelowanymi we wszystkie strony dla pewności.

Javik podszedł do drzwi jako pierwszy i pokręcił obrotową klamką. Nic z tego, drzwi ani drgnęły.

-Zamknięte. Pewnie w wewnątrz siedzi ktoś kto zamknął je od środka.

-Powinniśmy strzelać w zamek sierżancie? - Soric zaproponował

-Nie. Nie ściągamy na siebie dodatkowej uwagi. Kto wie czy na wyższych piętrach wciąż nie czają się jeszcze jacyś heretycy. Niech ktoś z was pójdzie poszukać jakiejś siekiery, łomu lub czegokolwiek co wyłamie te drzwi dyskretniej. Przy okazji zróbcie też zwiad.

-Ja pójdę - zgłosił się Soric - Jai trzech moich rodaków. W drogę bracia z Vostroyi.

Jarymowicz i trzech następnych Vostroyan znikło głośno dreptając po drewnianych schodach. Hark oparł się o drzwi prawą stroną twarzy, podsłuchując co dzieje się w mieszkaniu.

-Ciekaw jestem ile czasu minie zanim te pędraki wrócą tu z siekierą. Wątpliwe żeby w ogóle coś tam znaleźli, sierżancie - westchnął Izaak.

-Śpieszy ci się szeregowy?

-Trochę. Ten zapach torturuje mój wygłodzony żołądek, szczerze mówiąc.

Ibrahcim, Hark, Izaak i dwóch gwardzistów z Vostroyi poczekali jeszcze kilka minut.

-To strata czasu. miną wieki zanim Soric wróci - narzekał Javik.

-Cierpliwości Cuu - nalegał Hark - to rozkaz.

-Sierżant wybaczy - Cuu otworzył drzwi do inneg mieszkania na przeciwko tego zamkniętego i ustawił się na końcyu pierwszego pomieszczenia - ale pieprzę ten rozkaz. Jestem zbyt głodny by go wykonać.

-Że co?

-Co ty znowu wyprawiasz Cuu? - Ibrachim odsunął się od okna na końcu korytarza zciekawiony.

-Drzwi są zamknięte? Żaden problem. Pokażę wam jak to się robiło na Ourelianie!

Javik nabrał rozpędu i ruszył z pełną prędkością. Wybiegając za próg otwartego mieszkania, wybił się wysoko w górę, aby z wściekłym rykiem i całą masą swojego ciała, staranować drewniane drzwi z pomocą nóg. Zamek za klamką ustąpił, zawiasy również. Javik dosłownie wykopał drzwi, które opadły z hukiem na podłogę mieszkania po czym sam opadł na ziemię.

-Wygląda na to, że robota Javika działa - roześmiach się Śruba.

-Oszalałeś żołnierzu!? Przecież to było słychać na cały budynek! - warknął Hark.

-Ale przynajmniej udowodniłem, że moja metoda wywarzania drzwi działa, czyż nie Sir? 

Wszyscy wparowali do mieszkania z karabinami w pogotowiu. Ujrzęli przed sobą duży, długi pokój, prawdopodobnie salon z wyjściem na balkon i dużymi okiennicami po lewej stronie. Odrazu co rzuciło się wszystkim w oczy to długi, wąski, drewniany stół z dwoma krzesłami po obu bokach i jednym na końcu. Wszystkie były pozajmowane przez ludzi wyglądających na normalnych obywateli murdash. Patrzyli przerażeni z łyżkami w dłoniach i talerzami pełnymi zupy ogórkowej przed sobą. Po lewej stronie siedziały dwie kobiety ubrane w typowe dla Murdashiańskich kobiet suknie. Jedna z nich była stara i całkiem osiwiała, druga wyglądała młodo, coś na około 19 lat i miała blond włosy. Po prawej stronie stołu siedziała kobieta już w średnim wieku, zapewne matka dziewczyny, oraz jej czarnowłosy syn w wieku około 10 lat. Nak ońcu, po środku siedział starszy, posiwiały starzec z brodą, zapewne ojciec blondwłosej kobiety, dziadek dziewczyny oraz chłopca, mąż starszej kobiety i zapewne również głowa całej rodziny.

-Chyba przeszkodziliśmy im w obiedzie - zagadnął Izaak.

-Jest! Mamy siekierę...a niech mnie - Soric i pozostali Vostroyanie również dołączyli.

Starszy mężczyzna wstał powoli od stołu patrząc nie ufnie na przybyszy.

-Nie-nie przyszliście nas krzywdzić prawda? Nie jesteście żołnierzami okupanta? - zapytał z drżeniem w głosie. Reszta rodziny siedziała cicho, ostrożnie sięgając znów po łyżki. Przez chwilę wszyscy obecni w mieszkaniu stali w niezręcznej ciszy.

-Nie. Nie przyszliśmy was zabijać, ani krzywdzić - odpowiedział Hark - Gwardia Imperialna nie zabija obywateli Imperium...przynajmniej nie my.

Mimo to lokatorzy tego mieszkania nie wyglądali spokojnie. Ibrachim dostrzegał w nich strach i niechęć. Obserwowali pozostałych gwardzistów, którzy zaczęli rozglądać się i węszyć po pokoju.

-Od jak dawna się tu ukrywacie? To wasze rodzinne mieszkanie? - Hark zadawał kolejne pytania.

-Od początku wojny. Mieszkamy tu prawie od trzydziestu lat, panie..eee...

-Prosze mi mówić Sierżant Hark.

-Eee, tak panie Hark. Dlaczego wyważyliście nasze drz...-starzec przerwał zwracając wzrok na Javika i Izaaka którzy szperali w pobliskiej szufladzie.

-Szeregowi Cuu i Bask, macie natychmiast przestać! - skarcił ich Hark - niech gospodarz wybaczy nasze widowiskowe wejście, nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Z wyjątkiem waszego jedzenia którego woń nas tu zwabiła.

Staruszek spojrzał na talerze zupy swojej rodziny, po czym znów nieufnie na przybyszów w swoim domu.

-Cieszę się, że obiad mojej żony pachnie dobrze i donośnie...ale nie macie zamiaru nas z niego okradać, prawda? 

Javik i kilku innych gwardzistów gwałtownie obróciło głowy w kierunku gospodarza słysząc słowo ''obiad''.

-Kto powiedział, że będziemy was okradać? Możecie pod dobroci zaprosić nas na do posiłku...a jak nie pod dobroci, to sami się zaprosimy - Na twarzy Javika pojawił się jego charakterystyczny, podstępny wyszczerz. Ta mina zawsze zwiastowała coś nie pożądanego. Ibrachim wyczuwał rosnące napięcie również w sobie jak i w swoim żołądku. Głód mógł w każdej chwili mógł przesądzić nad dobrymi manierami.

-Cisza, Cuu. A jakie nazwisko nosi pańska rodzina, jeśli można wiedzieć? - zainteresował się sierżant.

-Cosfield.

Dominatus wciąż patrzył na pozostałych członków rodziny wciąż widząc w ich oczach strach i brak zaufania. Rozumiał, że są przerażeni wojną i zachowaniem Javika, ale przecież odwiedziła ich Gwardia Imperialna, może powinni okazać trochę wdzięczności, a w tedy całe napięcie zniknie. Postawił powiedzieć swe myśli na głos.

-Rozumiem, że jesteście państwo przerażeni wojną i w ogóle, al pańska żona, wnuki i jak mniemam...córka? Wciąż wyglądają na przerażonych. Nie ma takiej potrzeby, jesteście już bezpieczni - przekonywał Ibrachim.

-Bezpieczni? Takie bezpieczeństwo zapewnia nam właśnie gwardia Imperialna. Najpierw pozwala by przyszły tu siejące terror wojska nieprzyjaciela, a później zrzuca na nas tony bomb! Taką pomoc właśnie otrzymaliśmy! - blond włosa kobieta w średnim wieku, prawdopodobnie córka starca, wypowiedziała się szczerze z łzami w oczach. Zwróciła tym samym na siebie groźne, oburzone spojrzenia żołnierzy w domu.

-Ucisz się Helgo! Tylko niepotrzebnie denerwujesz dzieci!

-Hej, lepiej zapanuj nad manierami swojej rodziny, dziadku! - Javik zamknął ostatnią szufladę i obrócił się z oburzeniem. Właśnie na taką sytuację czekał. Od początku było to widać w jego oczach.

-Uspokój się Javik, nie ma po co się złościć - uspokajał go Ibrachim

-Spokojnie? Tylko spójrz jaką niewyparzoną mordę ma ta blondyna. Od kiedy tak się traktuje swoich wybawców? - Cuu powoli zbliżał się do stołu z lasgunem w lewej ręce i zaciśniętymi tylko trzema palcami, które zostały mu w prawej dłoni. Ibrachim wyczuwał jego bojowy nastrój. Javik celowo szukał zaczepki i do tego samego motywował pozostałych gwardzistów. Można było rzec, że nawet Hark za bardzo się tym nie przejmuje.

-Pro-proszę o spokój panowie, nie ma potrzeby się złościć, nie zwracajcie uwagi na maniery mojej córki - zabiegał starzec, lecz jego próby szybko stawały się bezskuteczne.

-A gdzie twoje maniery, starcze? - wtrącił się Izaak - dobry gospodarz poczęstowałby goszczących wojowników Imperatora w swoim domu przynajmniej chlebem.

-Właśnie, jesteśmy głodni jak wilki - Javik podszedł od tyłu córkę Helgi, młodą, nawet ładną, blondwłosą dziewczynę, gładząc ją po włosach - jak wściekłe wilki, które z chęcią załapały by sie na taką młodą owieczkę - mówił ironicznym tonem, pokazując swój przebiegły uśmiech

Młoda kobieta oddychała ciężko i szybko, powoli łzawiąc i starając się nie zwracać ugawi na zaczepki.

-Zostaw ją, ty zwyrodniały barbarzyńco! - krzyczała matka dziewczyny i chłopca. Malec przytulił się do swej mamy, szlochając z nerwów.

-Panie Hark, proszę o natychmiastowe uspokojenie swoich ludzi! Błagam pana! - prosił starzec.

Mimo to Hark wciąż milczał i przyglądał się do czego zaczynają posuwać się jego żołnierze tak długo jak on sam nie zwraca im uwagi. Ibrachim spodziewał się, że prędzej czy później zaobserwuje takie zachowania wśród żołnierzy 144. Cadiańskiego. Przecież był to w dużej mierze karny legion i o ile Fairburn był porządnym, normalnym gwardzistom w jego szeregach, nie można było tego powiedzieć o wszystkich innych.

-Spytam się o jeszcze jedno, panie Cosfield - Hark wznowił pytania zupełnie nie zwracając uwagi na to co zaraz wybuchnie - czy panu i pańskiej rodzinie ostały się jeszcze jakieś zapasy żywności?

Starzec przełknął ślinę nerwowo

-Nie. Wszystko zużyliśmy. To znaczy, zypa którą widzicie na tym stole jest ostatnim zapasem.

Hark uśmiechnął się pod nosem dobrze wiedząc, że to kłamstwo. Zapach pieczonego chleba wciąż był odczuwalny, a starzec najwyraźniej zbyt zdenerwowany by o tym pamiętać, lub celowo kłamał.

-Sir...co będzie teraz? - zapytał zdezorientowany Soric.

-Javik puść ją! - rozkazał Sierżant. Cuu z niezrozumieniem w oczach odszedł od dziewczyny o kilka kroków - No niestety panie Cosfield...wpadł pan.

-Co!? Co to u licha znaczy?

-To, że ma pan pecha i nie trafił pan na Gwardzistów-idiotów. Przeszukać dom!

-Co!? Nie... - starzec nie zdążył dokończyć. Szybko został wzięty pod pachy przez dwóch najbliższych Vostroyan i unieruchomiony przy ziemi.

Stało się. Głód przeważył nad moralnością i porządkiem. Ludzie Harka zostali spuszczeni ze smyczy niczym wściekłe psy, rzucając się do przeszukiwania szuflad, szafek i sąsiednich pokoi. Tylko Ibrachim i Soric stali nie ruchomo przyglądając się wszystkiemu. Blondwłosa wnuczka Cosfielda rzuciła się do ucieczki, lecz Javik w porę chwycił ją za talię i przywarł do siebie, wywołując w niej krzyk rozpaczy. Jej matka rzuciła się z krzykiem i sztućcem w dłoni na Cuu, lecz Śruba szybko i skutecznie ogłuszył ją kolbą od swojego LKMu.

-Nie wstawaj suko! - Wrzasnął, po czym zabrał się do opróżniania wielkiej wazy z zupą na środku stołu.

-Nie! Wynoście się z mojego domu, przeklęci bandyci! - Cosfield szamotał się trzymany siłą przy ziemi - Przecież sam pan powiedział, że gwardia Imperialna nie krzywdzi obywateli Imperium! Zostawcie w spokoju moją rodzinę!

Hark założył ręce do tyłu i podszedł do gospodarza spokojnym krokiem.

-Prawdziwi obywatele Imperium z pewnością lepiej traktowaliby żołnierzy Imperatora proponując im chociaż dołączenie do posiłku. może gdy by nie zachowanie pańskiej córki, wszystko skończyło by się pokojowo.

Soric spojrzał się na Harka z oburzeniem i przerażeniem. Nie rozumiał dlaczego na to pozwalał. Wcześniej widział w swoim mentorze wzór do naśladowania, który teraz pokazał swe prawdziwe oblicze.

-Dlaczego? dlaczego pan na to pozwala, Sir? Przecież to ludzie, obywatele Imperium tak jak my!

Sierżant spojrzał się wrogo na swojego ucznia.

-Nie słyszałeś, co przed chwilą mówiłem szczeniaku? To ich wina. Po za tym, co niezwykłego w nich widzisz, że bronisz tych bezczelnych chamów? W porównaniu do nas, do prawdziwych lojalistów są nikim. Zasługują na wszystko co ich od nas spotka.

Załamany Soric spojrzał na Ibrachima z błagalnym wzrokiem.

-Możemy tylko stać i patrzeć - odpowiedział Soricowi zanim ten zdążył zadać pytanie - Nic nie jest w naszej mocy, żeby to zatrzymać. 

Może gdy by Ibrachim nie miał błogosławieństwa Akhazela i Boga Anarchii, przejął by się tak smao jak Soric. lecz nie dziś. Nie z taką potęgą, którą dzięki nim dysponował. Po co miał się przejmować losem jakiś szarych obywateli, kiedy bardziej liczyło się jego własne przetrwanie i troska o własną potęgę. Soric choć dobrze spisywał się jako gwardzista i snajper, był za słaby by to zrozumieć. Wciąż maił w sobie zbyt dużo współczucia.

-Sierżancie. Sir Hark? - Javik ustawił się do niego przodem wciąż trzymając wiercącą się i błagającą o litośc dziewczynę.

-Hmmm?

-Czy...czy mogę Sir? no wie pan - Cuu uśmiechnął się zmysłowo i podstępnie, dając Harkowi do zrozumienia.

Sierżant parsknął gromkim śmiechem domyślając się o co chodzi

-Haha, jasne baw się z nią jak chcesz ty chory pojebie.

Javik wziął siłą swoją żeńską ofiarę na ręce i skierował się w stronę osobnego pokoju, ciesząc się z podniecenia.

-Chłopaki zostawcie trochę dla mnie gdy skończę. Mamy tu z koleżanka pewne bliskie sprawy do załatwienia! - krzyknął do Vostroyan i Śruby zajadających się chlebem i zupą, po czym zamknął drzwi do osobnego pokoju. Później dało się tylko słyszeć stłumione wrzaski i błagania maltretowanej dziewczyny.

Reszta rodziny nie mogła zrobić nic. Pan Cosfield leżał już martwy, pobity przez Vostroyan na śmieć, jego stara żona i 10 letni wnuk siedzieli skuleni w kącie w zbyt wielkim szoku by zrobić cokolwiek, Helga - córka pana Cosfielda wciąż nie dawała znaków życia po tym jak została ogłuszona przez Śrubę. Domiantus wiedział, że Javik jest w staniue posunąć się to takiego zwyrodnialstwa jak gwałt na kobiecie, którego teraz dokonywał, nie mówiąc już o ogłuszeniu lub zabiciu istoty płci rzeńskiej jak zrobił to jego przyjaciel. Dla Cuu prawdopodobnie było to coś normalnego tak samo jak brutalne zabijanie i inne plugawe nawyki nabyte w gangsterskim żywocie, lecz Izaak? Tego się po niem nie spodziewał ani trochę, co prawda gość umiał zabijać i się tego nie bał, lecz kto mógł przewidzieć, że rownież cywili? W końcu kto go wie. Ibrachim tak samo jak Sorica i Javika, Srubę poznał w koloni karnej na Tadmur, czyli na wysypisku najróżniejszych zbrodniarzy, przestępców i wyrzutków Imperialnego społeczeństwa. Nigdy nie myślał, że sam się zacznie nim stawać. On sam również się zmieniał, czuł jak zmienia się jego osobowość i powoli zanikają w nim wszelkie oznaki moralności. Bardzo możliwe, że zachodzące zmiany rodzą się z coraz częstszego kontaktu jego duszy z Akhazelem i mocami Chaosu. Bezczynne przyglądanie się czyimś zbrodniom jest tylko tego początkiem i jawnym dowodem.

Po pół godzinnym obrabowywaniu mieszkania Cosfieldów, oddział Harka wyszedł na zaplecze kamienicy szukając drogi przez kolejne ruiny. Wszyscy byli najedzeni do syta i znów gotowi do wojny...prawie gotowi. Gwardziści sprawdzali amunicję, gotowość uprzęży podtrzymujących bandoliery i ładownice, oraz całą resztę ekwipunku ze skradzionym jedzeniem, Murdashiańską walutą i wieloma innymi cennościami wyniesionymi z obrabowanego mieszkania.

-No panowie...muszę przyznać, że łowy całkiem się udały - przyznał Javik.

-No a jakże. Nowe łupy zdobyte, żołądki syte. Szczerze mówiąc, mój drogi przyjacielu Javiku, to nie przypuszczałam, że jesteś zdolny dokonywać takich bluźnierstw - zagadnął Śruba.

-Ty jeszcze nie widziałeś  wielu rzeczy, do których jestem ''zdolny'' - wyszczerzył się Javik.

-Zabiłeś ją?

-A czy wypitą już butelkę trzymasz przy sobie dla zabawy czy wyrzucasz jak każdegy inny śmieć? Oczywiście, że ją zamordowałem, po tym jak ją wykorzystałem. Oszczędziłem jej cierpień i wspomnień przez resztę życia, a poza tym...i tak by próbowała donieść może jakiemuś komisarzowi czy coś. Teraz czuję się pewnie wiedząc, że wy jesteście jedynymi świadkami, chłopaki których znam i z którymi przeżyłem nie jedno. Bracia, którzy mnie nie sprzedadzą. Właśnie to sobie w was cenię.

Siedzący obok Soric poczerwieniał ze złości na te słowa. Wciąż przeżywał zbrodnie którą dokonał jego oddział za pozwoleniem Harka i zapewne będzie jeszcze długo.

-A wiesz co? Może jednak sprzedadzą! - Soric gwałtownie wstał - Ja cię sprzedam ty cholerny zwyrodnialcu!

-A temu co?

-Powiem wszystko Fairburnowi. Wszystko co ty i Hark zrobiliście rodzinie Cosfieldów, co do każdego szczegółu - wymachiwał palcem dla podkreślenia wagi swoich słów - i nie bratam się z mordercami bezbronnych cywilów.

-Hej stary, nie przejmuj się! Co, podobała ci się tamta blondyna, którą się zająłem? Trzeba było mówić, podzielilibyśmy się nią jakoś!

Soric zawiesił na ramieniu swój Long-Las, oddalił się i zniknął gdzieś za rogiem budynku, zaś pośród pozostałej trójki zapanowała chwilowa cisza.

-Chłopak jest w szoku. Jeszcze wygląda na to, że nie przywykł do wojny. Trochę t zrozumiałe po tym co dokonał jego ulubiony dowódca - Ibrachim wznowił rozmowę.

-Przysięgam, że jeżeli cokolwiek na nas doniesie, rozpłatam konfidenta pół - Javik obracał jeden ze swoich noży w dłoni.

-Jeżeli to ma być żart, to słabo ci wyszedł Cuu. Chyba nie mówisz poważnie? To jedne z nas.

-Jeszcze zobaczymy. Swój nie zdradza swoich...

Śruba wstał i nic nie mówiąc pobiegł za Soricem. Złapał go za rogiem, idącego samotnie Imperator jeden wie gdzie.

-Soric, czekaj! - złapał go za ramię - co ty wyprawiasz stary?

Soric odwrócił się z gniewnym wyrazem twarzy.

-Wracaj do reszty. Nie odróżniasz się od nich w żadnym stopniu - Vostroyanin wyszarpał się z chwytu idąc dalej.

-O czym ty mówisz? - nie odpuszczał Śruba.

-Mówię, żebyś zawrócił. Ja nie zawracam. Nie ma tu dla mnie miejsca.

Izaak westchnął i ponownie zatrzymał Sorica.

-Soric, posłuchaj mnie...czy hcodzi tu o Cosfieldów?

-Nie, to ty lepiej mnie posłuchaj! I to uważni! - wybuchnął Jarymowicz - Tak to o nich chodzi! Należę do plutonu pieprzonych zdrajców i zbrodniarzy, nie dumnych żołnierzy Imperatora.

-Soric bracie... - nalegał Śruba - Wiem, że jesteś w szoku i w ogóle...

-Nie! Nie nazywaj mnie tak! - przerwał mu - W żadnym stopniu nie jesteśmy już braćmi. Nie po tym co zrobiłeś tej kobiecie.

-Więc o to też się gniewasz? Słuchaj Soric, ja wcale nie chciałem...przecież jej nie zabiłem, tlyko ogłuszyłem. Chciała zadźgać Javika nożem, nie widziałeś?

-Nie dziwię się jej. Zrobiłbym to samo, wydłubałbym oczy temu popierdoleńcowi gdy by próbował skrzywdzić kogoś z mojej rodziny.

Soric złapał się za głowę i oparł o najbliższą ścianę.

-Żałuję, że trafiłem do tego regimentu. Żałuję, że tak to się wszystko potoczyło. Zawsze chciałem walczyć za Imperatora i iść w ślady przodków jako Vostroyański pierworodny...Lecz teraz poznałem jak to jest naprawdę.

-Tak jak my wszyscy Soricu. Życie składa się głównie z rozczarowań - Izaak przykucnął obok Sorica, klepiąc go po ramieniu - chodź, wracajmy już do szeregu. Jesteś w szoku rozumiem, ale zaraz ci przejdzie.

-Nie, ty nie jesteś w stanie zrozumieć...ja tego już nie wytrzymam - Soric wstał i spojrzał na Śrubę - Wynoszę się stąd, opuszczam ten przeklęty regiment. Chrzanię tą wojnę i wracam z powrotem do domu...na Vostroyę. Do dziadka. I nie waż się podążać za mną.

-Co? Chyba nie mówisz poważnie!? - Izaak również wstał znów idąc za Soricem.

-Mówię to z pełną powagą.

-Ale...ale zastrzelą cię za dezercję gdy cię złapią!

-Prędzej ja cię zastrzele jak nie przestaniesz za mną podążać. Odejdź!

-Tak po prostu odchodzisz? Po tym wszystkim co razem przeszliśmy? Przecież jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, braćmi, krwi do końca życia! Nie pamiętasz przysięgi? Już nic dla ciebie nie znaczy!?

-Już nie, Izaaku. Powiedziałem, że nie jesteś już moim wojennym bratem. Teraz jesteś już jednym z nich. Żegnaj, do zobaczenia za nigdy!

Śruba stał jeszcze przez kilkanaście sekund ostatni raz patrząc na oddalającego się Sorica. Po chwili zniknął za kolejnym rogiem budynku i tyle go widział.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Hark zawiązał pelerynę wokół szyi, założył plecak i karabin snajperski na plecy po czym gwizdnął  na znak wymarszu. Izaak, Ibrachim, Javik i pięciu pozostałych Vostroyan wstało.

-Czekaj no...tylko dziewięciu? - liczył swój oddział - szeregowy Bask, gdzie podział się ten młody z Vostroyi?

Śruba miał już odpowiedzieć, lecz zamilkł zaskoczony nagłym zwrotem akcji. Wszyscy pozostali również. Zza rogów i wejść do zaplecza zaczęli wychodzić opancerzeni żołnierze z bronią wycelowaną w grupkę Gwardzistów. Mieli dwukrotną przewagę liczebną, w dłoniach dzierżyli ciężkie karabiny laserowe Hot-Shot. Najeżona postawa i czarno czerwone pancerze nie przypominające żadnych modeli znanych Ibrachimowi, nadawały im wrogiego, groźnego wyglądu.

-Stać! Ani kroku dalej! - systemy zaawansowanej komunikacji w hełmach zasłaniających całą twarz i głowę  nadawałyich głosom radiowy wydźwięk.

-Kim wy na Imperatora jesteście? - odpowiedział zdumiony Hark. 

-Zachowajcie spokój i opuśćcie swoje bronie! - jeden z nich wciąż nakazywał - nie ma potrzeby do rozlewania krwi..

Ibrachim z bronią w pogotowiu spojrzał na Harka pytająco. Ten odpowiedział skinięciem głowy.

-Rzućcie broń ludzie. To rozkaz. Ci goście wyglądają na Imperialnych.

Wszyscy posłusznie odłożyli bronie na ziemię i unieśli ręce w górę.

-Opuśćcie dłonie, nie przyszliśmy was aresztować.

-Więc po co tu jesteście? I kim u diabła jesteście? - zapytał Izaak.

Jeden z tajemniczych żołnierzy wyszedł na przód, prosto przed Harka i zasalutował

-Hes Tarkin, porucznik piątej kompani 101 regimentu elitarnych szturmowców zakonnych. Z rozkazu Lorda Darutha Galliusa, 4.pluton jak i również tymczasowy zastępca dowódcy, czyli pan sierżancie Hark, zostajecie zwerbowani do ściśle tajnej operacji pod kryptonimem ''Monolit''.

Hark cofnął się o krok zupełnie zdezorientowany i zbity z tropu.

-Jak? Że co?...tyle informacji na raz...o czym pan mówi poruczniku?

-O tym, że pańska jednostka zostaje zwerbowana do tajnej misji, mam powtórzyć całość?

-Jakiej misji do cholery?

-O jej szczegółach dowie się pan w sztabie generalnym, w pałacu gubernatorskim. Pan oraz pańscy ludzie pójdą teraz z nami, sierżancie.

-A co jeśli odmówię?

-Nie ma pan takiej możliwości. Lordowi Galliusowi nie należy odmawiać.

Rozdział III

Dzień później

Był już późny wieczór. wielki szpital polowy złożony z setek namiotów na placu pałacu Gubernatyorskiego Murdash, szykował się do spania niczym jeden wielki organizm. Współpracujące ze sobą personele medyczne zakonów sióstr szpitalnych i zwykłych regimentów gwardii, kładły rannych pacjentów do spania. Zapach lekarstw i zaschłej krwi był wszech obecnie odczuwalny, co skutecznie to utrudniało. Jęki rannych gwardzistów poucichały po wieczornych dawkach leków przeciwbólowych, a sanitariusze wychodzili na zewnątrz by zrobić sobie przerwę chociażby na papierosa. Było już późno i pacjentom nie wolno było już nigdzie wstawać ze swoich łóżek. Lecz jeden z nich złamał nakaz. Niski, blond włosy mężczyzna z bladą cerą i psychopatycznym spojrzeniem w oczach. przebiegał przez labirynt namiotów, darząc do swojego celu. Pokonał następny zakręt, pędząc prosto na patrol sanitariuszek idących na przerwę po długim dniu pracy.

-Hej, dokąd to! - krzyknęła jedna z nich. Obie próbowały zatrzymać pędzącego intruza, jednak ten bez najmniejszego problemu prześlizgnął się między nogami tej z lewej i ruszył dalej.

-Nie zatrzymają nas! Nie teraz! - mężczyzna powtarzał sobie w myślach - Nikt nas nie zatrzyma do znalezienia zemsty!

Przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów, minął wiele namiotów, podążając za echem głosu znajomej, znienawidzonej osoby. Mimo bólu w prawym kolanie przeszytym odłamkiem, w końcu dotarł do wejścia właściwego namiotu i przyczaił się tuż za rogiem. Wyglądając na chwilę do środka, spostrzegł swój cel. Wysoki, potężny, bez przerwy noszący swą kominiarkę, czarnowłosy chłop o zadartym nosie i bliźnie na prawej skroni. Zwali go chyba ''Śrubą'' czy jakoś tak. ''Musimy go unicestwić, zranić za wszelką cenę, a później wypruć od wewnątrz i patrzeć jak zdycha w agonii!'' - drugie ja podpowiadało blond włosemu mężczyźnie. Dobrze się do tego przygotował. Od kiedy na Helios wkradł się do szeregów 144. Cadiańskiego, wszystko powoli sobie planował. Sięgnął po skradziony skalpel trzymany w prawej kieszeni, aby za chwilę rzucić się i zadać cios.

''Nie! Za dużo świadków! Za dużo by wiezdało! Cierpliwośći jeszcze nie koniec!'' - po chwili odezwało się pierwsze ja. I miało racje. Znienawiczona, plugawa Śruba nie była sama. Mężczyzna schował z powrotem skalpel. Obok stał ten sadystyczny bandzior z Tallarnu z dziwnym Irokezem i tatuażami, młodzieniec z blond włosami i wąsem, z Vostroyańskim akcentem, oraz jakiś Cadianin z ciemnymi, krótko przyciętymi włosami oraz krótkim zarostem. ''Komisarz wie kom są, komisarz pamięta, że byli w tej samej celi i w tym samym legionie. Karnym legionie. Bellhaut pamięta co  zrobili mu na Helios. Bellhaut się zemści...wystarczy tylko jeszcze odrobina cierpliwości. Będziemy podążać cierpliwie w cieniu, a gdy nadejdzie okazja, zasztyletujemy ich wszystkich'' - drugie ja sączyło swój jad.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ibrachim, Javik, Soric, Izaak i Hark stali tuż przy łozku szpitalnym patrząc z żalem na rannego pacjenta.

-Co z nim? Jak sie trzyma? - zapytał Ibrahcim klęcząc przy łóżku - siostro?

-Mówiąc szczerze, to ledwo. Wczoraj doznał śmierci klinicznej, lecz udało nam się go przywrócić do życia. Żebra ma całe poharatane odłamkami i jak widzicie również z jego twarzą nie jest najlepiej. Na razie jest nie przytomny, jego organizm dochodzi do siebie po udanym przeszczepie implantu przedramienia - Siostra złożyła raport. Zwała się Eveline i była jedną z niewielu sanitariuszy w 144. Cadiańskim i z pewnością jedyną kobietą w tym regimencie. Miała ciemnobrązowe włosy, zielone oczy, inteligentne spojrzenie i piękną twarz oraz zgrabną figurę nieco przysłoniętą przez lekarki mundur. Bardzo podobała się Izaakowie od kiedy przystąpił do tego regimentowi, lecz teraz nie przystało się nią zachwycać. Wszyscy zgromadzeni stali nad śpiącym Fairburnem.

-Przymocowaliście mu cholerna, sztuczną rękę - Hark chwycił się za głowę.

-Nie było szans by odratować jego prawego przedramienia. Tkanka była w strzępach wraz z kośćmi - założyła ręce na piersiach i spuściła głowę w smutku.

Sierżant Hark podszedł do Śruby i Javika, chwytając ich od tyłu za kołnierze

-Nawet nie śnijcie od chwaleniu się tym co żeśmy dokonali na rodzinie tamtych Cosfieldów. Fairburn jest inny niż ja, podejrzewam, że od razu zapierdolił by nas tym bionicznym żelastwem zanim złoży raport do Jurysdykcji Arbites - szeptał ze zgrozą i powagą w głosie - nikomu ani słowa o tym, zrozumiano?

-Eee...Tak jest sir, zrozumiano - oboje przytaknęli szeptem.

-A tak w ogóle to gdzie podział się Soric? Co on kombinuje?

-On odszedł Sir - wyjawił Izaak - nie mógł znieść tego co właśnie żeśmy zrobili rodzinie Cosfieldów.

Na słowa Eveline, Ibrachim odsłonił kołdrę którą przykryty był Fairburn. Wpierw ujrzał jego muskularny jak na czterdziestolatka tors pokryty w szwach od odłamków, a następnie metalową, zasilaną mechanicznie protezę całego przedramienia i dłoni.

-Święty Imperatorze - złapał się za czoło - Dlaczego...dlaczego, co mu odbiło podczas ostatniej bitwy? - Ibrachim mówił do siebie opierając czoło o ramię Fairburna 

-Wiadomo ile czasu potrzeba mu do całkowitego wyzdrowienia? Tydzień? - zgadywał Izaak.

-Nie wiadomo czy w ogóle wyzdrowieje i stanie na nogi. Organizm Gerarta jest mocno ''wstrząśnięty'' po eksplozji której doświadczył - Eveline tłumaczyła.

-Co to oznacza?

-To, że ciało Gerarta jest w pewnym rodzaju...szoku lub hibernacji. Niektóre czynności życiowe takie jak trawienie i krążenie są sparaliżowane dlatego na wszelki wypadek podłączyliśmy go do respiratora, oraz substancji medycznych pobudzających jego organizm przed całkowitym paraliżem wszystkich czynności.

-A co z jego nową kończyną? Czy działa? - spytał się Ibrahcim.

Eveline westchnęła pogrążona w smutku i nabrała powietrze przygotowując się do wyjawienia kolejnych złych wieści. Tak jak w pozostałych obecnych, Ibrachim wyczuwał w niej smutem i żal. Słuszne na tą chwilę uczucie pokazująca, że tak jak reszta plutonu, Eveline odczuwa do dowódcy jakieś przywiązanie.

-Chcę wierzyć, że tak. Mimo to nie jest pewne czy jego organizm w tym stanie nawiąże połączenie nerwowe z protezą. Jeżeli nic się nie zmieni w ciągu tygodnia, Fairburn zostanie kaleką do końca życia i przejdzie na emeryturę jako nieprzytomne warzywo gdy wojna się skończy.

Wśród zgromadzonych rozległy się ciche westchnienia, przekleństwa i inne słowa braku nadziei. Sama Eveline zaczęła ocierać ślady łez z polików.

-To wszystko co narazie wiadomo o jego stanie - zakończyła.

-Nie martw się, Wyjdzie z tego jakimś cudem. Musimy mieć nadzieję - Izaak objął ramieniem szyję Eveline swą prawą ręką i przytulił do siebie na pocieszenie - uratowałaś życie już tylu istnień, dlaczego nie miała byś dać rady uratować naszego Fairburna.

-Nie wyobrażam sobie służby w tym regimencie bez niego - dopowiedział Greestin zasypiający na sąsiednim łóżku. Oprócz niego w namiocie leżeli jeszcze Foster, Molore i Adiutant Char. Wszyscy z odniesionymi ciężkimi oparzeniami i trwale uszkodzonymi zmysłami słuchu po eksplozjach w ostatniej obronie w której też brali udział. Byli w znacznie lepszym stanie niż Fairburn.

-Fairburn był, jest i będzie kimś kto zawsze chroni ten pluton przed rozpadem. Bez niego jesteśmy straceni - włączył się Molore.

-To nie może się tak skończyć, skoro medycyna nie pomaga, pozostają błagania o litość Imperatora - dodał Foster.

-Wyzdrowiejesz...musi pan wyzdrowieć, Sir! - powiedział chyba najbardziej zdruzgotany stanem Fairburna, jego adiutant Char.

-Sir Fairburn to twardy sukinsyn. Nie możliwe, żeby dał się ugiąć jednej eksplozji i straconej ręce - Przyznał Javik. Nawet on nie dał się oprzeć przywiązaniu do tego regimentu i jego dowódcy. Nawet on.

Ibrachim wciąż klęczał przy łóżku plutonowego w zamyśleniu. ''Tu potrzebne są leki oraz wiara'' - rozmyślał - ''Ale kto powiedział, że nie przyda się coś więcej? Coś takiego jak czary?'' Dominatus uśmiechnął się w promieniu nadziei. On już miał plan co, a raczej kto postawi plutonowego znacznie szybciej niż medycyna i wiara.

-No dobrze, wygląda na to, że to już koniec odwiedzin. Zobaczycie się z nim jeszcze jutro, proszę was o powreót do swoich baraków, a ja tu jeszcze uporządkuję co i jak należy - rzekła Eveline.

-Siostro Eveline, czy możemy wspólnie z Molore i Greestinem wspólnie zagrać w jeszcze jedną partię kart? - zapytał Foster

-Ehh, no dobrze. To ostatni raz na dzisiaj i do spania - zgodziła się pokazując swój promienny uśmiech.

Wszyscy pozostali posłusznie opuścili namiot, z wyjątkiem Ibrachima wciąż klęczącego przy łózku Gerarta.

-A co z tobą Ibrachimie? Nie zamierzasz wracać z nimi? - podeszła i spytała łagodnie.

-Zamierzam zrobić coś zupełnie innego...

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Był sam środek nocy. Personel medyczny i wszyscy pacjencie już dawno spali. Ci w namiocie nr. 61 również. Ibrachim możliwie jak najczybciej wślizgnął się do jego wnętrza. Pora była idealna, Greestin, Foster, Molore i Char spali jak zabici. Eveline również spała zwinięta na pobliskim krześle. ''Biedna dziewczyna. Ze zmęczenia zapomniała nawet wrócić do swojej kwatery. Praca sanitariusza nie kiedy równa się z naszą na pierwszej linii frontu, jeśli chodzi o wysiłek.'' - pomyślał

Wszystkie lampy naftowe były zgaszone, panowała całkowita ciemność, lecz Ibrachimowi w ogóle to nie przeszkadzało przez wyostrzony zmysł wzroku podarowany przez Akhazela.

-Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? - Demon zapytał szeptami z głowie Cadianina.

-Oczywiście, że tak. Dla przyjaciół takich jak Fairburn jestem w stanie posunąć się nawet do tego.

Sługa mrocznych potęg zaśmiał się cichym, przeklętym, dudniącym od echa chichotem

-Coż za ironia. Co sprawia, że na egzekucję niewinnej rodziny Murdashian patrzysz z całkowitą obojętnością, a dla uratowania umierającego dowódcy jesteś w stanie wykorzystać nawet mnie?

-A od kiedy zaś ty przejmujesz się losem zwykłych, szarych istot? Co ma do tego wszystkiego Fairburn? 

-Nie przejmuję się nimi. Nie ma też powodu, by mieszać w to twojego plutonowego czy jak go tam nazywasz. Zwracam uwagę tylko na ciebie. Przechodzisz zmiany...

-Każdy przechodzi jakieś zmiany, a teraz zacznijmy wreszcie.

-Decyzja należy do ciebie - westchnął Akhazel - Skoro tak bardzo ci zależy na jakimś gwardziście, to nie wypada odmówić mi twojej woli. Pamiętaj, że to nie jest wykorzystywanie nadanych ci darów we właściwy sposób. Pan Anarchii widzi...

Ibrachim usiadł na łóżku nad drzemiącym Fairburnem i wystawił dłoń nad jego poranioną klatką piersiową. Wiedział co robić, Akhazel przysyłał mu co chwilę wizje jako instrukcje.

Cadianin skupił się na swej wiszącej w powietrzu dłoni. Przestawał odczuwać w niej jakiekolwiek zmęczenie, tak jakby lewitowała bez grawitacji. po chwili z wnętrza dłoni błysnęła biała poświata, oświecająca Ibrachima i tors Fairburna. Cadianin ujrzał coś niesamowitego. Trzymając dłoń przez kilka minut, obserwował jak szwy i rany na klatce piersiowej magicznie znikają, a na ich miejscu pojawia się gładka, zdrowa skóra, wygojona tkanka. 

Po pół godzinie leczenia, widział jak niczym przez rentgen, że żebra Fairburna zrastają się , bicie serca i krążenie krwi wraca do normy, jak między protezą, a pozostałością prawej ręki powstają łącza nerwowe.

Po czterdziestu pięciu minutach upłyniętego czasu, Dominatus czuł jak mózg plutonowego odzyskuje świadomość. Leczenie Akhazela rzeczywiście działały cuda.

-Ergh...eee...co się...? - po chwili aktywność mózgu znacznie skoczyła. Fairburn odzyskiwał świadomość - kto to? - majaczył niewyraźnie marszcząc rażone oczy przez białą poświatę.

-Jestem przy tobie Fairburn. Tylko spokojnie, nie ma się czego bać. Powróć do snu.

-I...Ibrachim? To-ty? Zgaś tą...cholerną...lam-pę... - wymamrotał po czym znów zapadł w sen.

''Całe szczęście, że tylko uznał to za światło lampy naftowej'' - Ibrachim westchnął w myślach. Teraz mógł liczyć tylko na to, że Gerart uzna to za sen- ''To co zobaczy jutro Eveline, przyprawi ją o napad szoku...a nawet pewnie cały ten kompleks szpitalno-polowy. Oby uznali to tylko za jakiś dar od Imperatora''.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Następnego dnia poprawę zdrowia Fairburna zauważyło więcej osób. Eveline i pozostali członkowie 4.plutonu wpadli w uniesienie nie mogąc zrozumieć magicznego i błyskawicznego powrotu do zdrowia dowódcy plutonu. Fairburn odzyskał już pełną przytomność i świadomość. Potrafił już z powrotem usiąść i trochę mówił. Dnia drugiego od ''cudownego'' wyleczenia, potrafił wykonywać już proste ruchy palcami swej mechanicznej dłoni, mówić z powrotem biegle w niskim gotyku oraz chodzić o kulach! Sensacja szybko rozbiegła się po całym szpitalu polowym. Żaden inny sanitariusz i ktokolwiek z personelu medycznego nie umiał wyjaśnić naukowo tak drastycznego poprawienia stanu organizmu. Wkrótce, piątego dnia Plutonowego Fairburna uznano za wybrańca i ocaleńca nad którego duszą zlitował się sam Imperator. Ibrachim jedyny wiedział, że jest inaczej, lecz absolutnie nie zamierzał wyjawić jak było naprawdę. Skończyło by to się bardzo, bardzo źle. Lepiej było po prostu udawać zaskoczenie, które ogarnęło pozostałych kompanów i cieszyć się ich szczęściem.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Minął już szósty dzień od pobytu niedobitków 4.plutonu w pobliżu pałacu gubernatorskiego. Wyglądało też na to, że i ostatni. Hark, Ibrachim, Śruba, Javik, Char, Molore, Greestin i Foster zostali zaprowadzeni przez dwójkę szturmowców zkaonnych w głąb pałacu, a konkretnie na jego wielki dziedziniec. Nie powiedziano im nic nowego oprócz powtórzenia, że Gallius ''wybrał'' ich do swojej misji. ''Kot o zdrowych zmysłach chciałby wziąć zdziesiątkowany pluton do tajnej operacji?'' - myślał Ibrahcim. Do tego Char, Molore, Greestin i Foster wciąż nosili bandaże po poparzeniach. Co prawda mogli chodzić, biegać, ruszać się i nosić swój sprzęt dzięki medykamentom uśmierzającym ból spalonej tkanki. Byli w znacznie lepszym stanie niż Fairburn, który jak widać nie mógł iść, lecz nie zmieniało to faktu, że potworne blizny zostaną na ich ciałach na zawsze, a przy uszach będą musieli nosić wmontowane implanty pomagające odbierać dźwięk ich stale uszkodzonym organom słuchowym. Mimo to wciąż największym rozczarowaniem dla 4.plutonu a raczej drużyny która z niego została było pozostanie plutonowego w szpitalu. Nap odstawie diagnozy i badań stwierdzono, że mimo magicznego wyzdrowienia, powinien leżeć jeszcze z tydzień i zapoznać się ze swoją nową kończyną. Fakt, że dowódca plutonu zostaje, demotywował i obniżał morale wszystkich pozostałych. Dodatkowy niepokój wywoływało odejście Sorica, szczególnie widać to było po przybiciu Izaaka.

Ibrachim rozmyślając, skupił wzrok na szturmowcach pilnujących jego i pozostałych, a później powiódł wzrokiem w górę, na bogato zdobiony balkon rezydencji. W tym momencie właśnie ujrzał ich. Dwie postacie zaszyte w mrocznych szatach i kapturach, przyglądające się ustawionym w szeregu żołnierzom. Byli to bez wątpienia mężczyźni sądząc po posturze, ten z lewej niższy ,a ten po prawej wyższy.

-Oni mogą widzieć...oni mogą nas wyczuć - ostrzegł Akhazel

-Co!?

Ibrachim zmarszczył oczy i wytężył wzrok. Z oddali z pod kapturów dwóch tajemniczych istot widać było ich chorobliwie białą jak ściana i naznaczoną żyłami skórę. Jednak uwagę Ibrachima przyciągały przede wszystkim ich oczy. Złote, emanujące nienawiścią i agresją ślepia, których blask widoczny był nawet stąd.


-Oni wiedzą, oni wiedzą. Czujemy w nich silną aktywność psioniczną. Noszą imię Daruth.

-Daruth... - Cadianin powtórzył zamyślony. Nagle włosy zjeżyły mu się na głowie. Skądś pamiętał te słowo. Nie do końca wiedział skąd, ale gdzieś już słyszał tyn ''tytuł''.  Mimo tak małej wiedzy, kojarzył ich ze strachem czyli głównie tym z czym każdy inny szary obywatel Imperium.

-Mają zdolności psioniczne tak? Znają czary, mogą nas wyczuć?

-Przed chwilą kiedy się na nich spojrzałeś było blisko, ale w ostatniej chwili nałożyłem na nas kamuflaż psioniczny. Tymczasowo...lepiej więcej już tego nie rób. Wróżenie podpowiada mi, że jeden z nich wkrótce odegra ważną rolę podczas naszego pobytu na Murdash...bardzo ważną.

Nagle uwagę Ibrachima odwrócił rytmiczny marsz dochodzący z lewej. Pozostali gwardziści z szeregu również zwrócili uwagę.

-A ci to kto? - zaciekawił się Molore.

Ośmiu silnie zbudowanych mężczyzn, maszerowało w jednym tempie pod eskortą szturmowców zakonnych.

-Nie wyglądają przyjaźnie - stwierdził Foster.

I rzeczywiście tak wyglądali. Zachowywali się jak wojsko, a ich jedynym ubiorem były czarne bojówki, nagolenniki , buty i uprzęże na których zwisały najróżniejsze maczety, topory i sztylety. Powyżej pasa oprócz uprzęży  nie mieli zupełnie nic. Z dumą prezentowali swoje okaleczone bliznami muskularne ciała oraz obcięte na Irokez bojowe fryzury. Plemienny wygląd i kultura wręcz od nich emanowały. Nie wyglądali zupełnie na żołnierzy Imperium, a jednak nimi byli. Ibrachim wiedział dokładniej kim.

-To celowy zabieg psychologiczny - tłumaczył Javik - Toż to cholerni Banthianie!

-Słuchajcie Javika - przyznał Hark - z tymi ''ludźmi'', a właściwie maszynami do zabijania nie chcielibyście zadzierać.

-Bo w mgnieniu oka pokroili by was na jebane plasterki - Javik dokończył z podnieceniem w glosie. Banthianie ustawili się w szeregu, ich dowódca wydawał równo groźnie brzmiącekomendy w rodzimym języku - Mówię wam, z tymi gośćmi nie ma żartów. Specjalizują się w walce wręcz i przerastają nawet Catachańskich Diabłów!

-Że co!? - nie uwierzył Molore

-Jasna cholera, szeregowy Cuu. Skąd wy macie taką wiedze? Chyba nie ze slumsów Ourelianu skąd pochodzicie?

-Tak czy inaczej musisz przyznać, że są do ciebie cholernie podobni - stwierdził Izaak - te irokezy, noże i tak dalej...

Cuu zaśmiał się nieco pod nosem

-Myślę, że odpowiedź szeregowego Baska zaspokajają pana pytania, Sir..

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- W tym samym czasie Lord Gallius i jego uczeń Daruth Tarmir stali na balkonie przyglądając się dzicińcowi wypełnionemu Cadianami, Banthianami oraz szturmowcami zakonnymi, którzy pilnowali całej reszty. Wszystko było prawie dopięte na ostatni guzik, następnego dnia miała rozpocząć się misja lub jak kto woli ''pielgrzymka'' pod kryptonimem Monolit. Daruth wiedział już wszystko o swoim zadaniu z wyjątkiem drużyny, którą teraz oceniał.

-A więc oto i oni...szesnastu ludzi jako moje wsparcie. Czy to aby nie za mało mistrzu?

-To jeszcze nie wszyscy. Zadbałem o to, by towarzyszył nam porucznik Tarkin i jego dziesięciu zaufanych ludzi. Jeżeli masz wątpliwości co do pozostałej drużyny, to kieruj pytania właśnie do niego. To tarkin starał się wyszukać jak najodpowiedzialniejszych ludzi do tego zadania.

-Rozumiem mistrzu, jednak mam obawy, że będą mnie tylko opóźniać. Tylko na nich spójrz. Poszarpane mundury, przestarzałe uzbrojenie, pancerze cienkie zapewne jak lojalność i odwaga tych gwardzistów.

-Od zapewnienia im nowego prowiantu i ekwipunku jest też Tarkin. I proszę Tarmirze, nie oceniaj lojalności tych gwardzistów tak łatwo. Jeżeli faktycznie są weteranami, oznacza to, że idea w którą wierzą pozwoliła im na przetrwanie tak długiego czasu, tak wielu starć i zabicia tak wielu przeciwników. Jest to przejawem siły. Siły i potęgi do której tak dążymy w naszej służbie zakonowi.

-W rzeczy samej Lordzie, ale nie wiem czy Tarkin sie nie przeoczył, czegoś nie pomylił. Nikomu nie wolno całkowicie ufać, mimo nawet takiej lojalności przejawianej przez Tarkina...a co dopiero tym żołnierzom.

-Słuszna uwaga uczniu, ale żeby się o tym przekonać, potrzeba czasu. Pasja wkrótce powinna ujawnić czy nasze wątpliwości są słuszne. Na tą chwilę skup się na swoim zadaniu, na ambicji, która od zawsze prowadziła pokolenia Daruthów do sukcesu. A teraz idź. Zejdź na dół i pokaż się swojej nowej drużynie. Podczas twej podrózy będziesz składał raport ze swojej sytuacji na bieżąco. Pod swoje rozkazy dostaniesz również lokalnego przewodnika, który poprowadzi was do Nefrytowych Wzgórz i Kuźni Wieczności.

-Kim jest ten przewodnik? 

-Czarodziejem. Wróżbitą. Miejscowym magiem-pustelnikiem, jednym z wielu agentów Inkwizycji na tym świecie, który zna ten świat równie dobrze co swoją kieszeń.

-Jestem wdzięczny mistrzu. Obudzę w mojej nowej eskorcie strach, który zadziała na ich lojalność lepiej niż jakikolwiek bicz.

-Bardzo dobrze - zgodził się Gallius po czym odwrócił się i oparł swe dłonie o oparcie tarasu.

Tarmir miał już wychodzić poza próg drzwi, lecz zdał sobie sprawę z tego, że zapomniał o czymś jeszcze.

-Ale zanim wyjdę, chciałbym spytać o jeszcze jedno. A właściwie o dwie, krótkie kwestie, mistrzu.

-Mów

-Po pierwsze, zapomniałem wspomnieć o holokomunikatorze, przez który będziemy porozumiewać się na odległość.

Gallius sięgnął do swych szat i wyciągnął z nich niewielkie, spłaszczone urządzenie o kształcie małej acy.

-A ta druga sprawa? - rzucił holokomunikator, który uczeń bez problemu złapał.

-Daruth nagle przypomniał sobie o Des Sacronum. O wiedzy wyniesionej z tej księgi. Czy powinien ją zabrać? Czy może jednak powiedzieć mistrzowi o swoich wnioskach z jej treści? Czy nefrytowe wzgórza i kuźnia wieczności były tak naprawdę dziełem Daruthów, skoro wiedział już o niej Lord Irminst i jego kronikarz ponad dziesięć milleniów temu? Czy powinien powiedzieć o tym mistrzowi? Tak chyba nakazuje lojalność.

-Chciałem zapytać się co z naszym celem misji - jednak rozmyślił się w ostatniej chwili - czy ten starożytny Monolit...jeżeli prawdopodobnie jest skażony plugawą mocą chaosu, to dlaczego mam go tobie przynieść, a nie zniszczyć? Czy wiedzę z jego wnętrza można jeszcze jakkolwiek użyć, jeżeli okaże się czysty? Chyba pragniesz czegoś więcej niż tylko wiedzy i potęgi z artefaktu na tyle potężnego, że wywołana jest o niego wojna?

Te pytania wymusiły przebiegły uśmiech na twarzy Galliusa.

-A cóż więcej możne pragnąć Daruth od potęgi i wiedzy? Już wkrótce się dowiesz mój drogi uczniu. Już wkrótce...

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gorące promienie słońca wciąż świeciły na dziedziniec. Było gorąco, nawet szturmowcy zakonni to odczuwali w swoich filtrowanych pancerzach, dlatego zgromadzonym gwardzistom pozwolono chwilowo rozejść się z szeregu i sobie pospacerować czy porozmawiać między sobą. Sami szturmowcy mimo służby i fanatycznemu oddaniu dla tak ważnych osobistości jak Daruthowie, wydawali się również normalnymi ludźmi. W taki upał zdejmowali swoje hełmy, odwieszali potężne karabiny Hot-Shot na plecy i palili papierosy w rozmowie, nie spuszczając jednocześnie oczu z pilnowanych gwardzistów. Ibrachim podziwiał ich wyposażenie, ci elitarni komandosi równali się z Cadiańskimi Karskinami, a w niektórych aspektach nawet ich przewyższali. Chociażby w automatycznie składanym i przyczepionym na magnez do baterii na plecach uzbrojeniu.

-Z tymi gościami nie ma żartów - zagadnął wielki Greestin - po co nas rekrutują do tego zadania, skoro sami szturmowy wystarczyli by do pomocy tym Daruthowm czy jak im tam.

-Właśnie....przewyższają nas we wszystkich aspektach. Tylko spójrzcie na ich lśniące pancerze. Dał bym sobie rękę obciąć, że warstwy z których są wykonane zatrzymają pocisk boltera - rozmyślał Char.

-Tak czy inaczej bez powodu nas tu nie wzięli. Może ktoś dostrzegł wykonanie naszego zadania tam nad kanałem - Dominatus drapał się po podbródku - Tak czy inaczej czas pokaże.

 Przyglądający się im Ibrachim, Greestin i Char widzieli również przyczepione do ich pasów maczety energetyczne zdolne do przebicia nawet pancerza wspomaganego. Pięciu szturmowców na placu których obserwowali było pięciu. Trzech z nich siedziało na pobliskiej drewnianej ławce przy jednym z żywopłotów, kolejnych dwóch stało obok. Wszyscy palili cygara bądź papierosy i zajęci byli rozmową. Prawie wszyscy, jeden z nich o łyso wygolonej głowie i zadziornej, cwaniaczkowatej facjacie wrócił swój wzrok na trzech gwardzistów.

-Myślicie, że się z nami podzielą? - zaciekawił się Greestin

-Chyba żartujesz sobie olbrzymie. Ledwo wyszedłeś ze szpitala i już chcesz popalać?

-No co? Zawsze warto popróbować tytoniu z różnych zakątków galaktyki. Może to jedyna taka okazja.

Ten sam, łysy szturmowiec jeszcze bardziej wytężał swój podejrzliwy wzrok na trójkę przyglądających im się zwyklaków. Wstał z ławki i gestem dłoni zapraszał ich by podeszli.

-Eee, pacany! Tak wasza trójka, podejdźcie no tu!

Ibrachim obejrzał się na Chara i Greestina, wzruszył ramionami po czym ruszył pierwszy. Ci poszli za nim.

Podeszli szybkim, wyprostowanym krokiem. Wszyscy szturmowcy zwrócili uwagę w ich stronę, nie przerywając palenia. Dym unosił się wszędzie wokół.

-Spójrzcie panowie, nadchodzi nasze mięso armatnie

-To ich mamy użyć jako tarcze do chronienia tego Darutha? - wśród szturmowców rozeszły się żarty i śmiechy

-Cisza! - skarcił ich łysy szturmowiec - Mam nadzieję, że humor moich ludzi war nie rani, ale wkrótce do nich przywykniecie - uśmiechnął się chytrze, paląc cygaro. Z twarzy i uśmiechu przypominał trochę Javika, lecz jego skóra była znacznie bielsza. - Wy jesteście tymi Cadianami, którzy wyruszają razem z nami w tą wyprawę?

-Zgadza się Sir. - przytaknął Ibrachim - to dla nas zasz...

-Daruj sobie skróty grzecznościowe, synu - szturmowiec przerwał mu i machnął ręką - Może ja i chłopaki jesteśmy od was bardziej ''szlachetniejszi'' ale nie pali nam się do obnoszenia się z tym na prawo i lewo. W naszym towarzystwie, zwracacie się do nas po prostu jak do kumpli. Jestem Lijah Dardas - wyciągnął rękę 

-szeregowy Ibrachim Dominatus, miło mi - Cadianin uścisnął jako pierwszy

-szeregowy Char Monteki

-kapral Kalvinius Greestin - przedstawili się pozostali. Ibrachim zareagował zdziwieniem, w sumie to nigdy nie słyszał ani nie pytał się o nazwisko Chara ani o pierwsze imię Greestina.

-Co was tu do nas sprowadza, pacany? - zapytał Lijah

Wszyscy trzej popatrzyli na siebie przez chwilę w zakłopotaniu

-Ehm, to ty nas tu przywołałeś Lijah - wypomniał mu Dominatus

-Bo wy się na nas patrzyliście, myślałem, że czegoś chcecie. No nie ważne, tak czy inaczej wydawało nam się, że chcecie z nami pogadać.

-Bardzo chcieliśmy - powiedział Greestin zanim pozostali pomyśleli o oddaleniu się - Zaciekawiliśmy się z kim będziemy współpracować podczas naszej misji....no i oczywiście mnie zwabił zapach waszych cygar. Nie, że jestem jakimś pasjonatem, ale nie często zdarza się posmakować lub chociaż poczuć tytoniu z innej strony galaktyki.

Chwilowo zapadła niezręczna cisza. Wybuch śmiechu wśród szturmowców szybko ją zakończył.

-A więc to tak się u was Cadian rozpoczyna nowe znajomości? Nie ma sprawy hehe, ale na papierosy musicie najpierw zasłużyć. Poznajmy się.

O dziwo przeczucia Ibrahcima były prawdziwe. Szturmowcy wygląd mieli groźny i na pewno byli twardzielami, lecz zapowiadało się również i na to, że w porządku z nich ludzie

-Tamci goście obok to Zein, Andreas, Domor oraz Mosyr. Właściwie z nimi to nie musicie ściskać łap, bo nie są tak ważni jak ja hehe - Lijah wskazał palcem.

-Chrzań się, sierżancie Dardas! Witajcie nowi - odpowiedział Andreas, ciemno rudawy, młody szturmowiec z karabinem wyborowym long las jako broń dodatkowa. Każdy z tych szturmowców miał coś w zanadrzu jeśli chodzi o trzecią broń. Była tak samo składana i przyczepiana do pleców jak broń podstawowa Hot-Shot.

-Dobrze poznać jakieś nowe twarze. Te obok przyprawiają mnie już o mdłości - zaśmiał się Zein, czarnowłosy, czarno brody i czarnoskóry właściciel karabinu plazmowego.

-Co tam? - przywitał się Domor, blond włosy przyjemniaczek z przyjazną twarzą i nie długą grzywką na czole. Nosił karabin melta oraz granaty melta jako dodatkowe uzbrojenie. Był ekspertem od materiałów wybuchowych w drużynie Lijaha.

-Mam nadzieję, że nie będziecie nas spowalniać, cholerne świeżaki. Wielokrotnie wykonywaliśmy zadania z takimi zwykłymi gwardzistami i mówię wam...prawdopodobnie nie przeżyjecie misji w której przyjdzie wam nam asystować. - zaśmiał się Mosyr, szatyn z wąsem i plecakiem odrzutowym za miast broni trzeciej. Był to fenomen wśród regimentów szturmowców zakonnych. Wielu żołnierzy takich jak Mosyr wybierało te mobilne środki transportu pozwalające łatwo oflankować przeciwnika lub wycofać się w razie zagrożenia.

-Zamknij się Mosyr, mamy z nimi współpracować, a nie się na wzajem straszyć i nie nawidzieć - skarcił go Lijah - no tak czy inaczej, to moja drużyna.

-Kawał groźnych skurwysynów. Mam nadzieję, że się na wzajem nie pozabijają zanim wyruszymy w drogę - przyznał Ibrachim wywołując tym śmiech wszystkich zgromadzonych

-Hehe, nie te czasy są już dawno za nami, prawda moje mordy? Tak czy inaczej moi ludzie są zdyscyplinowani, po prostu lubią od czasu do czasu podręczyć nowych jak wy. Z czasem staniecie się dla nas ''starymi'' i w tedy poznacie naszą prawdziwą naturę.

-Dobrze wiedzieć sierżancie - przyznał Greestin - Eee...jesteś sierżantem Lijah, taa? Wcześniej nie wspominałeś dlatego się pytamy.

-Najbardziej popierdolonym sierżantem jakiego znamy - uśmiechnął się Domor - serio lepiej przemyśleć rozkazy tego szaleńca dwukrotnie, a nawet trzykrotnie zanim się je wykona.

-Morda w kubeł Domor. Taa,jestem sierżantem dziesięcioosobowej drużyny, która bierze udział w operacji Monolit u waszego boku i oczywiście u boku Darutha Tarmira. Właściwie to jedenastoosobowej drużyny, bo będzie nam towarzyszył Major Tarkin, którego zapewne już znacie. Będzie wydawał rozkazy mi, ale nie moim ludziom. Druga połowa mojej drużyny pewnie pali papierosy gdzieś indziej.

-A co z wami? Kto wami dowodzi? Ilu was jest? - zaciekawił się Andreas

-A raczej kto nami dowodził i ilu nas było - westchnął Ibrachim - ...przewodniczył nam plutonowy Fairburn, ale obawiamy się, że jego służba jest skończona po tym jak stracił rękę tydzień temu. Co do liczebności, było nas czterdziestu, cały pluton, który został rozbity podczas naszej ostatniej, udanej obrony przed ponad dwiema kompaniami wrogiej piechoty zmechanizowanej. Heh...udanej. Przeżyło nas tylko ośmiu. Nasza trójka tutaj i pozostali, którzy pałętają się gdzie indziej...no i nasza sanitariuszka Eveline. W sumie jest nas około jedenastu. Teraz dowodzi nami Sierżant zdziesiątkowanej drużyny snajperskiej - Fellayne Hark.

-...Nie dobrze - Lijah podrapał się po podbródku - ale przynajmniej teraz wiadomo, dlaczego przysłali nam 1/4 całego plutonu. Jeżeli to o czy mówicie jest prawdą, składam wyrazy szacunku dla waszej wytrwałości dla Imperatora i mam nadzieję, że będziecie walczyć równie zaciekle u naszego boku. Cholera, nawet po waszych mundurach i ranach widać, żeście to wszystko przeżyli.

-Cholernie dobrze powiedziane - zgodził się Ibrachim 

-A co do Tarkina, tak, mieliśmy już do czynienia z Majorem, wydawał się w porządku tak jak wy...lecz trochę bardziej opanowany - zażartował Char

-Chłopcze, nie lekceważ sobie Tarkina, wierz mi - wtrącił się Zein - Jego oddanie i fanatyzm dla Lorda Galliusa nie znają granic. Raz mu lub im podpadniesz i raczej żywy nie wrócisz.

-A właśnie, o co chodzi z tym Lordem Galliusem i Daruthami? - zapytał się Char

-Widzieliśmy ich na balkonie rezydencji i nie wyglądali na przyjaznych - dodał Greestin

-Dołączam się do pytania - Greestin od tyłu usłyszał czyiś znajomy głos. Ciemny blondyn w średnim wieku z nieco postawioną do góry grzywą, obwiązany peleryną maskującą, ubrany w zwykły mundur z pancerzem osobistym i karabinem Long Las, snajper wszedł między Greestina, a Chara

-Sierżancie Hark! - zauważył olbrzym.

-Zapoznaliście się już z manierami moich ludzi? - zapytał Lijaha ze wzrokiem śmiertelnie poważnym.

-Tak, a o co chodzi sierżancie?

-O nic, tylko sprawdzam czy moi żołnierze dogadują się z twoimi. Tworzenie dobrych relacji z ludźmi z zupełnie odległych zakątków galaktyki, którzy mają ze sobą współpracować jest bardzo ważne, czyż nie Dardas? Za pewne już dobrze o tym wiesz przyjacielu...

-Jasne, że tak...Fellayne - Lijah odwzajemnił spojrzenie Harka - nawet lepiej od ciebie, skoro zaszedłem na pozycję o której ty możesz tylko marzyć...

-Jedna chwila...wy się znacie? - zaintrygował się Ibrachim

-Mamy pewne dościawdczenia ze sobą. Gdzie twoje maniery Lijah? Wypadało by poczęstować mnie i moich ludzi papierosem czy dwoma.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Daruth Tarmir ciężko schodził po stopniach schodów prowadzących do wyjścia na dziedziniec. U jego boku towarzyszył już przywołany wcześniej Major Tarkin. Daruth miał na sobie już zbroję podarowaną od mistrza w prezencie za wygrany pojedynek z Formirem. Złożona była z płyt wzmorcionego karpaksu i ceramitu dodatkowo okrytego ultra lekkimi elementami zaniżającymi wagę oraz polepszającymi wygodę zbroi. Składała się z zachodzących na siebie płyt, rzędy zadartych ostrz wychodzących z góry, nadawały jej wygląd skóry jakiegoś drapieżnego gada. Ogółem kompletne opancerzenie trzymało się na skórzanych uprzężach i chroniło barki, ramiona, przedramiona, klatkę piersiową i tors, krocza, kolana oraz znajdujące się pod nią upiorny płaszcz z kapturem Darutha nadający groźnego wyglądu.

-Jestem nie zadowolony Tarkinie. Oraz zawiedziony. Gdzie porządne wyposażenie tych ludzi? Patrząc na nich z góry, nabrałem wrażenia, że asystują mi bezdomni, a nie prawdziwi gwardziści.

-Mój panie, błagam o wybaczenie! Przewidziałem twoje wątpliwości co do tych ludzi zamawiając dostawę sprzętu, lecz jak widać nastąpiło opóźnienie. Dopilnuję by ignoranci, którzy zlekceważyli moje rozkazy oraz twoje przyszłe zmartwienia, zostali sumiennie ukarani.

-Dobrze, a teraz wyjdź na dziedziniec przede mną i ustaw tych amatorów do szeregu. Mają prostować się jak drewniane deski na mój widok. Za Jakikolwiek przykład niesubordynacji z ich strony obwinię ciebie, Majorze.

-Tak jest mój panie! - Hes Tarkin ruszył przed siebie w stronę drzwi wejściowych na dziedziniec.

Z rozbiegu staranował wrota, które pod jego siłą gwałtownie się otworzyły

-Uwaga, baczność! Bacznośc na tychmiast! Wszyscy równać w szeregu drużynami! - wrzeszczał

Z początku nikt z 144.Cadiańskiego i od Banthian nie zrozumiał o co chodzi, lecz chwilę później domyślili się kiedy szturmowcy zaczęli pchać ich siłą do jednej formacji. Nie minęło pół minuty zanim wszyscy porzucili rozmowy i papierosy i się ustawili. Tarkin stanął na środku, na przeciwko wszystkich trzech drużyn. Po lewej miał Cadian, po prawej Banthian, przed sobą szturmowców Lijaha ze swojego regimentu. Chwilę później wrota otworzyły się ponownie z o wiele większą siłą. Wyglądało to jakby trzasnął nimi wiatr, lecz to nie były siły natury. To była siła psioniki. Z ciemności rezydencji wyszedł idący pewnym, potężnym, przepełnionym mocą krokiem, wysoki i potężnie zbudowany mężczyzna odziany w czarny kaptur, szaty i płytową zbroję. U jego boków równie szybko i prosto podążali dwaj szturmowcy zakonni w pełnych pancerzach.

-Baczność! - Tarkin wydarł się z pełną powagą i zgrozą w głosie, po czym sam wyciągnął swą szablę energetyczną i skierował razem z dłonią w górę przed siebie pod kontem rozwartym jako salut.

Pozostali szturmowcy, Bantianie i Cadianie również się wyprostowali. Nagle miła atmosfera zmieniła się w pełną powagi i grozy sytuację. W powietrzu dało się wyczuć spięcie wywołane strachem na widok przechodzącego wojownika. Nikt nawet nie odważył się cokolwiek pisnąć. Jakimś cudem Ibrachim jak i zapewne wszyscy pozostali odczuwał, że przechodzący wojownik to psionik, ktoś śmiertelnie poważny i istotny, ktoś emanujący od siebie absolutną władzą i surowością. ''A więc to ten Daruth'' - pomyślał, choć nawet strach było cokolwiek myśleć w pobliżu tej osobowości. Javik, Hark, Śruba, Char, Greestin, Foster i Molore również stali na baczność cisi niczym trupy. Nawet Akhazel się nie odzywał. Za pewne to mogło by go zdradzić przed obliczem tego potężnego wojownika.

Daruth szybko i pewnie przeszedł dystans dzielący go do Tarkina, patrząc i budząc strach u każdego z szeregu z osobna. W odpowiednim momencie Major wyszedł mu na przeciw z opuszczoną szablę, lecz wciąż na baczność

-Pozwolenie na swobodną przemowę, mój panie. - zapyał

-Udzielone. Spocznij - Daruth zezwolił.

Major schował szablę do pochwy, obrócił się na pięcie w stronę szeregu, rozszerzył bardziej nogi i założył dłonie za siebie.

-Wojownicy Imperatora, jak za pewne wielu z was już wie kim jestem, lecz powtórzę jeszcze raz na przyszłość. Mam na imię Hes Tarkin i jestem Majorem 101. regimentu Szturmowców Zakonnych! Zjawiam się tutaj aby poinformować was, że od tej właśnie chwili macie obowiązek poczucia prawdziwej dumy! Bowiem dnia dzisiejszego stajecie się żołnierzami eskortowymi człowieka stojącego obok mnie - potężnego Darutha Tarmira, wojownika najwspanialszego Zakonu Rycerzy Inkwizycji. Jesteście wybrańcami, jesteście jedynymi na miliony ludzkich istnień, którym powierzono tak ważne i istotne zadanie. Nie jest to łatwe, lecz wręcz przeciwnie bardzo wymagające i ważne dla ludzkości zadanie. Chroniąc go, wykonujecie przysługę i swój obowiązek wobec Boga-Imperatora oraz Zakonu, co jest nie lada zaszczytem. Razem dzięki wzajemnej współpracy, działaniu i walce pomożecie nieść Daruthowi Tarmirowi ciężkie brzemię, które następnie dzięki waszej pomocy unicestwi. Waszym obowiązkiem jest wykazanie się ekstremalną brawurą, efektywnością bojową oraz poświęceniem w razie znalezienia się Tarmira w sytuacji niebezpieczeństwa oraz podczas całego czasu trwania misji. Nie ważne jak długo wasza misja będzie trwać, macie wykonać ją z jak największym oddaniem. Wasze życie ma tu drugorzędne znaczenie, priorytetowym celem jest przeżycie Rycerza Inkwizycji Tarmira oraz dotarcie do miejsca o nazwie Kuźnia Wieczności. Wszelkie przykłady niesubordynacji i tchórzostwa będą podlegały karom stosowanym przez waszego nowego pana! Zrozumiano!?

-Tak jest! - cały szereg odpowiedział natychmiastowo i chóralnie. Dobrze się to dla nich składało, gdyż oznaczało to, że słuchali uważnie.

-Dziękuję za tą inspirująca przemowę Majorze. Możesz spocząć - pozwolił Tarmir

-Dziękuje panie.

Rycerz przez chwilę w ciszy rozglądał się po każdym z gwardzistów z osobna. Widział jak wszyscy stoją równo, prosto i koncentrują na nim swój wzrok, lecz za każdym razem jak patrzał w oczy któregoś z gwardzistów, każdy z nich natychmiastowo spuszczał oczy i wyczuwał w nim podwyższone tępo. Tego właśnie oczekiwał. Przekonania są różne, ale strach zawsze będzie taki sam. Wszyscy bali się go jednakowo i czuli w nim jednakowy respekt a nawet nie wypowiedział ani jednego słowa. Bardzo dobrze...Strach jest motywacją do nieograniczonego posłuszeństwa. Może jednak będzie z nich jakiś pożytek.

-Moi drodzy, zgromadzeni gwardziści. Zapewne jak wiecie, jesteście tu bo zostaliście wybrani jako moja eskorta - postanowił wreszcie przemówić - Od kiedy zlecono mi te zadanie, miałem wątpliwości co do mojego wsparcia. Sądziłem, że go nie potrzebuję, lecz mój mistrz zdołał przekonać mnie, że wyruszanie w tak daleką drogę bez dodatkowego mięsa armatniego nie jest dobrym pomysłem. Droga, którą przyjdzie nam wspólnie przebyć nie jest łatwa...jest śmiertelnie trudna, górzysta, nie przyjazna i pełna czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw. Będzie to z pewnością dla wielu z was najtrudniejsze zadanie z jakim mieliście w życiu do czynienia.  Słyszałem o was wiele szczegółowych informacji, przejrzałem uważnie akta każdego z was, które dostarczył mi Major Tarkin...i wierzę, że te akta nie kłamią. Na razie nie ufam waszym umiejętnościom ,dlatego zostaną one sprawdzone podczas naszej misji pod kryptonimem ''Monolit''. Ci którzy będą zbyt słabi, będą przeszkadzali w dotarciu do celu, lub po prostu mnie zawiodą, nie doświadczą mojej litości. I tak nikt z was nie powinien się jej ode mnie spodziewać. Jedyną osobą, która może się czegoś spodziewać, jestem ja. Spodziewam się waszego bezgranicznego poświęcenia, oddania, dyscypliny, lojalności i współpracy. Zachowanie tych manier jest drogą do powodzenia naszego zadania, polegającym na dotarciu do Nefrytowych Wzgórz i wydobycia stamtąd kluczowego dla tej operacji artefaktu. Na razie to wszystko co musicie wiedzieć o celu naszej pielgrzymki, krucjaty czy jak kto woli nazywać naszą wspólną misję. Po zakończeniu tego spotkania, zostaniecie wyposażeni w nowszy, lepszy sprzęt, ubiór oraz prowiant. Mowię tu szczególnie do was, Cadianie. A teraz czy ktoś z was chciałby zadać jakieś pytanie?

Daruth odczekał cierpliwie. Przez pierwsze dziesięć sekund panowała cisza, nikt spośród zgromadzonych nie odezwał się, wszyscy oglądali się na siebie nerwowo. W końcu jeden z Banthian zdecydował się na odwagę. Niski, lecz silnie zbudowany jak przystało na Bantianina, młody mężczyzna wyszedł przed szereg natychmiastowo zwracając na siebie uwagę Darutha i pozostałych zgromadzonych.

-Eee, ja...Ja rezygnuję...nie-arhg! - zanim zdążył dokończyć zdanie, chwycił się za gardło i zaczął dusić. Rozległ się nagły, cichy świst. Po chwili coś jak by niewidzialny łańcuch przyciągnął go natychmiast w stronę Darutha Tarmira, przebijając tors Banthiańskiego śmiałka na fioletową strugę światła. Pozostali zgromadzeni aż odskoczyli, na nagłą i niezwykle szybką sytuację reagując zdziwieniem. Ibrachim zrozumiał, że struga wąskiego światła jest tak naprawdę ostrzem miecza osnowy po tym jak Daruth wyjął je z powrotem przez brzuch Banthianina, następnie za pomocą którego ściął mężczyznę o głowę. Bezwładne, wprawione w pośmiertne drgawki ciało opadło na kolana a następnie przodem na kamienne płyty dziedzińca.

-Był bym zapomniał - Daruth zachował śmiertelnie poważny wyraz twarz i ton głosu, chowając swój miecz osnowy - Niech żaden z was nawet nie śni o rezygnacji, dezercji bądź sprzeciwie. Każdy komu przyjdą do głowy tak lekkomyślne działania zostanie unicestwiony w podobny sposób. Zjednoczcie swoje siły przeciwko mnie, spróbujcie otwartego buntu, a bez wahania z wymorduję was wszystkich.                 

Cadianie i Banthianie zaczęli powracać do szeregu, rozglądając się i nerwowo szepcząc w tym samym czasie. Na szturmowcach pokazowa egzekucja nie zrobiła żadnego wrażenia. Stali równo i na baczność jak poprzednio.                 

-Czy aby wiadomość Darutha Tarmira do was wszystkich dotarła? - zapytał głośno Tarkin                 

-Tak jest panie Majorze! - szereg po raz kolejny odpowiedział chóralnie                 

-Dobrze. A teraz posłusznie tą wiadomość zapamiętacie i skierujecie się do podziemnych kwater zbrojniczych pałacu, użyczonego nam przez Gubernatora Murdash. Będą czekać tam na was nowe, świeżo uszyte mundury, niezbędny prowiant i nowo wyprodukowana broń oraz transportery opancerzone, które wywiozą was wraz z Daruthem Tarmirem w wyznaczone miejsce skąd zaczniecie podróż. Na spakowanie się i zaznanie z nowymi prezentami macie 2,5 godziny! Nie...                 

-Zaczekajcie na mnie! Jeszcze ja! Ja również zgłaszałem swój udział w tej wyprawie! - przerwał mu gruby, donośny głos od wschodu.                 

Wszyscy zgromadzeni łącznie z Majorem i Rycerzem odwrócili głowy w stronę nadchodzącego głosu.                 

-A ten to kto? - Foster zmarszczył oczy mówiąc szeptem.                 

Niska, lecz krępa i silnie zbudowana postać mknęła przez zdobione płyty dziedzińca, przy akompaniamencie pobrzękiwania kolczugi i ciężkiej zbroi. Humanoid wyglądał na mężczyznę, lecz bardzo małego ze wzrostem blisko metra dwadzieścia. Miał długi, zakrzywiony nos, długą, kosmatą, rudawą brodę i wąsy zwisające do brzucha, lecz mimo swojego wzrostu był na tyle silny by dźwigać ciężkie skórzane buty, wytrzymałą zbroję, kolczugę, prosty w wyglądzie, kwadratowy hełm, bolter zwisający u pasa oraz dwa, porównywalne z jego wzrostem topory oburęczne.                 

Ibrachim już gdzieś widział ludzi takich rozmiarów. A właściwie nie ludzi, lecz pod ludzi.                 

-To Dwarf! - odpowiedział mu Molore - A może squat...eeeh na jedno wychodzi.                 

-Dwarf? Squat? A kim oni są?                 

-Tym kogo widzisz, a teraz zamknąć się obaj szeregowi, bo to skończy się źle dla nas wszystkich! - skarcił ich Hark.                                  

-Proszę wszyscy wybaczyć moje spóźnienie. To wszystko przez krzewiaste ziele, które stępia moją kondycję. Na święte rody, muszę się zacząć ograniczać!                 

-Miło, że zaszczycasz nas swoją obecnością, Imdurze Sześciowładny, synu Beldura z rodu Mardenhaim - Tarmir uśmiechnął się z udawana rzeczliwością - już myśleliśmy, że nie wspomożesz nas w tej jakże trudnej wyprawie.                 

-Ależ skąd te myśli! - Hrabia skłonił się przed Daruthem - Udział w tak ważnej misji mającej uratować ojczyznę jest moim obowiązkiem wobec przodków! Nie zniósł bym siedzenia w miejscu podczas gdy dziedzictwo rodów jakim są Nefrytowe wzgórza i Kuźnia Wieczności, są w niebezpieczeństwie!                 

-To jest dopiero żywiołowa dusza - przyznał Tarkin.                 

-Zatem mam nadzieję, że wskażesz nam drogę od tych miejsc, Hrabio? Zaoszczędziło by to nam dużo czasu.                 

-Wskażę, a nawet pójdę nią razem u waszych boków , miażdżąc każdego wroga rodu na mojej drodze. Masz na to słowo mojego topora, Rycerzu Tarmirze!                                  

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wkrótce wszyscy kandydaci do wyprawy, zostali zaprowadzeni do głębokich podziemi stolicy w których wydrążone, sekretne garaże dla pojazdów wojskowych posłużyły również jako prowizoryczny schron i skład zaopatrzenia. Szturmowcy zakonni dali wolną rękę Cadianom i Banthianom jeśli chodziło o wybór sprzętu. Być może były to początki sprawdzania subordynacji Cadian i Banthian. Być może szturmowcy spodziewali się, że wszyscy kandydaci rzucą się na wózki widłowe przeciążone nowym sprzętem, zanim ich kierowcy zdążą wyłożyć towar do składu. Tak się jednak nie stało, Cadianie i Banthianie nie śpieszyli się zbytnio. Zajęli się wypakowywaniem nowego zaopatrzenia dosyć spokojnie. Nie było żadnych szturmujących grup ani długich na cały pluton kolejek. 

Oprócz nowych, świeżo uszytych mundurów, każdy znalazł coś unikatowego dla siebie. W przebiegłe łapy Javika dostał się drewniany, nie dłuższy niż metr pistolet maszynowy. Z wyglądu można było poznać, że broń jest bardzo prymitywna. Prawie cała zewnętrzna obudowa była wykonana z drewna, łącznie z kolbą i przednim uchwytem. Krótka lufa z podczepianym prymitywnym bagnetem oraz magazynek ładowany od góry strzelający amunicją łuskową dodatkowo pogłębiał ten fakt. Nikt z otoczenia wokół nigdy wcześniej nie widział takiego egzemplarzu, nawet Ibrachim. Mimo prawdopodobnie słabej skuteczności bojowej spowodowanej przestarzałą amunicją łuskowa z użycia której Imperium już wychodziło, broń była unikatem sama w sobie, dlatego Javik bez wahania ją wziął. Z jednej strony nie zależało mu za bardzo na niej z uwagi na posługiwanie się najczęściej bronią białą. Z drugiej zaś strony, nigdy nie wiadomo czy ta broń się przyda.

Foster i Molore znaleźli coś o czym od zawsze marzyli. Były to lunety optyczne do ich lasgunów M36 Galaxy znacznie ułatwiające celowanie z tej broni. Co prawda nie były aż tak precyzyjne jak lunety snajperskie, lecz i tak znacznie poszerzały możliwości przeciętnego gwardzisty. Oprócz nowych przyrządów celowniczych, podarowano im granatniki pod lufowe również do ich osobistych karabinów.

Wielki kapral Greestin wygrzebał dla siebie nową wyrzutnię rakiet przeciwpancernych. Nawet z wyglądu było widać, że jest znacznie lepsza niż jego poprzednia i przede wszystkim przeznaczona do ciężko opancerzonych celów, takich jak czołgi. Wyrzutnia dodatkowo miała nawet wbudowane precyzyjne przyżądy celownicze oraz naprowadzanie pocisków laserowo. Greestin bez wahania zamienił swą poprzednią wyrzutnię na nową. Jej jedyną wadą był ciężar, lecz nie powinn to przeszkadzać takiemu siłaczowi jak on.

Adiutant Char otrzymał coś czego  on sam nie mógł sie spodziewać. Nową, znacznie lepszą od tych na wyposażeniu Gwardii Imperialnej - radiostację Szturmowców Zakonnych. Pozwalała nab ardzo precyzyjne nastawianie bądź nadawanie sygnału, który łapała nawet tutaj w podziemiach Pałacu Gubernatorksiego, dziesiątki metrów pod ziemią.

Izaakowi i Harkowi nie za bardzo śpieszyło się do wyboru nowego sprzętu. Nowe mundury im w całości wystarczały tak samo jak ich stare, sprawdzone bronie. Mimo to każdy musiał coś wziąć, serwitorzy rozpakowujący cały sprzęt na siłę wcisnęli im długie sztylety pobogosławione przez kapłanów mechanicus. Świadczyły o tym chociażby wyrzeźbione na nich symbole kultu Ducha-maszyny.

Zaś Ibrachim odważył się wziąć to, na co wszyscy pozostali się nie odważyli lub po prostu przeoczyli. Był to potężny, długi i zmodernizowany karabin plazmowy, świecący jasno niebieską poświatą od rozgrzanej do milionów stopni plazmą w zbiorniku. Cadianin przyglądał się nowemu cacku z uwagą. Kiedyś już strzelał z karabinu plazmowego za czasów służby w 412. Cadiańskim, lecz ten, którego teraz trzymał w dłoni był znacznie precyzyjniej wykonany i przedewszystkim nowy. Nie było na nim żadnych zarysowań ani innych śladów użytku. Po etykiecie wyrytej na obudowie poznał, że jest to zmodernizowana, ulepszona wersja zwykłej broni plazmowej. Ten egzemplarz nie dosyć, że był lżejszy od pierwotnego, to jeszcze cechował się większą pojemnością plazmy oraz przede wszystkim możliwością zmiany trybu wystrzału. To była wisienka na torcie, o której każdy użytkownik tej broni marzył od zawsze. Ten egzemplarz mógł strzelać trybem ciągłym - mniejszymi, zadającymi mniejsze obrażenia celom opancerzonym pociskami plazmowymi, lecz za to lecącymi szybciej, częściej z ograniczonym prawdopodobieństwem przegrzania lub awarii zbiornika plazmy, którego niestabilność od zawsze uniemożliwiała wykorzystanie pełnego potencjału tej broni.

Oprócz nowego uzbrojenia, mundurów i amunicji, Banthianie i Cadianie otrzymali zapas mielonego jedzenia w konserwach na kilka najbliższych dni, manierki z wodą, podstawowe medykamenty oraz zwinięte śpiwory. Gdy wszyscy byli już gotowi, szturmowcy zakonni ustawili kandydatów w szeregu gdzie razem z nimi czekali na przyjazd trzech chimer, które z piskiem gąsienic szybko zatrzymały się tuż przed nimi i otworzyły swe włazy do wewnątrz. Każda z drużyn podizelona na Cadian, Banthian i Szturmowców Zakonnych wsiadła do osobnego transporteru. Ibrachim wsiadając, zastanawiał się gdzie podziewa się Daruth, który od teraz jest ich dowódcą. Za pewne był zbyt dumny by jechać razem ze zwykłymi gwardzistami. Może czeka na nich już na miejscu.

-Szkoda, że nie ma z nami już Fairburna. Bez niego czuję, że to wszystko jakoś...no jakoś nie trzyma się kupy - Izaak zaczął nowy temat

-Prawda. Bez niego to już nie jest tak samo. Wykonywanie rozkazów pod starym dobrym plutonowym jest o niebo lepsze niż przymusowa służba pod tym Daruthem, czy jak mu tam - przyznał mu racje Char.

-Tak, a do tego odszedł od nas jeszcze Soric. On już chyba nie wróci do naszych szeregów.

-Ciągle o nim gadasz, Śruba - włączył się Molore - Byliście razem blisko? To znaczy jako kumple...no wiesz.

-Byli cholernie blisko, niczym cegły sklejone zaschniętą gliną, a teraz właź do tej cholernej lodówki zwanej chimerą, Molore! - popędzał go Javik - Jedne relacje się tworzą, drugie kończą tak to już jest. Fairburn był, ale go nie ma. Nie przyda się już nikomu bez swej lewej ręki. Soric też się nie przyda z uwagi na to, że spierdolił niczym tchórz. Tak czy inaczej też próbował nas sprzedać nie pamiętacie? Na Imperatora ile można o tym gadać, właźcie już do tego cyrku na gąsienicach!

Gdy pierwsi gwardziści przekroczyli próg opuszczonego włazu, ciemne wnętrze chimery rozjaśniła poświata pokładowych żarówek. W tedy wszyscy zobaczyli coś, a raczej kogoś, kogo obecność rozwiała wszystkie domniemane fakty powiedziane przez Cuu.

-Mylisz się - O wilku mowa. Jak na przywołanie, Fairburn siedział na końcu kabiny razem z Eveline i swoją nową, w pełni sprawną protezą lewego przedramienia i dłoni. Ich niespodziewana obecność wprawiła w szok i chwilowe milczenie wszystkich zgromadzonych. A już miało zapowiadać się tak źle. Obecność plutonowego z pewnością podwyższy morale Cadian.

-No dalej, co tak stoicie niczym banda otępiałych rekrutów? Spodziewałem się po was czegoś więcej na mój widok!

-Porucznik Fairburn! - Char wybuchł radością i ruszył na przód do wnętrza chimery, prosto do swego mentora i zarazem ulubionego dowódcy. Za nim ruszyli Molore, Foster i Greestin z chóralnym śmiechem radości na twarzach.

-Nie wiarygodne. On nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać - stwierdził Ibrachim z grymasem zadowolenia na twarzy.

-Ehh nieważne... - rozczarowany Cuu zmarszczył brwi.

Izaak również był pozytywnie zaskoczony z nieoczekiwanego powrotu Gerarta, lecz i tak bardziej obchodziła go Eveline. Uśmiechnął się do niej z pewnością, a ona to odwzajemniła. Jeżeli ona również ma jechać na tą pielgrzymkę, misję, krucjatę czy jakkolwiek to nazwać, będzie to jego najlepsza podróż w życiu.

-Wróciłem panowie! Trochę poobijany i bez ręki, lecz wciąż gotowy do służby Imperatorowi i wydawania wam rozkazów! No dalej, te artefakty nie odnajdą się same! 

Rozdział IV

Z nieba wciąż spadała intensywna ulewa, a chmury wciąż z dnia na dzień przybierały na mroczno-zielonym kolorze. Tak samo jak wojna wyniszczająca Murdash już od ponad miesiąca. Soric będąc owinięty w swoją pelerynę maskującą, aby chronić się przed deszczem, szedł i obserwował mrok na niebie. Oprócz błyskawic, które co jakis czas je rozjaśniały, widział latające eskadry zarówno Imperialnych jak i renegackich myśliwców , które prowadziły ze sobą powietrzną batalię. Był to już szósty dzień od kiedy Jarymowicz postanowił odłączyć się od 4.plutonu. Zaczynał żałować swojej decyzji, lecz nie było już żadnego odwrotu. Przez ten cały czas błąkał się po przedmieściach stolicy Murdash, aż do teraz kiedy wychodząc zza ostatnich ruin, ujrzał granicę tej olbrzymiej metropolii - rzekę Xortis szeroką na pół kilometra, swojego rodzaju fosę i linię obrony stolicy przed wrogiem. Wszystko to wiedział od spotykanych losowych Vostroyan lub Cadian wypierających nieprzyjaciela z tego miasta. Jak dotąd siły Imperium zmusiły hordy renegatów do wycofania się poza tą rzekę, lecz nigdzie dalej. Mogłoby się zdawać, że poza nią będą tylko stepy i zielone pola lub lasy, a może nawet góry. Soric nie mógł mylić się bardziej. Znalazł przy brzegu prowizoryczną tratwę z pozbijanych palet i opon, użył znalezioną deskę jako wiosła i zaczął przemierzać nieznane wody. Pól kilometra dalej, na drugim brzegu dostrzegał kolejne połacie szarych, zrównanych z ziemią ruin Imperialnej architektury. Nie była to już stolica Murdash, rzeka była granicą między nią, a inną, nieco mniejszą metropolią zwaną Bendhurim. Soric cierpliwie wiosłując, wciąż przyglądał się mrocznemu krajobrazowi granicy oddzielającej oba te miasta. Wysoko nad nim za równo z lewego na prawe wybrzeże i na odwrót przelatywały grady pocisków artyleryjskich, serie wystrzeliwane z dział przeciwlotniczych i najróżniejsze inne wystrzały z ciężko kalibrowej broni, które zostawiały po sobie widoczne smugi. Imperialne regimenty korzystały ze wszystkiego co pod ręką, byle by przygwoździć i zmiażdżyć próby natarcia sił chaosu zza rzeki, aby później przystąpić do kontrataku i wykurzyć heretyków z tej planety raz na zawsze. Problem nie pozwalającym na zadziałanie strategii, były identyczne działania drugiej strony konfliktu. Gwardia Imperialna i renegaci stanowili dla siebie nawzjem przeszkody równoznacznej potęgi, które uniemożliwiały dalsze przesuwanie frontu. Front ugrzązł nad brzegami Xortis, tworząc coś na wzór wojny okopowej.

Tak przynajmniej zdawało się Soricowi. Podczas przepływania tej nie przyjaznej rzeki i walczenia z jej prądem, jego tratwa obijała się o dryfujące na wodzie butelki, szczątki najróżniejszych łodzi, karabinów, barek desantowych, a nawet ciał. Wraz ze zbliżaniem się do drugiego brzegu, zwłoki Gawardzistów i zdrajców dryfowały wszędzie, aż robiło się od nich gęsto. Najwyraźniej obie strony próbowały też nie kiedy przełamać linię frontu przez desant wodny. Odór śmierci był nie do wytrzymania, Soric zmuszony był zakryć peleryną twarz do połowy.

Gdy nareszcie dobił do piaszczystego brzegu Bendhurim, ruszył przygarbionym biegiem przez plażę ogarniętą płonącymi wrakami nieprzyjacielskich czołgów. Soric wyorzystywał je jako ochrona, tak na wszelki wypadek. Prawdopodobieństwo, że podniszczone bunkry na wydmach są wciąż zajęte przez wrogie stanowiska karabinów maszynowaych, było wysokie. Szczęśliwie dla Jarymowicza, nikt nie zauważył jego prześlizgnięcia się przez plażę. Gdy dotarł u podnóża wydm, stwierdził, że poruszanie się na powierzchni w mieście prawdopodobnie zarojonym od wrogiego wojska nie jest dobrym pomysłem. Zresztą i tak na pewno stacjonowała tam cała armia wraz ze wsparciem artylerii, której dudnienie Vostroyanin słyszał bardzo wyraźnie i blisko. Postanowił ruszyć podziemiami, użył szerokiej, zardzewiałej rury wystającej z wydm, pełniącej za pewne rolę wypływu ścieków. Ktoś już przed nim musiał nią podróżować, kraty przy wejściu były rozerwane, a okrąg wypływu na tyle duży, by Soric mógł iść nim wyprostowany. 

Vostroyanin włączył latarkę, przywiązał ją do swego pistoletu laserowego i ruszył w ciemność. Używanie karabinu wyborowego long-las w tak małym pomieszczeniu i na tak małych dystansach nie było by mądre.  Soric poruszał się powoli i ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony z bronią wycelowaną. Tutaj również musiał mieć zakrytą twarz przez odór śmieci, odchodów i innego syfu przepływającego przez ścieki wielomilionowej metropolii. Tak czy inaczej to miejsce było paskudne i przerażające. Całkowita ciemność, ścieki sięgające do łydek, zardzewiałe, owite glonami ściany kanalizacji, a nawet gnijące, zdeformowane ciała zarażonych mieszkańców miasta, renegatów lub kogokolwiek kto szukał schronienia w podziemiach nie dodawały temu miejscu uroków. Jedynym plusem było to, że systemy kanalizacyjne były wyłączone, ścieki nie przepływały więc Soric przynajmniej miał pewność, że tutaj nie utonie. 

Będąc na skraju obłędu, Soric przyśpieszył żeby jak najszybciej się stąd wydostać. Niebawem udało mu się wyjść z labiryntu potwornych, śmierdzących kanałów i dotrzeć do pierwszych, równie zaniedbanych co betonowych schodów, którymi dotarł do drzwi pierwszego pomieszczenia technicznego. Były zamknięte, lecz również na tyle stare, że zamknięty na klucz zamek ledwo je trzymał. Jarymowicz był zdeterminowany by bez względu na wszystko nimi przejść. Nie było mowy o żadnym zawracaniu, na pewno nie przez to co tam przeszedł. Tym bardziej, że jego mózg dostawał halucynacji...a może to się działo na prawdę? Soric ze stromych schodów, widział jak trupy utopione w ściekach wstają i zaczynają powoli czołgać się w górę schodów. Soric przeraził i zfrustrował się jeszcze bardziej, trzasnął kolbą w klamkę raz, a zaraz znowu dwukrotnie, lecz ta ani drgnęła. Widział i słyszał jak ożywione, plugawe ciała wiją się po schodach wyjąc i wciąż zbliżając się do niego. Jarymowicz wściekle krzyczał uderzając jeszcze energiczniej i szybciej. Za dwudziestym uderzeniem kolbą z całej siły, klamka i zamek drzwi uległy. Soric wleciał z impetem do pomieszczenia technicznego i zderzył się z metalowymi rurami gazowymi na przeciwko. Nie było czasu by teraz mdleć, Vostroyanin siłą woli zamknął drzwi z powrotem, sięgnął po najbliższą łopatę i zablokował nią klamkę od dołu. Nie zwlekając, natychmiast ruszył przez dalsze korytarze pomieszczeń technicznych, schował się za róg najbliższej ściany i usiadł przy niej, ciężko dysząc. Odczekał chwilę by się uspokoić. Gdy rytm serca i oddechu się wyregulował, jęków ożywionych trupów już dano nie było. Chwilę później spostrzegł, że nie jest już ciemno. Pomieszczenie w którym przebywał, oświetlone było prostymi żarówkami. Ściany zbudowane były z prostych, szarych cegieł, podłoga z płyt, a oprócz rur niegnących po ścianie,znajdowały się też tu jakieś szczątki cywilizacji. Jak chociażby proste piętrowe łózka, szafki i ława ze stołem dla pracowników obsługi pomieszczenia technicznego i nadzorców pracy ścieków. Miejsce to było już dawno opuszczone, oprócz starych roboczych ubrań w szafach i materacach na łózkach, nie było tu nic wartościowego. Ale przynajmniej był spokój i zamiast ścieków, śmierdziało jedynie starą schodzącą farbą ze ścian. Tak czy inaczej, Soric postanowił pójść dalej przez następne korytarze. Musiał siłować się z ciężkimi, stalowymi drzwiami przy wejściu do każdego innego pomieszczenia. Każde pomieszczenie techniczne było oznaczone numerami i literą symbolizującą podziemny sektor. Jarymowicz najwyraźniej był w sektorze C, wszystkie drzwi do ważniejszych pomieszczeń posiadały takie numerowania, np. C14, C15, C16 itp. Wkrótce zaczął też napotykać się na drogowskazy przymocowane do ścian. Soric wyczytując z nich informacje dojrzał również mapę całego sektora z której dowiedział się, że sektor nadzoru kanalizacyjnego C prowadzi w górę do sieci metra Bendhurim. ''Ehh co mi odbiło, że pakuję się w takie kłopoty, prosto w serce opanowanego przez renegatów miasta.'' - pomyślał. 

Po godzinie wbiegania coraz to bardziej w górę, Vostroyanin napotkał ciężkie, metalowe drzwi w odosobnionym, surowym korytarzu z napisem ,,Pomieszczenie personelu konduktorskiego oraz mechanicznego metra. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony''.

Mimo to Soric odważył się złamać zakaz, drzwi były otwarte. Wszedł ostrożnie i po cichu. Już przez ponownym ich zamykaniu, usłyszał czyjeś głosy. A mianowicie krzyki agonii i znęcania się nad kimś. Jęki dobiegały od lewej zaś z prawej odgłosy zwykłej rozmowy. Zaniepokojony Jarymowicz przeskradał się do rozwidlenia w korytarzu, po prawej stronie przez lekko uchylone, drewniane drzwi ujrzał co najmniej pięciu renegatów przeszukujacych  meble  w pomieszczeniu konduktorskim. Wiedział, że prędzej czy później na nich natrafi. W tej chwili wolał jeszcze z nimi nie zaczynać, to też skierował się w stronę krzyków. Odbijając w lewo zmuszony był przeskradać się przez kolejny korytarz z pomieszczeniami magazynowymi po bokach. Gdy wreszcie zbliżył się do drzwi z których wydobywał się stłumiony hałas, jego uwagę przykuł wycięty w nich otwór zasunięty przez ruchomą klapę. ''W tym pomieszczeniu też muszą być. Przecież te jęki nie dochodzą same z siebie'' - pomyślał. Otwór był umiejscowiony dosyć nisko i blisko klamki a to oznacza, że jeżeli drzwi są zamknięte, to z łatwością zmieści przez tą szczelinę palce, którymi otworzy zamek w wewnątrz. Nie mógł się wycofać, nie gdy słyszał torturowanie prawdopodobnie kogoś wciąż zdrowego na zmysłach i może lojalnego Imperatorowi. Soric miał tylko jedną szansę by przekonać się jak tam jest. Schylił się do otworu, wyciągnął pistolet z kabury, przystawił lufę do zasuniętej klapy po czym gdy był gotowy, zapukał w nią trzykrotnie w drzwi pięścią prawej ręki. Po chwili usłyszał stłumione, coraz głośniejsze kroki. Klapa rozsunęła się ukazując przekrwione, zaćmione oczy i sporą część czoła w okół.

-Kto do...!?- Soric jednocześnie przeraził i podniecił się widząc ośmioramienną gwiazdę na czole patrzącego. Wystarczył tylko ułamek sekundy aby pociągnął za spust wystarczająco szybko by heretyk po drugiej stronie sie nie zorientował. Strzał oddany przez Sorica trafił bezpośrednio w oko renegata i przewiercił się na wylot przez jego mózg. Bezwładne ciało upadło, ten bez zastanowienia wcisnął dłoń przez szczelinę i na wyczucie palców niezdarnie otworzył zamek od wewnątrz. Pośpiesznie otworzył ciężkie, stalowe drzwi, po czym znów za sobą zamknął i zasuną klapę. W trakcie strzału lufa wystawała nieco poza szerokość drzwi, więc może jest szansa, że wrogowie z poprzednich pomieszczeń nic nie usłyszą.

Soric będąc już w pokoju, ujrzał po prawej kolejne drzwi, a obok nich wielką, pancerną szybę przez którą widział kolejnych dwóch renegatów. Stali nad prymitywnie wykonanym fotelem przybitym do ziemi. Miał przyszyte uprzęże, do których przywiązany był normalnych rozmiarów człowiek. Z wyglądu brunet o bladej cerze i surowej twarzy. Nosił podarty i zakrwawiony mundur Gwardii Imperialnej Murdash co świadczyło o tym, że jest miejscowym. Soricowi wydawało się, że gdzieś już widział tego mężczyznę. 

-Zapytamy jeszcze raz. Gdzie ukryłeś plany o waszym kolejnym ataku, ty Imperialna spierdolino! - jeden z renegatów syczał swym ledwo zrozumiałym akcentem chaosu. Vostroyanin podszedł bliżej szyby by przyjrzeć się całej sytuacji uważniej. Torturowany siedzący na przeciwko szyby nie zauważył go,więc za pewne Soric patrzył teraz przez lustro weneckie. Słyszał przez nie dosłownie wszystko.

-Pierdol się! Nie sprzedam swojej lojalności do Imperatora nikomu! Nic się ode mnie nie dowiecie wy plugawi zdrajcy ludzkości! Imperator mnie chroni! - torturowany gwardzista, choć z wyglądu już wyniszczony, miał na tyle siły by splunąć w twarz swojemu oprawcy                                                                      

-Żałosne - zaśmiał się renegat z prawej - Archont, dawaj kolejny raz!

Soric musiał coś z tym zrobić. Rzucił się do drzwi by zacząć po kolei przekręcać sześciozamkowe zabezpieczenia.

Heretyk po lewej przytaknął, po czym uniósł w górę ogromny klucz francuski trzymany w dłoniach i z całej siły trzasnął nim w prawą dłoń gwardzisty. Torturowany znów wydał z siebie wrzask agonii, lecz nie odpuszczał i wciąż próbował wyrwać się z siedzenia tortur. 

-To dlaczego nie uchronił cię od nas, hę!? - zdrajca po prawej chwycił przesłuchiwanego za włosy - Poddaj się. Tutaj twój gnijący na złotym tronie trup cię nie uchroni. Odpuść sobie, powiedz nam prawdę, a sowicie  cię za to wynagrodzimy. Tylko wyobraź sobie jakie dary jakie mogą ci dać nasze bóstwa!

-Nie, nigdy! Za nic nie sprzedam swojej duszy! Należy tylko do Boga-Imperatora i jak nie pozwoli bym zarżnął was wszystkich, to umrę za niego jako męczennik..aaargh! - zanim zdążył dokończyć, klucz francuski znów zmiażdżył jego dłoń.

-Twoja prawa dłoń wytrzymała na razie czternaście uderzeń. Sprawne masz jeszcze pozostałe trzy kończyny, więc możemy się tak bawić jeszcze wiele dni... - heretyk przerwał, coś przykuło jego uwagę zza drzwi. Usłyszał pukanie, które zwabiło go by podejść bliżej. Na ten moment Soric czekał najbardziej. W odpowiedniej chwili gwałtownie otworzył drzwi kopniakiem, których siła uderzenia złamała nos pierwszemu renegatowi i powaliła go na ziemię. Drugi zdrajca z dzierżący klucz francuski, rzucił się na Jarymowicza, lecz ten był szybszy i unieszkodliwił sługę chaosu dwoma strzałami w szyję. Klucz francuski upadł z głośnym brzękiem przed stopami torturowanego, na jego twarzy pojawił się promyk nadziei.

-Nareszcie jakaś bratnia dusza! Uważaj! - ostrzegł Vostroyanina, który z początku nie zauważył jak pierwszy heretyk ze złamanym nosem wstaje i wyciąga podręczną maczetę. Soric odruchowo uchylił się przed pierwszym cięciem i rzucił się w stronę klucza francuskiego. Przeciwnik był równie szybki co on, tylko potknięcie się o ciało poprzedniego wroga uratowało go od stracenia głowy. Soric obleśnie upadł, lecz szybko chwycił w dłonie klucz podsunięty stopami przez związanego gwardzistę, aby w ostatniej chwili przekręcić się na plecy i zablokować cios maczetą. Zalany krwią sługa chaosu wściekle warczał i uderzał ponownie próbując przełamać obronę lojalisty. Soric w odpowiedzi wykorzystał stary, nauczony przez Harka cios piętą pod rzepę kolanową przeciwnika. Sługa chaosu cofnął się kilka kroków w tył i chwycił za obolałe kolano. Soric nie zamierzał na tym poprzestawać, zamachnął się trzymanym kluczem i z całej siły wyrżnął sim w podbródek napastnika. Siła uderzeniowa wyrzuciła go ogłuszonego do tyłu. Vostroyanin dobił go jeszcze kilkoma ciosami potężnego klucza, miażdżąc renegatowi czaszkę.

-Dzięki Imperatorowi, że cię tu przysłał. Pomóż mi się odwiązać z tych uprzęży! Wwiercają mi się w nadgarstki już od ośmiu godzin!

Jarymowicz bezwłocznie odpiął skórzane uprzęże przywierające mężczyznę do fotela. Teraz z bliska już wiedział kim on jest.

-Dzięki wielkie bracie. Gdy by nie ty...hej ja cię skądś kojarzę - mężczyzna wstał gwałtownie z fotela

-Ja ciebie również. A właściwie pana, Chorąży Kuril. Ostatnio pan i kompania  pod pana dowództwem pomagała mojemu plutonowi w obronie kanału na obrzerzach Murdash.

-Tak właśnie tam straciłem resztki mojej kompanii. Chyba dowodził wami Fairburn ze 144.Cadiańksiego o ile pamiętam. A teraz ugrzązłem tutaj...w niewoli tych pieprzonych najeźdźców! Zwali cię Soric tak? Byłeś ich snajperem?

-Tak, zgadza się.

Po wyrazie twarzy Kurila było widać, że jest głodny zemsty. Zaraz po wstaniu, podszedł do trupa renegata, który okładał jego dłoń kluczem francuskim i zaczął deptać jego twarz podeszwą buta.

-A masz, plugawa, heretycka gnido! Ehh, sukinsyn chyba złamał mi prawą rękę. Boli jak cholera. Mimo to wciąż jestem zdeterminowany by im wszystkim się za to odpłacić!   

-Sir Chorąży, nie ma czasu do stracenia. Najpierw pomyślmy jak się stąd wydostać.

-Wydostać? Dokąd? - pytał załamany Chorąży - jesteśmy w samym środku mrowiska! Całe to miasto jest opanowane przez nieprzyjaciela. 

-Więc co pan sugeruje, Majorze?

-Wykurzymy cały ten podziemny ''posterunek'' albo zginiemy. Jeżeli się nam uda, pomyślimy dalej co i jak.

-A skąd się pan tu w ogóle wziął Majorze? Jak udało im się wziąć cię do niewoli?

-To długa historia, opowiem później. Swoją drogą dobrze, że mój wybawca nie jest komisarzem, bo dawno zostałbym rozstrzelany. A teraz chodźmy spuścić tym posrańcom wpierdol za moją złamaną rękę - Kuril skierował się do drzwi wyjściowych.

-A propo strzelania - Soric dorównał mu kroku i podał swój pistolet laserowy z kaburą - myślę, że same pięści, a właściwie pięść tylko jednej zdrowej ręki nie wystarczy do zemsty.

-Dzięki szeregowy Soric. Pech chciał, że jestem praworęczny...

Oboje pośpiesznie i po cichu wyszli z sali przesłuchań, prze skradali się przez korytarz z magazynami po boku, aż dotarli do tego głównego, a mianowicie do rozwidlenia. Okazało się, że przybyło dwóch dodatkowych strażników, którzy pełnili na tym korytarzu wartę. Kuril chciał od razu wszcząć strzelaninę, lecz Soric przekonał go by załatwili to po cichu. Za sąsiednimi drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia na prawo od głównego korytarza panował harmider od rozmów i śmiechów pozostałych renegatów oraz ich głośnego przeszukiwania całego pomieszczenia.

Gdy dwaj strażnicy byli obróceni tyłem do kątów za którymi kryli się Soric i Kuril, ci wykorzystali odpowiednią okazję. Obaj zaatakowali ich jednocześnie i brutalnie. Soric dzierżąc wciąż używany, żelazny klucz, wpierw zmiażdżył lewą rękę strażnika, w której trzymał karabin laserowy. Kilka następnych, zamaszystych ciosów w klatkę piersiową i niechronioną przez hełm twarz załatwiły sprawę. W tej samej chwili Kuril zaciągnał złapanego przeciwnika za szyję, zwinnym ruchem odpiął uprzęż trzymającą hełm na głowie renegata i kilkakrotnie  uderzając nim w jego plugawą twarz z wielka siłą i furią, zabił drugiego strażnika. Wrogi patrol unieszkodliwiony, teraz zostało kolejnych pięciu przeciwników w prawym skrzydle ''pomieszczenia personelu konduktorskiego''. Dwóch gwardzistów przeciwko pięciorgu wrogim żołnierzom nie miało by szans. Chociaż w sumie widok, który ujrzeli przy ich podglądaniu przez szczelinę w drzwiach, wskazywał na to, że wszyscy są zajęci. Soric się mylił, tu nie było żadnego przeszukiwania, słudzy chaosu zajmowali się przenoszeniem ciężkich skrzyń na stojące na torach wagony. Całe te pomieszcznie, a konkretniej magazyn, który rozładowywali, miał wycięty prostokątny otwór w ścianie a lewo od wejścia. Z otworu widać było ciemną głębie podziemnego tunelu oraz wiele wagonów przed i za tym, który był teraz ładowany. Najwyraźniej mimo wojny, metro wciąż działało tyle, że wykorzystywane przez okupanta! Ostatni granat odłamkowy Sorica plus pięciu zajętych pracą nieprzyjaciół było idealnym momentem na unicestwienie ich wszystkich na raz. W ostatniej chwili Jarymowicz zrezygnował z tego pomysłu. Eksplozja zniszczyła by również skrzynie, które oni transportowali. A co jeśli jest tam broń, którą później on i Kuril bedą mogli wykorzystać?

-Myślę, że nie powinniśmy jednak dążyć z nimi do konfrontacji, Majorze - stwierdził Soric

-Niby dlaczego szeregowy?

-Kto wie czy nie jest ich więcej? Może te wagony oprócz skrzyń przewożą również wrogą piechotę? 

-Słuszna uwaga. Sprawdźmy pierw co dokładnie przewozi ta kolei. Później ich rozwalimy. Szlag, jak ta ręka boli!

-Tylko jak? - Jarymowicz zastanawiał się. 

Oboje zaczęli się rozglądać. W końcu doszli do wniosku, że szare, wielkie bramy przypominające te garażowe, które znajdują się na końcu korytarza w którym się teraz znajdują, mogą być drogą do drugiego wagonu. Postanowili się o tym przekonać. 

Kuril spróbował pociągnąć za chwyt podnoszący bramę, lecz po dłuższej chwili wymiękł.

-Cholera, to już nie te lata. Szeregowy, musisz zrobić to za mnie. Ty masz obie sprawne ręce.

-No dobra, w porządku, Sir Chorąży.

Jarymowicz chwycił obiema dłońmi za uchwyt od dołu i z całej siły pociągnął do góry. Stare , zardzewiałe, wsuwające się do góry składane elementy bramy wydały z siebie dosyć głośny pisk.

-Szeregowy Soric, na złoty tron, ciszej bo wszczą alarm! - Kuril mówił szeptem.

Soric nieco zwolnił i zmniejszył siły, wysuwając bramę w górę z nie małą ostrożnością. Mimo to, stare, nienaoliwione mechanizmy wciąż trzeszczały i piszczały. Obaj bardzo ryzykowali, szczególnie w tej chwili, kiedy hałas przy drugim wagonie milkł. Po krótkim czasie brama została otwarta, Soric i Kuril ujrzeli przed sobą drewniane, prymitywne i pomalowane zieloną farbą drzwi zasuwane toporną wajchą. Oboje wspólnymi siłami pośpiesznie rozsunęli ciężkie wrota i zasunęli je z równie głośnym trzaskiem. Pozostali przy życiu renegaci wciąż nic nie podejrzewali. Najwyraźniej wciąż myśleli, że ich koledzy z korytarzu obok wciąż żyją i zapakowują towar z drugiej strony. 

Wewnątrz wagonu było zupełnie ciemno. Ciemność przeminęła gdy Soric doszukał się swojej latarki i ją włączył. Okazało się, że ten wagon został już wcześniej załadowany. Światło ukazało im sterty skrzyń. Ogromnych, drewnianych skrzyń, liczących sobie długość przynajmniej dwóch metrów. 

-Święta Terro, co oni transportują? Pancerze wspomagane marines? - zdziwił się Kuril.

-Szczerze mówiąc przydało by się ich wsparcie. Wie Chorąży coś na temat ich przybycia Sir? Podobno Murdash jest linią obrony jednego ze światów macierzystych tych niezwyciężonych wojowników Imperatora.

-Nie wiem, zadajesz niewłaściwe pytania, niewłaściwej osobie, Szeregowy. Na Murdash jedynymi wierzytelnymi informacjami o Marines, są legendy. Nigdy w życiu nie widziałem jednego. A teraz zobaczmy co jest w tych skrzyniach.

Wszystkie były zamknięte na kłódkę. Soric użył klucza francuskiego by wyważyć wejście do jednej. Wspólnie otworzyli wyważony ładunek. Ku ich zdziwieniu nie była to zwykła broń jaką mieli na myśli, lecz potężne pociski artyleryjskie, po cztery w jednej skrzyni. 

-Jasny gwint! Jeden taki pocisk mógłby rozpirzyć dzielnicę mieszkalną, a oni transportują takich zapewne jeszcze tysiące w tych skrzyniach! 

-Nie możemy na to pozwolić.

-Dokładnie synu...wiesz co? Zapomnijmy o tych pozostałych pięciu pachołkach. Zemścimy się w inny sposób. Szeregowy, daj mie no ten granat.

-Chce pan to wysadzić w powietrze Sir Chorąży?

Kuril pokiwał głową zadowolony ze swojego planu.                        

-Proszę wybaczyć za te słowa, ale Chorąży chyba oszalał! Eksplozja tylu ton materiałów pod ziemią zabije również nas! A ja nie zamierzam jeszcze ginąć za Imperatora, nie w tak bezmyślny sposób!

-Ale ja jestem, Soricu! Tylko wyobraź sobie jak potężną eksplozję wywołał by nasz czyn! Olbrzymie zapasy amunicji wroga zniszczone. Możliwe, że nawet fala uderzeniowa wyjdzie poza ziemię, wywoła trzęsienie ziemi, które unicestwi również pozycje wroga na zewnątrz. To mogło by zmienić losy wojny! Chyba warto oddać życie za taką cenę, czyż nie?

Jarymowicz podrapał się po wąsach, myśląc.

-Owszem warto Sir. Ale jest też możliwość wywołania znacznie większych szkód ze znacznie mniejszym ryzykiem śmierci.

-Myślałem, że wy Cadianie nie boicie się ginąć za Imperatora.

-Zacznijmy od tego, że jestem Vostroyaninem - zaśmiał się Soric - Po za tym, kto wie czy te wagony nie jadą do jakiegoś większego punktu zbornego? Może do fabryki lub jakiś magazynów wroga? Tam na pewno roi się od wojsk nieprzyjaciela i jego wyspecjalizowanych inżynierów! Proszę sobie wyobrazić jak wykorzystanie takiej sytuacji mogło by wyjść na korzyść Imperium! I do tego będziemy mogli wyjść z tego cało, jeżeli cel podróży tego transportu jest na zewnątrz!

Major podrapał się po skroni intensywnie myśląc

-Z takimi pomysłami powinniście iść do scholi progemium, szeregowy...ale muszę przyznać, że to bardzo dobry pomysł! Cholera, ty byś się nadawał lepiej na Chorążego ode mnie.

-Oj już bez przesady - uśmiechnął się Soric - Teraz lepiej wymyślmy jak schować się, żeby kontrola towaru nas nie wykryła.

-To proste, szeregowy. Wyjmuj wszystkie te pociski ze skrzyni, którą otworzyliśmy. Myślę, że jest na tyle obszerna by pomieścić nas obu.

-Niech zgadnę, a pan Major będzie tylko patrzeć przez złamaną rękę?

-Ja ci poświecę latarką hehe.

Vostroyanin szybko wyładował ciężkie, ponad dwudziesto kilogramowe pociski, po czym razem z Chorążym wskoczyli do pustej skrzyni. Musieli porzucić klucz francuski, żeby zaoszczędzić nieco miejsca wewnątrz. Mimo swej długości, skrzynia była dosyć wąska, a do środka nie docierało żadne światło. Lecz nie zamierzali wybrzydzać. Przynajmniej mieli już plan zemsty. Niedługo po tym jak weszli, pociąg i wagony ruszyły, wydając z siebie charakterystyczny stukot. W samą porę, gdyż dało się już słyszeć cichnące w oddali odgłosy syreny alarmowej i nerwowe krzyki nieprzyjaciół. Najwyraźniej odkryli już ciała swych zamordowanych kolegów.     

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tymczasem dziesiątki kilometrów na południe niedaleko od wschodniej granicy Murdash, konwój złożony z trzech chimer podążał szlakiem wyprawy do Nefrytowych Wzgórz. Ibrachim wyglądał przez kabinę wieżyczki opancerzonego pojazdu i podziwiał widoki. Dowódca załogi Chimery pozwolił mu zająć tą pozycję z uwagi, że potrzebował kogoś kto umie obsługiwać KM na niej zamontowany. Lecz on siedział tu głównie z powodu przewiewu świeżego powietrza i oglądania widoków wokoło. Chimera po środku konwoju, która transportowała jego i resztę gwardzistów 144.Cadiańskiego, pięła się w górę po nieco stromym , kamiennym i długim na wiele kilometrów wzgórzu.  Ibrachim widział ze sobą dalekie już zarysy placu gubernatorskiego otoczonego srogą, gotycką architekturą całego miasta i ogólnie cały zarys potężnej, pogrążonej w wojnie metropolii oraz jej murów. Wyruszyli od wschodniej strony stolicy, w stronę pasma gór Hercyjskich. Obranie tego kierunku było konieczne, gdyż możliwe prawdopodobieństwo, że wojska najeźdźcy zapuściły się aż tam, było najmniejsze.

Zaś przed sobą i po bokach patrzył na zapierające dech w piersiach widoki wysokich na tysiące kilometrów pasm górskich i rosnących na nich lasów iglastych. Cała eskorta, czyli Cadianie, Banthianie, Szturmowcy Zakonni, Dwarf i budzący grozę Daruth, byli już wiele kilometrów od wielkiej stolicy Murdash. W tedy właśnie Cadianin sobie o nim przypomniał. ''Daruth Tarmir'' - kim dokładniej był i skąd się wziął? I przede wszystkim gdzie się podziewał teraz? Odpowiedzi na te pytania na pewno nie chciał udzielić mu Akhazel. Może potęga tego wojownika była tak duża, że nawet czempion boga chaosu się go bał? Przecież nawet sam wspominał coś o możliwości wykrycia jego obecności przez tego Darutha. W tedy jak na ironię, obok konwoju przemknął mały pojazd pędzący z niebywałą prędkością. Wytrąciło to Ibrachima z zamyślenia, spostrzegł, że jest to motocykl antygrawitacyjny unoszący się nad ziemią. Czarny płaszcz kierowcy falował na wietrze i odsłaniał ciemno srebrzystą zbroję pod sobą. ''A więc jest tu'' - pomyślał Cadianin. Nigdy by nie pomyślał, że Daruthowie posiadają motocykle antygrawitacyjne. ''Dlaczego nie trzyma się na równi z konowjem? Czyżby dokonywał zwiadu? Zabezepieczał drogę? Wypatrywał niebezpieczeństw?''

Po następnej pół godzinie jazdy, konwój chimer wreszcie napotkał na jakąś płaszczyznę na początku kolejnego lasu i się na niej zatrzymał.

-Do wszystkich pasażerów korzystających z naszego środka transportu - we wszystkich trzech pojazdach zatrzeszczał komunikat radiowy od załogi pierwszego transportera - Wygląda na to, że tu kończy się wasza przejażdżka. Wszyscy mają pięć minut na wyjście. Powodzenia tam na drodze...

Cadianie, Banthianie i szturmowcy zaczęli wychodzić ze swoich chimer i ustawiać się w grupy.

-Nawet nie wie pan, jaka to dla mnie radość, że idzie pan z nami, Sir. - Char nie ukrywał entuzjazmu

-Miło mi to słyszeć, Adiutancie Monteki - przytaknął Fairburn.

-Jak? Jak to się w ogóle dokonało, że tak szybko wyzdrowiałeś Sir? - pytał wciąż zaskoczony Foster. Wszyscy wciąż byli zaskoczeni i podekscytowani nieoczekiwanym powrotem plutonowego.

-Właśnie. Czy to był jakiś cud? - pytał Molore.

-Jedni twierdzą, że tak. Drudzy, że nie. Ja tam wierzę, że to cud w nieszczęściu - Gerart westchnął i popatrzył na protezę swego lewego przedramienia, ściskając  bioniczne palce u dłoni.

-Powinien pan podziękować  Bogowi-Imperatorowi, Sir - stwierdził Greestin - tak szybkie dojście do zdrowia nie jest naturalne. To musiał być akt jego łaski!

-A co do bionicznego wszczepu ręki, czy ona sprawnie działa? Jak prawdziwa? - ciekawił się Molore.

-Na tyle sprawnie, by ci ją przypierdolić młody, hehe - nastraszył go Javik.

-Szeregowy Cuu, uciszcie się i słuchajcie lepiej co ma do powiedzenia dowódca naszego plutonu! A ty Molore, nie zadawaj tak głupich pytań! - Hark skarcił ich obu.

-O jej prawdziwych zdolnościach i skuteczności przekonamy się w trakcie walki - Fairburn odpowiedział.

-Tak czy inaczej, dobrze, że powstałeś z martwych, Sir Fairburn. Dobrze znów mieć cię wśród nas - Ibrachim zeskoczył z wieżyczki Chimery i dołączył do rozmowy.

-Dzięki, szeregowy Dominatus. Dzięki wam wszysktim, żeście przy mnie czuwali w trakcie mojej nieprzytomności. Już miałem zamiar rzucić to wszystko w cholerę i przejść na emeryturę, ale Eveline mi o was opowiedziała. Wasza troska o mnie dała mi chęć parcia dalej. Dla tego właśnie jestem tu z wami. Udało mi się ją przebłagać, żeby mnie ''przemyciła'' na tą wyprawę. Przydało by się abyście głównie jej podziękowali. W końcu gdy by nie zdolności chirurgiczne tej dziewczyny, dawno leżał bym w mogile - popatrzał na Eveline z wdzięcznością. Pozostali również - A w między czasie zajmijcie się zbiórką i przygotowaniami. Czekamy do przybycia tego eee...jak mu tam? Jestem jeszcze nie wtajemniczony. Char mógłbyś?

-To Daruth, Sir. Daruth Tarmir. To jemu właśnie zapewniamy ochronę w drodze do Nefrytowych Wzgórz i Kuźni Wieczności. Radziłbym go nie lekceważyć i być mu posłusznym, Sir. Głównie z uwagi na to, że jest on Rycerzem Inkwizycji. Na ostatniej zbiórce zademonstrował już konsekwencje nieposłuszeństwa na takim jednym Banthianinie.

-No właśnie. Z Daruthami na serio nie ma żartów - dodał Hark

-Zapamiętam.

Wkrótce chimery odjechały, a żołnierze całej eskorty podzielonej na trzy drużyny, wykorzystali chwilę odpoczynku na ustawienie się w szeregach i dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Po kilku minutach na niebie pojawił się motocykl antygrawitacyjny, którego kierowca wylądował nim na płaszczyźnie na której trwała zbiórka. Daruth Tarmir zszedł z pojazdu, u jego boku niemal natychmiast pojawił się salutujący Major Tarkin.

-Status Majorze - zażądał.

-Wszystkie trzy drużyny ustawione do pionu i w pełni przygotowane, mój panie - Tarkin dorównywał mu kroku - Morale, jakość sprzętu i siła bojowa na najwyższym poziomie. Do drużyny Cadiańskiej niespodziewanie dołączyły również dwie osoby.

-Kim one są?

-Jest to nowy dowódca oddziału Cadiańskiego, Gerat Fairburn, oraz sanitariuszka Eveline Fraizer - Major czytał ze swojego holo-notesu - Dołączyli w trakcie przygotowań w podziemiach pałacu gubernatorskiego. Są...

-Na razie wystarczy, Majorze. Po drodze sam się o nich czegoś dowiem. Zarządź wymarsz, wszyscy mają podążać za mną na północ, nie w grupach lecz w rozproszeniu.

-Oczywiście mój panie.

-Jeżeli dobrze pójdzie, na miejsce postoju dotrzemy o pierwszej w nocy czasu Imperialnego.

Po podyktowaniu serii rozkazów, Tarmir podszedł do swojego motocykla, włączył mapę terenu na dotykowym ekranie i wskazał komputerowi pokładowemu współrzędne pałacu gubernatorskiego. Duch maszyny pojazdu wczytał współrzędne, po czym pokierował maszyną w górę, która automatycznie podążyła wyznaczoną trasą, prosto do stolicy Murdash, gdzie zoastanie wkrótce przechwycona i odstawiona do garażu. Tarmir nie mógł ryzykować pozostawienia tak drogocennego środku transportu na dzikich terenach na których teraz się znajdował. Na tą chwilę go nie potrzebował.

Od teraz jedynym znanym mu środkiem transportu będą własne nogi. Wielka podróż do Nefrytowaych wzgórz właśnie się zaczęła...


Dziesięciu Cadian, ośmiu Banthian, jedenastu szturmowców zakonnych, jeden Daruth i jeden dwarf - w sumie trzydziestu ludzi i jeden pod człowiek - cała drużyna. Drużyna artefaktu, od której teraz zależał los całego Murdash. Wszyscy jej członkowie dzielnie maszerowali przez wzgórza obładowane kamieniami lud porośnięte lasami, stepami, polami i łąkami. Mijali ruiny opuszczonych, spalonych wsi. Od początku wojny ich mieszkańcy - prości chłopi Murdash - porzucili i spalili swe wioski w obawie przed przyjściem sił chaosu nawet tutaj. Lecz w rzeczywistości nie było tu widać śladów żadnej herezji, ani jakiejkolwiek plagi. Natura - drzewa, krzewy, kwiaty i zwierzęta wydawały się pełne życia i wigoru, zaś niebu dopisywała słoneczna pogoda.

-Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego Imperator stworzył świat tak piękny jak Murdash? - Fairburn spytał idącego na równi z nim Ibrachima. Rozmawiali już od kilku minut dla zabicia czasu. Trzymali się raczej z tyłu grupy. Zależało na tym Ibrachimowi z uwagi na to, że Tarmir szedł na samym przedzie. Ostrzeżenia Akhazela wolał brać całkiem na poważnie.

-Prawdę mówiąc nie...nie zastanawiałem się ze względu na prawie ciągłą walkę. Ale teraz? Kiedy jesteśmy poza stolicą, dopiero teraz zaczynam dostrzegać piękno tego świata, zupełnie jak ty Fairburn. Szkoda, że musimy odwiedzać Murdash akurat w takich okolicznościach - rozgadał się Ibrachim

-Dokładnie. Wielka szkoda. Ale przecież ten świat sam się nie odbije czyż nie? Wykonujemy obowiązek wobec Imperatora, a obowiązki wobec niego kończą się w chwili śmierci jak to mówią.

-Dobrze powiedziane.

Zapadła chwila ciszy. Oboje szli swobodnym krokiem zastanawiając się co powiedzieć teraz. Fairburn postanowił wydusić to z siebie pierwszy.

-A co do obowiązków wobec Boga Ludzkości...sumiennie je wykonywałeś podczas gdy ja leżałem w połowie martwy?

-No...oczywiście, że tak. Kontynuowałem zwalczanie wrogów ludzkości jak na żołnierza Imperium przystało.

-Wiem, że to pytanie jest zbyt ''zwykłe''. Ale mam nadzieję, że pamiętasz co obiecałeś mi na moim niedoszłym miejscu śmierci?

Dominatus wiedział o co chodzi. Wrócił wspomnieniami do obrony kanału, gdzie bohatersko bronił się przed hordami renegatów, a z 4.plutonu przetrwało zaledwie ośmioro ludzi. To właśnie tam niezrozumiały, samobójczy poryw Fairburna doprowadził go na skraj śmierci. Właśnie tam Ibrachim przysiągł, że będzie dowodzić resztkami 4.plutonu 144. Cadiańskiego jako sierżant.

-Pamiętam - przyznał.

-Czy to zrobiłeś? Wypełniłeś moją po śmiertną wolę? - ton plutonowego zupełnie spoważniał.

-Ja...Sir, ja.

-Chcę znać odpowiedź. Spójrz mi w oczy, sierżancie Dominatus.

-Sir, proszę mnie tak nie nazywać. Nie, nie wypełniłem twojej woli, mimo przysięgi. Nie mogłem.

-Dlaczego?

-Po prostu nie mogłem się zmusić. Wolałem oddać dowodzenie w ręce Harka jak to przystało. Nie ze względu na słabość, czy obawę przed nieudolnym dowodzeniem. 

-Więc dlaczego?

-Ja wciąż czułem, że to nie twój koniec Fairburn. I jak widać się nie myliłem. Wciąż jesteś wśród żywych.

-Jestem rozczarowany, Ibrachimie.

-Sir, proszę...

-Nie, żadnych próśb. Ja miałem prośbę i jej nie spełniłeś. Na zloty tron, a co jeśli jednak na prawdę bym poległ? Kto dowodził by 4. plutonem, jeśli nie ty?

-Ale przecież był Sierżant Hark...

-Pieprzyć Harka! Nie ufam mu. Nigdy nie ufałem.

-Co? Ale jak to...

-Po prostu. Za bardzo przypomina mi Javika charakterem i swoją przeszłością. Toż to urodzony zbrodniarz z krwi i kości.

-No cóż, 144. Cadiański jest ''lepszą wersją'' karnego legionu jak pan sam wspominał, Sir więc nie jest to jakąś nowiną czyż nie?

-Oczywiście, że nie, ale jak widzisz większość gwardzistów w moim regimencie jest zorganizowanych i posłusznych mimo przestępczej przeszłości.

-Wydawało mi się, że Hark również wykonuje rozkazy sumiennie?

-Wykonuje...ale nie oznacza to, że mu ufam. Było w nim zawsze coś, zawsze pewnego rodzaju nie pokój i sadystyczne zapędy, które sprawiają, że poza sierżanta i dowództwo nad jedną drużyną, dalej go nie puszczę.

Sadystyczne zapędy. Ibrachim przypomniał sobie sytuację z domostwa państwa Cosfieldów. Był tego bezpośrednim świadkiem, a to co ich spotkało było bezpośrednią winą i manifestacją bandytyzmu Harka.

-Słuchaj no - kontynuował Fairburn, opierając dłoń o bark Dominatusa - Z pośród całego plutonu najbardziej ufam tylko Charowi, Eveline oraz tobie. Jeżeli doświadczysz. Jeżeli będziesz widział u Harka cokolwiek podejrzanego, zamelduj mi to natychmiast, zrozumiano?

Serce Ibrachimowi zaczęło bić szybciej. Mógł sprzedać Harka właśnie w tej chwili. Mimo to nie był pewien czy powinien. Przecież w jego zbrodni brali udział również Javik i Izaak! 

-T-tak jest. Zrozumiano, Sir.

Nie, na pewno o tym nie powie. Na pewno nie teraz. Sprzedaż przyjaciół jest zbyt dużą ceną.

-Dobrze...dobrze - Fairburn nieco się uspokoił - Nie będę cię już zadręczał pytaniami. Było, minęło. Przeżyłem i  wciąż żyję i dla tego będę dowodzić tym plutonem po staremu. A teraz wybacz mi, jeśli na chwilę przerwę tą rozmowę. Muszę po pytać kilka innych osób o kilka ważnych rzeczy, Ibrachimie.

-Rozumiem Sir. A kim sa te osoby?

-To odwódcy sojuszniczych drużyn Banthiańskich i tych szturmowców - Gerart przyśpieszył nieco kroku wyprzedzając Ibrachima i kierując się na przód całej eskorty.

-O tak, ze szturmowcami powinieneś sobie szczególnie pogadać, Sir! Ja, Greestin i Char już sobie z nimi pogadaliśmy!

-Cieszę sie, że moi ludzie dogadują się z nowymi sojusznikami - Fairburn wyciągnął zapalniczkę i podpalił nią nowo wyciągnięte cygaro - A pamiętasz jak nazywa się dowódca tych ''szturmowców''?

-To Sierżant Dardas, czy jakoś tak. Jest prawie łysy i bez tego ich typowego hełmu. Rozpoznasz po twarzy, Sir. Jest nieco podobny do Javika.

Nie czekając, Fairburn pobiegł truchtem na początek eskorty. Starał się rozpoznać sierżanta po wskazówkach Dominatusa. Mijając po drodze niższego stopnia szturmowców, podziwiał ich kunsztownie wykonane i nadające grozy potężne pancerze karpaksowe zapewniające ochronę całemu ciału.

Po nie długim czasie w końcu znalazł człowieka, którego szukał.

-Przepraszam. Hej kolego - złapał za ramię łysego szturmowca bez hełmu - Ty jesteś sierżant Dardas?

-Mężczyzna odwrócił się z nieufnym wzrokiem, nie zwalniając kroku. Podobnie zareagował idący po prawo od niego potężnie zbudowany Banthianin.

-Tak. A ty kim niby jesteś?

-Jestem Plutonowy Gerard Fairburn. Dowodzę 4.plutonem 144.Cadiańskiego...a raczej jego resztkami. Moi żołnierze mówili o tobie dużo dobrego.

-Nie wiedziałem, że jestem aż tak popularny. Skąd się urwałeś Fairburn? Ibrachim mówił ,że ich dowódca leży połatany w szpitalu polowym.

-To prawda. Byłem tam, ale nie na tak długo jak oni myśleli. Przed chwilą dołaczyłem do tej misji...nieco spóźniony.

-A dlaczego miało by mnie to obchodzić? Dlaczego zawracasz mi głowę? Podaj jeden powód kolego.

''Serio? To oni są tak chwaleni przez moich ludzi? Najwyraźniej mi dogadanie się z ich dowódcą nie pójdzie tak łatwo'' - Gerart westchnął w myślach.

-Powód? Proszę bardzo. Jesteśmy teraz w jednym zgrupowaniu. Moi ludzie cię chwalą, co świadczy o tworzeniu się dobrych relacji między nimi a tobą. Dlaczego takie same miały by się nie tworzyć między nami, Dardas hmm? Współpraca i skoordynowane działania między dowódcami eskorty tego ''Darutha'' czy jak mu tam, na pewno by go zadowoliła czyż nie?

Sierżant Dardas nieco zaśmiał się pod nosem i pokiwał głową.

-No cóż, najgłupszy to ty nie jesteś, Sir plutonowy. Ale do rozmowy z obcymi trzeba mnie za zwyczaj przekonać lub zachęcić. Bystry Cadianin powinien się domyśleć - Sierżant uśmiechnął się zmysłowo, wpatrując się w cygaro Gerarta.

Fairburn odpowiedział serdecznym śmiechem i wyciągnął z kieszeni paczkę swoich cygar wypchanych po brzegi tytoniem. Banthianie najwyraźniej nie mają takich za wiele u siebie, skoro ten idący obok Dardasa wyszczerzył oczy z podniecenia.

-Słuchaj przyjacielu szturmowcu. Przybyłem tu nieco spóźniony i nie wtajemniczony. Chciałbym czegoś dowiedzieć się o celu tej misji oraz o naszym nowym wodzu Tarmirze, o którym wiem również tyle co nic. Proszę, zapalcie sobie obydwaj, a w zamian podzielcie się ze mną informacjami i odpowiedziami na moje pytania. Pasuje?

-Plutonowy Fairburn - Dardas wziął jedną sztukę - teraz mówi pan w moim języku. A i byłbym zpaomniał - dodał - Na imię mam Lijah.

-Starszy Sierżant Alr Daur. Dowodzę grupą Banthian - również przedstawił się pobliski Banthianin. Oprócz czerwonego Irokeza, Fairburn również zwracał uwagę na jego typowe dla Banthiańskiej tradycji blizny na muskularnym torsie i rytualne zdobienia jak chociażby ostre kły upolowanych drapieżników zaczepione o przebitą skórę. Było to wyraźnie widać nie tylko u niego, lecz u wszystkich ośmiu Banthian. Byli to z pewnością bardzo wytrzymali ludzie.

-A więc to początek wspaniałej przyjaźni - Fairburn uściskał ich dłonie - na start zapytam kim jest ten niski człowiek przed nami?

-Ten z długą brodą? Raczej nazwał bym go pod-człowiekiem. To nikt inny jak Hrabia Imdur, przyjazny Dwarf, ochotnik, który dołączył w nasze szeregi na czas tej wyprawy.

-A człowiek w czarnych szatach na prawo obok niego, to za pewne ten Daruth?

-Tak, to właśnie on...pozwól, że o nim opowiem ci pierwszy...

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tymczasem nieco po środku całej eskorty, Izaak przemierzał metr za metrem dźwigając swój KM i cały plecak ciężkiego szpeju. Pozostali gwardziści podziwiali widoki natury w około lub wypatrywali nieprzyjaciół, lecz jego uwagę przyciągało coś zupełnie innego, a mianowicie idąca swobodnym krokiem kilka metrów przed niem Eveline. Minęło już tak wiele czasu i dni gdy pierwszy raz ją ujrzał gdy dopiero zaczynał służbę w 144.Cadaińskim na Hellios. Często wydawało mu się, że może jest jeszcze nadzieja na stanie się dla niej kimś więcej niż tylko ''kolegą z tego samego plutonu'', lecz za każdym razem rozwiewało ją tchórzostwo Izaaka oraz brak jakichkolwiek widocznych zmian zachowania w stosunku Eveline do niego. Bał się też nieco reakcji Fairburna. Nie wiadomo czy w jego plutonie jakieś związki są tolerowane. Mimo to, Izaak był teraz zbyt zdenerwowany swoją słabością i porażkami by brać te obawy na poważnie. W końcu nie może cały czas stać w miejscu i z tego powodu cierpieć, czyż nie? Postanowił, że od teraz zacznie robić jakieś postępy. ''No dalej, skup się. Przypatrz się jej i pomyśl jak można by do niej zagadać? Jaki temat zacząć?''

Widział jak Eveline niesie na lewym ramieniu dosyć obszerną torbę z medykamentami. Ulżenie jej było by dobrym pomysłem.

Bask przyśpieszył i w kilka chwil znalazł się za jej plecami. Jeszcze nie zwróciła uwagi na to, że za nią idzie, ale on da z siebie wszystko by było inaczej.

Ostrożnym ruchem dłoni chwycił za przewieszkę, zdejmując torbę z jej ramienia na swoje. Kobieta odwróciła głowę i wzrok.

-Hej - uśmiechnął się do niej

-Oh, Izaak. Nie zauważyłam cię.

''Nie spiernicz tego'' - powtarzał w myślach

-Pozwól, że cię wyręczę. Nie za ciężko ci z tą masą lekarskiego szpeju?

-Nie, jest wszystko w porządku. Dam radę, dziękuję - odwzajemniła uśmiech - Daj, ty i tak już za pewne nosisz wystarczająco wiele z tym gnatem.

-Ja wiele? To ty nosisz z nas wszystkich najcięższe brzemię ratowania życia, siostro. Nalegam, żebyś pozwoliła mi ponieść to za ciebie.

Eveline spojrzała na niego z mieszanym rozbawieniem i politowaniem w oczach. Dla Śruby były to najpiękniejsze zielone oczy jakie w swoim marnym życiu kiedykolwiek widział.

-Rozbisz to z sympatii do mnie, czy dobrych manier wyniesionych z domu? A może po to, żeby przedstawić mnie w gorszym świetle?

''W gorszym świetle?'' - Izaak zmarszczył brwii - ''Czyżbym już na początku zrobił coś nie tak?''

-Eee...Co do dwóch pierwszych rzeczy, to zdecydowanie tak, Eveline. 

-Och czyżby?

-No...no tak. Masz dobre serce i wspaniały charakter, dlatego czuję do ciebie sympatię i służę pomocą, którą nakazują mi również dobre maniery i nawyki wyniesione z domu?

-A więc w twoim domu regularnie pomaga się plutonowym sanitariuszkom? - zażartowała.

-Heh, niekoniecznie. Głównie starym i schorowanym kobietom po osiemdziesiątce jak chociażby moja matka...ale nie oznacza to, że nie mogę wnosić tego typu manier do Cadiańskich regimentów, gdzie również ulżę ciężko pracującym i pięknym kobietom jak ty.

Ta kosztowna wypowiedź jakimś cudem wywołała nie głośny śmiech u sanitariuszki, co okazało się dla Śruby sporym zaskoczeniem. Pozytywnym oczywiście.

-Ale wciąż nie rozumiem trzeciego, domniemanego powodu. Jak miałbym przedstawiać cię w złym świetle?

-Nie wiem - krążyła oczami w okół w zastanowieniu - To znaczy...Czasami mi się wydaje, że wy faceci staracie się nas przesadnie odciążać nie ze zwykłej dobroci, lecz...

-Lecz? - zaciekawił się Bask

-No nie wiem...z chęci zademonstrowania siły, pokazania przewagi nad słabszą płcią? Wiem, że brzmi to trochę dziwnie.

-Proszę cie...

-A czyż nie mam racji?

-Nie. No może częściowo. Tak czy inaczej ja nie mam po co udowadniać swojej siły ani przewagi nad przedstawicielką płci pięknej. Bo szczerze mówiąc, sama jesteś o wiele silniejsza zarówno ode mnie jak i wszystkich pozostałych trzydziestu mężczyzn tutaj.

-Co masz na myśli?

-To, że kobieta, która prawie na co dzień zszywa oderwane kończyny, rozprute brzuchy i podziurawione wnętrzności rannych żołnierzy Imperatora, przeprowadza skomplikowane operacje na żywych pacjentach, całymi dniami słyszy nieustanne jęki agonii umierających pacjentów oraz mimo tego wciąż zachowuje zdrowie psychiczne, jest normalna i cieszy się życiem...oznacza to, że jest ona wyjątkowa, czyż nie? Jesteś znacznie silniejsza ode mnie i wszystkich innych mężczyzn w tym plutonie - znów wygłosił płomienną przemowę, wpatrując się w jej oczy i kobiece rysy delikatnej twarzy.

-Masz rację - odparła zamyślona.

-To znaczy...eee, wybacz, że trochę mnie poniosło. Po prostu chciałem rzec, że niewielu z nas gwardzistów zniosło by to co ty.

-Masz rację - powtórzyła i znów spojrzała na niego - może nie powinnam aż tak surowo, a raczej nieufnie podchodzić do twojej pomocy.

-Nie miałem ci nic oczywiście za za złe. Chciałem jeszcze tylko... - Izaak poczuł, że może jednak idzie mu nad zwyczaj dobrze. Pod wpływem emocji chciał powiedzieć coś więcej, coś o co naprawdę mu chodziło, lecz zanim zdążył...

-Nie musisz mówić nic więcej, Izaak. Jesteś dobrym przyjacielem, który umie podnieść na duchu - pogładziła go po poliku - Przyznaję, że od tej storny cię nie znałam.

I w tedy wszystko co do dzisiaj dawało Śrubie nadzieję, pękło razem z jego dobrym samopoczuciem

''Co!? Co to do jasnej, pieprzonej cholery miało być!'' - krzyczał w myślach.

-No ale wracając do twojej pomocy i dobrych zasadach...przydało by się pozbierać trochę szyszek z tych drzew i pokrzyw. Planuję dziś z nich zrobić zapasy herbaty na następne dni, gdy ten Daruth zarządzi postój chociaż na chwilę. Pomógłbyś mi proszę?

-Mhm. Pewnie - przytaknął Śruba nie tracąc udawanego uśmiechu z twarzy. Lecz wewnątrz dosłownie kipiał ze złości  i frustracji, przeklinał w myślach wszystkie segmentum, świętą Terrę, a nawet Boga-Imperatora za swój pech.

Gdy Eveline się oddaliła, za sobą usłyszał depczące liście kroki i śmiech pod nosem kogoś innego.

-Nie poddawaj się stary. Nie dawaj za wygraną. Kto wie, może w końcu ci się uda na koniec 42 Millenium. Albo nawet 43 haha! - Javik drwił z niego nie miłosiernie.

-Pierdol się, Cuu.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Było już późno. Bardzo późno, bo niemalże dwudziesta trzecia czasu Imperialnego, a Daruth Tarmir i jego eskorta byli wciąż na nogach, przemierzając połacie lasów iglastych Murdash. Na szczęście jego gwardzistów, zbliżali się do granicy zalesionego terenu. Jemu to było obojętnie. Nie czuł zmęczenia jak pozostali i nie ważne w jakim terenie by przyszedł, zawsze wypełni zadanie powierzone mu przez mistrza do końca. Szczególnie teraz gdy widział jeden z pierwszych celów tej wyprawy. Dosyć sporych rozmiarów chałupę na środku żytniej polany na przeciwko. Daruth nakazał chwilowy postój na skraju lasu.

-Tarkin, lornetki - nakazał po czym gdy je otrzymał przykucnął i spojrzał przez nie. 

Starał się skojarzyć wygląd domu z podpowiedziami mistrza Galliusa. Niby wszystko się zgadzało, był to prymitywny budynek, ściany miał zbudowane z nierównych kamieni złączonych zaschniętą gliną, a dach ułożony z wielu warstw słomy, siana i innych uschniętych roślin. Z ponad dachu wystawał również dymiący komin. Oznaczało to, że ktoś na pewno tam jest. Tarmir oddał lornetki Majorowi, wyciągnął z szat holo-komunikator, z którego nadał sygnał. Po nie dłuższej chwili na urządzeniu pojawił się trójwymiarowy, ciemno niebieski hologram przedstawiający Lorda Galliusa w czarnym kapturze swego płaszcza.

-W jakiej sprawie zamierzasz się ze mną komunikować, uczniu?

-Mistrzu, pragnę złożyć raport z przebiegu misji. Ja i moja eskorta napotkaliśmy dom, który wedle twojego opisu należy do przewodnika. Powinienem się czegoś po nim spodziewać?

-Jak najbardziej Tarmirze. Twój przewodnik nie jest typowym członkiem Inkwizycji o typowych dla tej organizacji zachowaniach.

-Prawie tak jak Daruthowie - spostrzegł Tarmir

-Prawie tak jak my - przyznał Gallius - Pamiętaj jednak aby zachować ostrożność w zbliżaniu się do jego gospodarstwa. Z reguły jest samotnikiem, miejscowym magiem wywodzącym się z tego świata. Długoletnie warunki w których mieszka i styl życia odbiły na nim swoje piętno.

-Co masz na myśli?

-Ten psionik jest naturalistą. Bez przerwy żyje w otoczeniu natury, wkrótce to po nim poznasz. Jeżeli zdołasz się z nim porozumieć, może powie ci dlaczego nie ufa przybyszom nie z tego świata.

-Zrozumiano. Czy mój przewodnik posługuje się jakimś pseudonimem lub tytułem?

-Tak. Lokalna ludność zwała go różnymi przezwiskami i imonami, lecz ja od zawsze znałem go jako Obierzywiar.

-Zapamiętam.

-Nie zawiodłeś mnie poprzednio Tarmirze i spodziewam się, że tym razem również tego nie zrobisz. Gallius bez odbioru.

Hologram wyłączył się. Tarmir wstał i zwrócił się do Majora.

-Postaw ich do pionu, Majorze. Zaraz wyruszamy w kierunku teog budynku. Mają być gotowi za półtorej minuty.

-Tak jest, mój panie.


-Cóż to za gospodarstwo? - pytał stojący obok Imdur. Patrzył przez swą osobistą, rozkładaną lunetę - Nie wygląda na nasz cel podróży i w żadnym stopniu nie przypomina Wzgórz Nefrytu. Co to za miejsce?

-Do Nefrytowych wzgórz jeszcze za pewne długa droga, Imdurze. Zawitamy do tego domu na chwilowy wypoczynek. Mieszka w nim stary, dobry przyjaciel... - odpowiedział mu Daruth

Półtorej minuty minęło, wszyscy w jednej chwili wybiegli z lasu, zbiegając z niewielkiego pagórka na pole wysokiej aż po pas pszenicy.

-Co ten Daruth kombinuje? Po co wysyła nas w jakieś pola uprawne? - zaniepokoił się Javik.

-To pewnie z uwagi na tą ruderę na przeciwko. Myślicie, że to nasze miejsce odpocznku? - spekulował Greestin.

-Możliwe, ale teraz nie czas na zadawanie pytań. Przyśpieszcie tempo! - rozkazał Fairburn.

-Szybciej! Szybciej! - również nakazywał Tarkin.

Tarmi i ludzie z jego eskorty przedzierali się przez gęste uprawy. Wkrótce dotarli na równo wycięty skrawek tuż przed domem Obierzywiara.

-Zachować czujność. Broń w pogotowiu. Zająć pozycje strzeleckie - rozkazał Daruth. Czuł, że coś jest nie tak. Spodziewał się nagłego ataku zaraz po wyjściu z lasu, lecz jeszcze nic się nie wydarzyło. Mimo to trzymał rękę na jednym ze swoich mieczy osnowy, wyczuwając w pobliżu czyjąś aktywność psioniczną.

-Pozycje strzeleckie? Mój panie, czy aby na pewno żądania Lorda nie zakładały przyjacielskich stosunków z przewodnikiem?

-Nie chcę go uśmiercić, Tarkinie. Ustaw ich tak na wszelki wypadek.

-Sir. - przytaknął - Dowódcy Cadiańskiej i Banthiańskiej grupy eskortowej, mają rozkaz rozstawić gwardzistów na bojowych! Sierżancie Dardas, te rozkazy również dotyczą pańskich ludzi!

-Się robi - potwierdził Fairburn - 4.pluton, zająć pozycje i czekać na moją komendę, migiem!

-Tak jest majoze! Włączyć baterie ładujące Hot-Shot, założyć hełmy! - nakazał Lijah.

Cadianie, Banthianie i szturmowcy migiem zajęli pozycje za stogami ściętej pszenicy i miedzy jej gęstymi polami. Tarmir jako jedyny został przed drzwiami potężnego, prymitywnego domu Obierzywiara. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo u jego boku został też Imdur.

-Dlaczego się nie chowasz Squacie? - Rycerz zapytał stojąc niewzruszenie.

-Ja miałbym się chować? Dumny spadkobierca tronu sześciu rodów? Hah, tchórzostwo nie leży w naszej naturze!

-Tchórzostwo, a taktyka to dwie inne rzeczy, Hrabio.

-Jedyną taktyką squatów jest silny opór stawiany wrogowi twarzą w twarz - Imdur wyjął jeden ze swoich toporów oburęcznych.

-Jak zatem uważasz, lecz pamiętaj, że czarodziej u którego gościmy nie jest naszym wrogiem. Nie rób nic głupiego, jeżeli chcesz mi towarzyszyć w tej wyprawie.

Chwilę później drewniane, wielkie wrota gospodarstwa rozwarły się samoistnie na przeciwko ich dwojga. Tarmir znów poczuł przepływ mocy psionicznych. Wrota nie otworzyły się same. Z wnętrz spowitych ciemnością, wyłonił się tęgi mężczyzna wzrostem dorównujący Tarmirowi. Wyszedł przez próg drzwi na świeże powietrze, wpatrując się swymi starymi oczyma. Twarz miał kościstą, a skórę obwisłą i pomarszczoną. Pod długim, spiczastym nosem zaczynały się siwe wąsy i zaniedbana, skołtuniona broda, która swoją długością sięgała aż do pasa. Zaś zam pas - gruby i solidnie wykonany z wytrzymałej skóry Vostroyańskiego Tura - podtrzymywał związane ze sobą szare szaty i płaszcz oraz zawieszone na nim sakwy z czarodziejskimi miksturami.

Starzec odchrząknął i założył na łysą głowę długi, pognieciony i poniszczony kapelusz o kolorze równie szarym co jego płaszcz.

-Kto ośmielił się naruszać ziemię mą niepytany? - przemówił powolnym i ponurym, lecz słyszalnym przez wszystkich w okół głosem.

-Obierzywiar. Długo czekałem na te spotkanie. Wyobrażałem sobie zupełnie inaczej miejscowego maga - odpowiedział cynicznie Tarmir z niewzruszonym spokojem i postawą.

Obierzywiar wystawił dłoń w tył, w stronę wnętrza domu. Z ciemności wyłoniło się drewniane berło ozdobione czaszkami zwierząt i pozwijanymi gałąskami drzew, liśćmi oraz szyszkami. Odrazu trafiło w lewą dłoń psionika.

-Czary - zauważył Imdur

Daruth w porę dostrzegł miecz energetyczny przywiązany do pasa Inkizyora oraz jego emblemat Inkwizycji zwisający z szyi na łańcuchu.

-Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek was widział blady młodzieńcze w pelerynie i brodaty squacie w kunsztownej kolczudze. A mimo to znasz moje imię i wiesz, że gościsz na moim podwórzu...jak?

-Nie wiesz kim jestem starcze? Doprawdy nigdy nie słyszałeś o następcy tronu sześciu rodów na tej planecie! - zdenerwował się Imdur.

-Spokojnie Hrabio - uspokoił go Daruth - Zapewne domyślasz się, że nie jestem byle kim, skoro mam o tobie takie informacje. Przysłał mnie tu stary przyjaciel...

Stary Inkwizytor podszedł kilka kroków bliżej nieco zaintrygowany.

-Przyjaciel? Mam wielu przyjaciół, wielu starych druhów, którzy również są psionikami tak jak ty - Obierzywiar mówił powoli i z narastającą, wyczuwalną przez Darutha siłą psioniczną - Ale nie przypominam sobie przyjaciela, który nasyłał aby na mnie wynajętą armię.

Ibrachim przyglądał się całej rozmowie z ukrycia. Zdawało mu się, że starzec z którym rozmawia Tarmir, nie ma pojęcia o szykowanej zasadzce. Wtem poczuł jak coś mocno obwija się wokół jego nogi. Odruchowo próbował odskoczyć, lecz to co go trzymało było znacznie silniejsze. Nagle z podziemi przed nim wypełzły korzenie, które w mgnieniu oka splątały jego dłonie i stopy. Ibrachim krzyknął z przerażenia. Za chwilę ten sam los spotkał zdezorientowanego obok Javika i Śrubę. Kilka sekund później w górę wzbiło się jeszcze więcej korzeni, które otoczyły pozycje Banthian, Cadian i szturmowców również ich wszystkich obezwładniając. Lijah wyjął maczetę energetyczną i zaczął ciąć obwijające jego ciało rośliny, lecz prawa natury zdawały się znacznie silniejsze.

Tarmir i Imdur obrócili głowy za siebie, słysząc krzyki, jęki i odgłosy zaciskających się plącz. Po chwili przed ich stopami wylądowali wyrzuceni gwardziści i szturmowcy całej eskorty wraz z Majorem Tarkinem. Wszysycy mięli dłonie i stopy ciasno ze sobą związane korzeniami i pnączami.

-Co to jest!? Co się dzieje!? - pytał zdezorientowany Lijah.

-Dyscyplina psioniczna pozwalająca władać naturą? Nigdy o niej nie słyszałem - przyznał zachwycony Tarmir zupełnie nie wzruszony stanem jego prywatnej armii.

-To Siwomancja, dziedzina o której nigdzie w szeregach waszego prymitywnego zakonu nie usłyszysz. Tak, wiem kim jesteś, Rycerzu Inkwizycji. Rozpoznałem cię po twym tatuażu na prawej skroni.

-Więc zapewne również domyślasz się kto mnie tu przysłał, starcze?

-Nie mógł być to kto inny jak Daruth Gallius. To jedyny Daruth jakiego znam i jedyny Rycerz który wie o mnie tak wiele. I jedyny z którym mam dobre relacje.

-Więc dlaczego atakujesz jego wojska, Obierzywierze? Czyżby służba dla tej samej organizacji zwanej Inkwizycją niełączła was w zgodzie?

-Inkwizycja? - czarodziej parsknął lekceważąco - A co wspólnego z Inkwizycją ma wasz marny Zakon? Nazwa ''Rycerze Inkwizycji'' jest jakąś kpiną. Obrazą dla Imperatora.

Już na pierwszy rzut oka było widać, że Obierzywiar nie przepada za Daruthami. Tarmir chętnie stanął by do walki z każdym innym kto ośmielił by tak mówić o Zakonie Rycerzy Inkwizycji. Lecz nie z Obierzywierem, dopóki będzie potrzebny Galliusowi, Tarmir będzie tolerował jego ignorancję.

-Porzućmy na ten czas tematy dzielące Daruthów z Inkwizycją, stary druhu mojego mistrza. Zapewne nie wiesz po co tu jestem skoro unieruchomiłeś moją ochronę.

-Twoi ludzie nie zaczęli strzelać zanim wyczułem ich obecność - Obierzywiar zrobił skomplikowany gest dłonią na który korzenie oplątujące kończyny gwardzistów i szturmowców zaczęły się poluzowywać, a nie doszłe ofiary Inkwizytora wstawać - dlatego daruję im życie, gdyż nie chciałeś ich użyć jako narzędzie mojego zgładzenia. Jeżeli celem Galliusa nie było schwytanie mnie ani zabicie, to tak. Nie mam pojęcia dlaczego przysłał tu swojego ucznia. 

Oszołomiony Ibrachim i reszta powoli wstawali i otrzepywali się z brudu, zaś on sam postąpił kilka kroków do Inkwizytora.

-Gallius potrzebuje cię jako idealnego przewodnika, który poprowadzi mnie i moją drużynę do Nefrytowych Wzgórz, a następnie do Kuźni Wieczności.

-A więc to tak... - Obierzywiar drapał się po brodzie - Nawet stąd wyczuwam tam zaburzenia świata materialnego z osnową. Obecność mrocznych, niespotykanych dotąd mocy...

-W rzeczy samej, Inkwizytorze. A jeżeli posyłany jest tam Daruth, to zapewnie domyślasz się, że sytuacja nie jest łatwo wytłumaczalna. 

-Tak...- Obierzywiar spoważniał - powinniśmy przedyskutować tą sytuację. Ale dlaczego Gallius nie ostrzegł mnie wcześniej?

-To nie jest już istotne.

-Nie chciałbym szanownemu Inkwizytorowi przeszkadzać - wtrącił się Imdur - Ale czy nie lepiej omówić tą sprawę przy palenisku twojego domu? 

-Hmmm...tak, Squat ma rację. Jesteście moimi gośćmi. Sprzymierzeńcom Galliusa powinienem jak najbardziej urzyczyć gościny.         

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------         

Tymczasem kilkaset kilometrów na północny zachód, wojna w mieście Bendhurim toczyła się swoim tempem. Obserwował ją Soric przez szczeliny drewnianych wrót wagonu, w którym jechał razem z Kurilem. Jechali już od dobrych kilku godzin. Podziemne tunele kolejowe były już dawno w tyle. Teraz przyjeżdżali przez same centrum Bendhurim. Soric widział w tej metropolii zupełnie inny styl budownictwa niż w stolicy. Bendhurim był przede wszystkim bardziej surowy i zanieczyszczony. Dominowały w nim budynki i dzielnice fabryczne oraz zubożałe dzielnice slumsów. Podczas gdy Vostroyanin przyglądał się światu na zewnątrz, Kuril siedział znużony na jednej ze skrzyń. Obaj już dawno wyszli ze swojej skrytki gdyż była po prostu za ciasna na ich obu. Przynajmniej do czasu zatrzymania się pociągu, mogli rozglądać się po całym wagonie.

-Szeregowy Jarymowicz - Kuril zaczął nowy temat.

-Hmm?

-Skąd żeście się tam w ogóle znaleźli?

-To znaczy gdzie? - Soric nie zrozumiał pytania.

-No tam gdzie mnie uratowałeś. Nie zdążyłem jeszcze wcześniej o to zapytać.

-Ehh, to długa historia, panie chorąży.

-Chętnie posłucham. Chcę wiedzieć jak udało ci się przeżyć po naszej braterskiej obronie nad kanałem, czy przeżył ktoś z twojego plutonu i jak tu trafiłeś.

-No dobrze, skoro pan tak bardzo chc, Sir.

-Zamieniam się w słuch.

-No więc zacznijmy od kanału. Przeżyliśmy tylko ja, sierżant Hark i chyba sześciu pozostałych kolegów. Nie licząc ciebie oczywiście bo myśleliśmy, że poległeś.

-Kontynuuj.

-No więc później posłali nas do szpitala polowego na szybką rehabilitację, zaklejenie ran i z powrotem na front. Pierwszego dnia powrotu odłączyłem się z oddziału. Sam z siebie.

-Że co? Dlaczego?

-Zrobiliśmy...my zrobiliśmy coś - Soric powrócił pamięcią do zbrodni, której dokonał jego oddział oraz Hark - Ehh szkoda gadać. Zrobiliśmy coś strasznego. Nie lubię wracać pamięcią do tego fragmentu.

-Co się stało? No powiedze, co ci szkodzi? To coś osobistego?

-Hmmm...no dobra. W takiej sytuacji jak teraz i tak nie ma to większego znaczenia. Ale przysięgnij, że nie powiesz nikomu.

-Przysięgam na Boga-Imperatora, Soricu. A teraz opowiadaj wreszcie.

-Przemierzając przedmieścia stolicy Murdash, natrafiliśmy na jeden z niewielu ocalałych budynków w którym ukrywała się taka jedna rodzina.

-I co z nią?

-Oni jedli obiad i mieli zapasy chleba, a ja i ludzie Harka byliśmy wygłodniali niczym wilki. Jak myślisz co się stało?

-Zgaduję, że ich okradliście.

-Heh, zapewne na tym by się skończyło gdy by mój dowódca nie okazał się skończonym sadystą i skurwielem, który zezwolił nam doszczętnie obrabować tą rodzinę ze wszystkiego, a później ich wszysktich zabić. Tylko ja i mój przyjaciel Ibrachim wstrzymaliśmy sie od zezwolenia.

-Zaraz zaraz...twój oddział zarżnął lojalnych obywateli Murdash?

-Właśnie tak...niestety...osobiście też samemu odczuwam poczucie winy za to, że w tamtej chwili nie zrobiłem czegokolwiek by ich powstrzymać.

-Skurwiele! I to ma być ta pomoc w ratowaniu mojej ojczyzny!?

-Wiem wiem...też czułem to samo co ty. Złość, furię i bolesne rozczarowanie Gwardią.

-Co było dalej!?

-Gdy oprawcy z mojego oddziału skończyli, powiedziałem im prosto w twarze, że pierdolę taką Gwardię Imperialną...a później wlokłem się po mieście bez celu, przekroczyłem rzekę dzielącą Murdash od Bendhurim aż dotarłem do ciebie.

-Fairburn też w tym tkwił?

-Nie, Fairburn już dawno wcześniej poległ.

-Na przekleństwo wszysktich sześciu rodów - klnął Kuril - Mam nadzieję, że moja rodzina nie napotka takich ''wybawców''. Też żyją na obrzeżach stolicy.

-Doprawdy? - zaciekawił się Soric - Muszą dumnie nosić nazwisko Chorążego Murdashiańskiego PDFu.

-A gdzie tam. Żaona chciała sobie zostawić nazwisko panieńskie. Jak i również nadać je mojej córce i synowi. Teraz dzieciaki mają obydwa, hehe.

-A jakie jest nazwisko twojej żony? - Vostroyanin zapytał z zaciekawienia.

-Cosfield - odparł Kuril - Szlag, żona i dzieci na czas wojny schronili się u teściów. Zupełnie nie rozumiem po co.

Soric wytrzeszczył oczy i odębiał słysząc to nazwisko. Jego serce zaczęło bić mocniej i szybciej, pompując adrenalinę do całego ciała. Czuł jak przechodzą przez niego ciarki, a krew w jego żyłach robi się lodowata. ''Co ja zrobiłem!? Dlaczego!?'' - rozmyślał trzymając się za głowę. To właśnie jego rodzinę zamordował Hark. To właśnie obok ojca zabitej przez Javika dziewczyny, męża zabitej przez Izaaka kobiety i zięcia skatowanego, starego Cosfielda stał Soric. Biedny Kuril i tak nie zdawał sobie z tego sprawy z tragedii jaka spotkała jego bliskich. Może to i jednak póki co lepiej?

-A tak z ciekawości, to wiesz może jak nazywała się rodzina, którą zamordował wasz oddział?

-Nie pamiętam - skłamał Soric - po prostu nie pamiętam.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Było już późno w nocy, lecz dom Obierzyna dopiero powstawał do życia - nocnego życia sterowanego prawami natury. Dosłownie. Dzika natura dawała o sobie we znaki prawie wszędzie w jego domu. Ibrachim siedząc przy rozpalonym kominie i jedząc danie, które przyrządził dla wszystkich Obierzywiar - zupę z szyszek i pokrzyw - rozglądał się co chwile słysząc szelesty po zakamarkach wielkiego domu.

-Nie obawiaj się młodzieńcze - Obierzywiar stał obok i szturchnął swym berłem palenisko pod garem zupy - To tylko myszy, jeże i inni współlokatorzy z którymi dzielę swój dom. Wiem, że to nie typowe dla Inkwizytora, ale jestem mocno zżyty z tutejszą naturą. Tak już u mnie jest na codzień...

-Rozumiem - oznajmił Ibrachim zauważając również wrony, sowy i wiewiórki wpatrujące się w niego swymi wyłupiastymi ślepiami z pośród ciemnych , wysokich zakątków wspornika dachu. Tylko ognisko wewnątrz kominka dawało tu jakieś światło. W pozostałych pokojach wielkiego gospodarstwa było zupełnie ciemno. Zresztą i tak nie miało to zbyt wielkiego znaczenia gdyż większość eskorty już dawno spała na porozrzucanych wszędzie workach ze zmieloną pszenicą. Przy kominie zostali już tylko Ibrachim, Obierzywier, Fairburn, śpiąca Eveline i przyglądający się jej Śruba, Greestin i Lijah. 

-Właśnie doświadczyliśmy tego ''zżycia'' na wlasnej skórze, Inkwizytorze. Zakładam, że te korzenie również są z tobą ''zżyte''? - zażartował Dardas.

-Ach tak...niezawodne zaklęcia Siwomancji. Z góry muszę was przeprosić za ten czyn moi mili goście, ale nie miałem wyboru. Z początku nie wiedziałem jakie macie zamiary. Starzeję się i nie wyczuwam już emocji innych tak szybko jak kiedyś. Nie lubię zabijać Imperialnych sojuszników, dlatego tylko sprawnie was nimi obezwładniłem.

-Wielkie dzięki Obierzywierze - przyznał Fairburn - Tej samej łaski nie otrzymalibyśmy od naszego Rycerza Inkwizycji.

-Jak to? - zdumiał się Izaak.

-Tak to, szeregowy Bask. Byłeś na jego przemówieniu, a nie pamiętasz co mówił? Nawet ja wiem, mimo, że mnie nie było.

-ale...

-Coś czuję, że gdy by teraz obok nas stał, bez wahania uśmiercił by cię ''swoim mieczem osnowy''. Z tym gościem na prawdę nie ma żartów, szeregowy. Wiesz, że zabija swoich za niesubordynację jaką się teraz wykazałeś?

-Ale ja byłem na przemówieniu, Sir.

-Ale nie słuchałeś na nim. Więc teraz posłusznie zrobisz pięćdziesiąt pompek, szeregowy Bask, albo powiem mu o tym osobiście - nastraszył go Fairburn.

Śruba westchnął i zaczął posłusznie wykonywać rozkaz.

-No cóż, mogę jedynie przyznać, że to co Fairburn powiedział o Tarmirze jest prawdą samą w sobie. Trochę cię podziwiam, że masz odwagę tak głośno o tym mówić. Gdy by wciaż stał tu Tarkin, byłbyś już martwy - Lijah uśmiechnął sie podstępnie.

-Martwy za prawdę?

-Obaj po części mają rację - wtrącił się Obierzywiar - Co kolwiek by nie mówić co Daruthowie robią dla Imperium...zabijają swoich nie rzadziej niż wrogów ludzkości. Zakon Rycerzy Inkwizycji to skorumpowana i przynosząca zniszczenie organizacja. Mimo nazwy, tak naprawdę mają bardzo niewiele wspólnego z najświętszą Inkwizycją.

-A ty możesz tak mówić Obierzywierze? - spyał Ibrachim. Nagle poczuł na siebie skupiony wzrok wszystkich zwierząt w pobliżu. On i Akhazel wyczuwali w nich więź psioniczną z właścicielem domu. Obierzywiar najprawdopodobniej słyszał i widział poprzez te istoty. Nie musiał się nawet ruszać z miejsca by obserwować wszytko i każdego w swoim domu.

-Tak, ja mogę sobie na to pozwolić w przeciwieństwie do was. Tarmir tak jak jego mistrz i wszyscy inni Rycerze, jest psionikiem. Bardzo możliwe, że cały czas podsłuchuje nasze rozmowy. Mimo to, cokolwiek złego bym wam o nim nie mówił, jestem mu wciąż zbyt potrzebny by mnie zabił.

-Domyślam się, że my nie jesteśmy mu aż tak bardzo potrzebni.

-Owszem jesteście...ale jest was aż trzydziestu. Zabicie trzech, czterech zwykłych gwardzistów nie zmieni wiele. Jedynie wywoła motywujący strach do wykonywania rozkazów i bezgranicznego oddania...

Po niepewnych wyrazach twarze gwardzistów było widać, że słowa Obierzywiera dotarły do nich wszystkich błyskawicznie.

-A tak właściwie, to dlaczego i po co cię odwiedziliśmy, Obierzywierze? - spytała Eveline - Daruth nie powiedział nam zbyt wiele o tobie.

-Dołączam się do pytania - rzekł Greestin

-Nie ma co tu dużo o mnie mówić, młoda niewiasto - starzec zaśmiał się  - Lecz te pytania w ogóle mnie nie dziwią. Daruthowie to indywidualiści. Nie w ich zwyczaju są męczące wyjaśnianie i informowanie o wszystkich najważniejszych celach podróży, więc to, że nie wiecie dla czego los nas ze sobą splątał, jest zrozumiałe...

Obierzywiar zaczął objaśniać swoją rolę przewodnika podczas nadchodzących tygodni, a nawet miesięcy podróży, podczas gdy Tarmir cierpliwie wyłapywał każde pojedyncze słowa. Siedział w mroku po przeciwnej stronie wielkiego pokoju w którym wszyscy pozostali drzemali by odzyskać siły na następny dzień. Tarmir nie potrzebował snu. Na odzyskanie sił wystarczyła mu tylko medytacja. Siedząc z nogami skrzyżowanymi do siebie, zagłębiał się w ciemne, namiętne moce pasji pozwalając by odnowiły jego zużyte codziennym marszem siły. Dzięki nim słyszał również rozmowę Onierzywiara z jego podwładnymi. ''Bardzo dobrze'' - pomyślał. Wyczuwał lęk wśród wszystkich zgromadzonych tam ludzi. Prawie wszystkich z wyjątkiem Obierzywiera...oraz jeszcze kogoś innego. Kogoś z pozoru zwykłego po kim nie spodziewał by się takiego spokoju. Był to jeden z Cadian zwany Ibrachimem czy jakoś tak. Tarmir czuł w nim zainteresowanie nim samym oraz zwiększoną pracę jego mózgu. Ibrachim jako jedyny nie czuł strachu do Darutha, lecz bardziej zainteresowanie. Było to coś niespotykanego i bardzo interesującego dla Tarmira. Wkrótce przyjrzy się temu interesującemu okazowi nieco lepiej.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Drewniane wrota rozsunęły się z piskiem nienaoliwionych nawiasów. Chwilę później do środka wszedł strażnik splugawiony zarazą, której odór szybko rozprzestrzenił się po całym wagonie. Od razu zauważył, że jest coś nie tak. Jego uwagę przykuły walające się pociski artyleryjskie przy jednej z wielu innych skrzyń. Zawiesił karabin na plecy i zbliżył się do niej. Zwinnym ruchem zdjął pokrywę drewnianej skrzyni i zaniemówił. Ujrzał dwóch mężczyzn ciasno zwiniętych między sobą zamiast pocisków wewnątrz. Seria laserowych strzałów przedziurawiła jego twarz i hełm na wylot. Heretyk padł martwy, dwaj mężczyźni wyskoczyli na równe nogi.

-Nareszcie dotarliśmy. Myślisz, że to ta fabryka? - spytał Kuril zdmuchując dym z lufy pistoletu.

-Jestem tego pewien - odparł Soric, podchodząc do ciała unieszkodliwionego strażnika - przystąpimy do zemsty od razu. No przynajmniej zaczniemy stawiać pierwsze kroki.          

-Jak?

-W ten sposób, Sir - pokazał Soric, trzymając w dłoni granat odłamkowy zabitego renegata - przeniosę ciało bliżej pocisków, odbezpieczę granat ręczny i przygniotę go masą naszej ofiary. W ten sposób zawleczka nie wyleci dopóki ktoś inny nie przyjdzie i nie przewróci ciała na drugą stronę.

-Dobre myślenie. Da nam to sporo czasu.

-Dokładnie. A eksplozja wagonu wypchanego pociskami artyleryjskimi spowoduje nie małe zniszczenia.

-Do roboty więc!

Gdy obaj szybki i sprawnie ukryli pułapkę, wyszli poza wagon. Byli już na miejscu. Stali na odsłoniętym pod gołym niebem peronie z którego obu stron zatrzymane były pociągi z wagonami przewożącymi prawdo podobie to samo. Ogólnie byli na jednym wielkim pasie torów zapełnionym ładowanymi i wyładowanymi pociągami. można było rzec, że była to fabryka, lecz i również miejsce rozładunku na amunicji na front, okrążone wielkimi, surowymi silosami, kominami i innego rodzaju budynkami fabrycznymi. Kolei, którą przyjechali Soric i Kuril, wjeżdża akurat do wnętrza jednego z tych fabryk, zaś wagony i platformy wyjeżdżające z nich, załadowane były świeżo wyprodukowanymi czołgami i działami artylerii. Zewsząd dochodził wszechobecny hałas. Dźwigi rozładowywały przenoszony towar, zdradzieccy serwitorzy fabryki toczyli wózki załadowane po brzegi skrzyniami z amunicją, a z lokalnych głośników co chwila szumiało niewyraźne echo wydawanych poleceń i rozkazów przez zarządców oraz strażników obserwujących całą pracę z góry wież obserwacyjnych. Soric i Kuril bez wahania mogli pozwolić sobie na nieco głośniejsze działania. Wybiegając z wagonu, od razu natknęli się na serwitorów z wózkiem oraz dwóch kolejnych strażników. Bez wahania ich zastrzelili, zanim ci zdążyli odpowiedzieć ogniem. Potem pozbyli się ciał  wrzucając je pod tory pod wagonami. 

Kilkaset metrów dalej na ciągnącej się platformie załadunkowej roiło się od dalszych patroli i obsługi, dlatego to obaj gwardziści wybrali również drogę pod torami. Podwozia wagonów były wysokie, zaś przerwy między kołami niewielkie to też wciśnięcie się pod tory nie było łatwe, lecz obaj dali radę. Następne kilkanaście minut spędzili czołgając się między szynami, pod podwoziem całej kolei omijając tym samym niczego nie świadome patrole.

I tak właśnie doczołgali się niezauważeni do wnętrza fabryki. Mieli naprawdę wielkie szczęście, że kolej była na tyle długa by dosięgać aż do wnętrza, a rozładunek wagonów na tyle długi, by skorumpowany mrocznymi siłami konduktor jeszcze nie wyruszył na przód.

Wewnątrz fabryki również było mnóstwo hałasu wywołanego wiertarkami, spawarkami i piłami tarczowymi obsługiwanymi przez splugawionych chaosem serwitorów. Nie było o dziwo żadnych renegatów pilnujacych tutaj porządku. Może równie splugawiony zarządca fabryki stwierdził iż żaden intruz nie będzie na tyle przebiegły by dotrzeć aż tutaj.

-Wiedzę! Tamte schody przy wrotach wejściowych! Prowadzą za pewne do kwatery zarządcy tego obiektu. Albo przynajmniej do jego zaufanych ludzi - zauważył Kuril.

-Gdzie? - nie mógł dostrzec Jarymowicz

-Tam! Na lewo! Powinniśmy dać radę jakoś tam się przekraść, między serwitorami.

-A skąd Sir Chorąży wie, że akurat tam znajduje się kwatera?

-bo sam kiedyś pracowałem w tego typu fabryce zanim wstawiłem się do gwardii. Ruszajmy, szeregowy. Nie mamy nic do stracenia!

-Chwila Sir - zatrzymał go Soric - założę tu jeszcze drugą pułapkę. Na wszelki wypadek gdy by pierwsza nie zadziałała.

Jarymowicz posiadał jeszcze dwa granaty - jeden swój melta, zachowany jeszcze z czasów obrony kanału oraz zwykły odłamkowy zabrany jednemu ze strażników, których przed chwilą unieszkodliwili. Wyjął granat melta i zręcznie zaklinował go pod lewą szyną, następnie udało mu się zdjąć pasek podtrzymujący ze swojego karabinu Long-Las, odciąć kawałek, a następnie zawiązać jeden koniec o zawleczkę granatu melta, a drugi zamocować o szczelinę najbliższego koła wagonu pod którym leżeli. Siła koła rozpędzającego się wagonu powinna z łatwością wyrwać zawleczkę. Eksplozja granatu melta jeżeli nie rozsadzi amunicji w wagonie u góry, to przynajmniej stopi całe podwozie, co i tak okaże się zabójczym ciosem dla całego transportu.

Gdy pułapka była gotowa, Kuril natychmiast wybiegł spod wagonu, a za nim Soric. Obaj pędzili ile sił w nogach prosto do schodów, przeciskając się po drodze między serwitorami. Cyborgi wiły się w podłączonych do ich ciał kablach i wydawały z siebie zniekształcone przez imlanty powarkiwania i świergoty kiedy gwardziści obijali się między nimi.

I w tej jednej chwili Soric to zobaczył - kratowane okiennice naprzeciwko, na końcu pomieszczenia - właśnie w nich stali przypatrujący im się renegaci oraz ci biegnący z bronią obok nich!

-Szlag! Obawiam się, ze nas wykryli! - oznajmił soric.

Pierwsze strzały obijały się o poręcze gdy obaj wbiegali na pierwsze stopnie schodów. Pokonali schody i przebili się przez drzwi, przed sobą ujrzeli pierwszy korytarz w lewo o raz drugi i znacznie dłuższy na przeciwko z którego dało się słyszeć coraz głośniejsze echo drepczących stóp i alarmujących krzyków.

-Pieprzony pech! Zaraz wybiegną prosto na nas! A miało być już tak pięknie - zezłościł się Kuril.

-W takim razie zajmijmy pozycje strzeleckie, Majorze! - zaproponował Soric.

-Nie...lepiej będzie jak ja się nimi zajmę. Ty pobiegniesz w lewo, jeżeli dobrze pamiętam schemat tych pomieszczeń, powinna być tam konsola.

-Co niby powinienem z nią zrobić!?

-Zwinny umysł i łapy takie jak twoje, powinny poradzić sobie z dokonaniem sabotażu. A teraz biegiem, szeregowy Jarymowiczu! Ja ich tu zatrzymam.

-Tak jest - Soric miał już biec, lecz przypomniał sobie jeszcze o czymś - Sir, zamieńmy się brońmi. Ja oddam panu mój long las, przyda się na długi korytarz. W zamian wezmę pistolet, bo kto wie czy nikogo nie zastam w kwaterze.

-Normalnie bym się z tobą nie zgodził, szeregowy...ale w tej chwili nie mamy wyboru! - Westchnął kuril - Rozłóż mi chociaż ten karabin, bo ja z moją połamaną ręką nie dam rady!

Soric byskawicznie rozłożył dwójnóg, postawił Long-Las na podłodze i odbezpieczył go. Zaraz potem popędził lewym korytarzem nie patrząc za siebie.

Kierował się drogo wskazem na ścianie o treści ''Kwatera główna personelu dojazdu koleojwo - transportowego. Wstęp tylko dla personelu''. Prawie natychmiast na swojej drodze napotka pierwszego renegata wybiegającego z drzwi kwatery. Soric zdążył przewidzieć jego ruch i zrobił unik do lewej ściany, zanim ten wystrzelił. Lojalista odpowiedział ogniem jako drugi, posyłał kilka strzałów prosto w tors heretyka, unieszkodliwiając go na miejscu. Natychmiastowo zwróciło to uwagę pozostałych zdrajców wewnątrz. Soric przywarł do ściany na prawo od drzwi , które sekundę później zostały podziurawione przez strzały z zewnątrz. Nie było nawet mowy by Soric tam wparował gdy przynajmniej pięciu przeciwników wali do niego całymi seriami. Musiał załatwić to szybko, nie wiadomo jak długo zdoła wytrzymać Kuril. Odpiął ostatni granat, wybił pięścią szybę w drzwiach i odrzucił zawleczkę. Odczekał trzy sekundy, milisekundy przed czwartą wrzucił granat do pobliskiego pokoju. Eksplozja rozerwała wszystko co w środku łącznie z drzwiami i ścianą, za którą krył się Soric. Nie tracąc czasu i nie zważając na ból od fali uderzeniowej, przebiegł przez pokój obluzgany ze wszystkich stron krwią i zmasakrowanymi truchłami renegatów, kierując się do konsoli w następnym.

Kuril wciąż leżał z karabinem wyborowym gotowym do strzału. Na początku korytarza wybiegło sześciu zdrajców. Na takiej odległości nie trzeba było zbytnio przykładać się z celowaniem szczególnie jeśli ma się do dyspozycji celownik optyczny.

Pierwszy z sześciu padł z przestrzelonym torsem zanim reszta zdążyła otworzyć ogień. Kuril odczekał z niecierpliwością chwilę na charakterystyczne ''pik pik'' informujące o gotowości karabinu do kolejnego strzału. Pierwsze wiązki lasera zaczęły latać nad głową Kurila. Dwóch kolejnych wrogów padło przedziurawionych  na wylot jednym, potężnym strzałem. Zostało tylko trzech, którzy wciąż z sekundy na sekundę drastycznie zmniejszali swój dystans do Chorążego. Strzały stawały się celniejsze. Kafelki na podłodze przed Kurilem pękały trafiane, luneta karabinu Sorica również została trafiona i stale uszkodzona.

-Zabieram się stąd! - pomyślał Kuril oddając ostatni strzał na ślepo, który przestrzelił na wylot udo czwartego renegata. Long Las był zbyt ciężki by nieść go jedną sprawną ręką, nie wspominając, że nie było nawet czasu by go teraz podnieść.

-Szlag, wybacz Soric!


Jarymowicz nareszcie ujrzał przed sobą konsolę, lecz również i ostatniego ocalałego renegata, który nadawał przez wbudowany mikrofon komunikat o alarmie dla całej fabryki. Cała konsola była wbudowana przed kratownaym oknem z którego widać było  całą okolicę peronów i zatrzymanych przed nimi pociągów z wagonami.

-Wy zdrajcy Imperium za dużo gadacie. - Soric postrzelił heretyka w plecy. Ten upadł na konsolę i obrócił się na plecy sięgając po podręczny pistolet, lecz Soric był szybszy i zdołał wykończyć go go strzałem w głowę. Kolejny strzał posłał w mikrofon. Zsunął ciało z konsoli, lecz ta okazała się być cała we krwi. 

Czy wciąż zadziała? Soric nawet nie mógł zastanowić sie od czego tu zacząć. Guzików  mieniących się na żółto było co najmniej sto. Wyobrażał sobie, żeby może jakoś przestawić tory tak aby któryś z nadjeżdżających pociągów się wykoleił? Miał już coś kombinować, kiedy przez okno na horyzoncie  pojawił się oślepiający rozbłysk. A za chwilę kula ognia, ogromna kula ognia i dymu, a za nią potworny huk. Fala uderzeniowa wybiła szyby  przed Soricem, obsypując go kawałkami szkła. Widział  kilkaset metrów dalej jak pobliskie wagony, lokomotywy i przewożone czołgi nieprzyjaciela eksplodują jeden po drugim, a setki zdrajców biegają po całej stacji nie wiedząc dokąd. to musiała być reakcja łańcuchowa.

-Szeregowy Jarymowicz! Musimy biec...na Imperatora! - przystanął obok niego zachwycony Kuril - czyżby uruchomili naszą pułapkę? Co żeśmy dokonali!?

Nagle obaj poczuli potężny strząs, który rzucił ich obu na kolana. Z korytarza za nimi pędziłkolejny wir ognia niszczący wszystko na swej drodze w tym renegatów, którze ruszyli za Kurilem w pościg.

-Jak powiedziałem, musimy biec!

Obaj zaczęli uciekać, wybiegli losowym korytarzem ewakuacyjnym ,który zaprowadził ich na tyły fabryki. stamtąd wybiegli prosto w dół do następnej linii kolejowej. Eksplozje za nim trawiły wszystko  na swej drodze. Wielki kominy i silosy fabryki waliły się  niczym domki z kart. Ogień i czarny jak nocne niebo dym ulatniał się w powietrze tworząc coś na kształt wielkiego grzyba. Najwyraźniej pułapka z meltą również zadziałała, gdyż wszystko wewnątrz fabryki, olbrzymie zapasy amunicji i pojazdów nieprzyjaciela były bezlitoście unicestwiane w nieustających wybuchach. Soric i Kuril  zbiegali z kamiennego zbocza, latające na wszystkie strony odłamki oraz strzały ścigających ich renegatów, fruwały im nad głowami i między nogami.

Przebiegając przez tory, Kuril potknął sie o szyny.

-Sir, nie! - krzyknął Vostroyanin, rzucając się mu na pomoc. Obaj w ostatniej chwili uskoczyli przed pędzącym z pełną prędkością pociągiem w płomieniach. Przebiegli jeszcze wiele metrów, trzymając się na wzajem za mundury. W krótce wydostali się poza teren fabryki, korzystając z dziury w murze. Wybiegli na ulicę i zniknęli gdzieś między ruinami wielkiego Bendhurim. 

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- 

Po wielu dniach ostrzał artyleryjski nieprzyjaciela z okupowanego Benhurim ustał. Zresztą nie tylko jego. Imperialne działa również ucichły. Na dzień lub dwa, splugawione zarazą niebo nad Murdash zostało przysłonięte przez sięgającą na kilometry w górę, olbrzymią chmurę czarnego dymu. Nowina o destrukcji fabryki amunicji arcywroga wkrótce doszła do ogólnej świadomości lojalistów broniących ten świat. Echo tysięcy ton wysadzonego w powietrze prochu i trotylu doszło aż do Pałacu Gubernatorskiego, wybijając w nim niemal wszystkie okna. Wydarzenie to w znacznym stopniu wpłynęło to na wzrost morale zarówno wojsk jak i obywateli Imperium, dając nieco promyku nadziei w tych niezwykle trudnych chwilach. ''Zwycięstwo! Zwycięstwo Murdash nad okupantem jawnie rozbrzmiało zeszłej nocy, dając nadzieję nam wszystkim! Brawurowa akcja sabotażowa przeprowadzona przez jednostki specjalne Gwardii Imperialnej, zakończyły się spektakularną destrukcją wrogiej fabryki amunicji w Bendhurim, zgładzeniem ponad stu tysięcy żołnierzy arcywroga i pojmaniu kolejnych pięćdziesięciu tysięcy! Ten potężny dla okupanta cios z pewnością jest dopiero początkiem nadchodzącego Imperialnego zwycięstwa najwspanialszych żołnierzy ludzkości i przywrócenia Imperialnego ładu na Murdash! Obywatele dziękują Imperatorowi za zesłane na ten świat błogosławieństwo!'' - pisało w najnowszym propagandowym wydaniu Imperialnego tygodnika Murdash.

-A jednak. Wiedziałem, że to musiał być jakiś skład - Ibrachim trzymał pożyczony od Tarkina holodziennik. Normalnie nie było mowy o jakimkolwiek dzieleniu się osobistymi urządzeniami Zakonnych Szturmowców ze zwykłymi żołdakami Gwardii, lecz tym razem Major Hes zrobił wyjątek. Chociażby dla utrzymania morale eskorty.        

-Szlag! A więc przegrałem zakład. Wygląda na to, że ja dziś stoję na warcie - westchnął również przyglądający się Molore.

-Dokładnie tak.            

Oprócz tych dwóch, w holonotes wpatrywali się zaciekawieni Javik, Foster, Śruba i Char.

-Kurde, Soric to musi mieć tam dopiero widoki. Pewnie wałęsa się tam jeszcze po drugiej stronie rzeki - rozmyślał Izaak

-Może jeszcze powiesz, że on sam wysadził tą ''fabrykę'' w powietrze? Daj spokój, Śruba. Kogo on wciąz obchodzi oprócz ciebie? Jak odszedł to odszedł, sam chciał - odpowiedział Cuu.

-Wiem, że odszedł, ale...ehhh, nie łatwo zapomnieć o staryn druhu.

-Heh, zależy komu. Dla mnie nie stał się jedynie wrogiem gdy próbował nas podkablować Fairburnowi. Powodzenia z tym, heheh.

-Że jak? Soic chciał was zgłosić? Za co? - zwróciło to uwagę Fostera.

-Nie ważne, jesteś za młody na takie interesy - Javik próbował zatuszować temat.

-Cokolwiek zrobiliście, nie było to byle wykroczeniem skoro chciał zameldować o tym mojemu przełożonemu - dodał Char.

-Nie słyszeliście Javika, koledzy? - Izaak również próbował ich uciszyć - zapomnij o tym Adiutancie

Wciąż wyglądało na to, że obaj próbowali ukryć zbrodnię, którą dokonali na Cosfieldach. Szczególnie dla tego, że kilka metrów obok szedł Hark, który podsłuchując temat, wpatrywał się w Izaaka i Cuu jak by zaraz miał ich rozstrzelać. Oni trzej razem wiedzieli, że to ścisła tajemnica. A propo chodzenia, cała eskorta wraz z Imdurem, Obierzywierem i Tarmirem, przemierzała od ponad trzech dni zdające się nie mieć końca krainy Murdash. Tereny leśne i stepy dawno się już skończyły. Teraz nadszedł czas na skaliste, nierówne i coraz to wyższe wzgórza oraz kaniony. Choć droga przed nimi była jeszcze długa i sroga, zbliżali się do Nefrytowych wzgórz. Minęły już trzy dni od wielkiego wybuchu w Bendhurim, którego dym i o dziwo jeszcze nie kończące się eksplozje dawały o sobie znać. wielka chmura i Bendhurim były widoczne bardzo daleko na horyzoncie tych nieprzyjaznych gór. Jak dotąd, zdołały zabrać już życie dwóch ludzi z całej eskorty - jednemu Banthianowi i Szutmowcowi Zakonnemu, którzy stoczyli się daleko w dół i brutalnie rozstrzaskali o srogie kamienie. Tarmir zabronił Eveline jakiegokolwiek wracania się po nich sprawdzania ich stanu, lub chociaż wyrządzenia pochówku tym nieszczęśnikom. Nie było na to czasu, a z resztą i tak nie obchodziła go strata dwóch ludzi. Dla ich rodzin lub reszty eskorty, mogła to być tragedia, lecz dla Darutha była to tylko statystyka niekończącego się przetrwania najsilniejszych. Tarmir nie oszczędzał swoich poddanych, zmuszał ich do pokonywania trzydziestu - czterdziestu kilometrów dziennie. Postoje zarządzał tylko dwa razy w ciągu dnia na godzinę czasu. 

Ibrachim razem ze Śrubą odnieśli Tarkinowi jego Holo-notes.

-Proszę, Sir. I dziękuję za zgodę na użytkowanie tego zaawansowanego urządzenia. Wieści o sukcesach na froncie na pewno podwyższą morale kolegów, Sir.

-Dobrze to słyszeć, szeregowy...Dominatus tak? - Tarkin podniósł prawą brew lekceważąco

-Zgadza się, Sir.

-A teraz wracajcie do waszego przełożonego, Fairburna i to migiem! Dosyć tych pobłażliwości na dziś.

Obaj zasalutowlai Majorowi i ruszyli właasnym tępem.

-Święta Terro...dźwiganie teog KMu przez czterdzieści kilometreów dziennie mnie już wykańcza - westchnął Bask.

-Takie już nasze zadanie. Wcześniej jakoś chętnie było ci nosić cały szpej razem z ekwipunkiem Eveline.

-Słucham? Skąd o tym wiesz?

-Jest taki jeden donosiciel wieści w naszym plutonie. Nosi irokez na głowie, jeśli mnie oczy nie mylą - uśmiechnął się Ibrachim. 

-Przeklęty Cuu!

-Słuchaj brachu - poklepał Śrubę po ramieniu - jeżeli chodzi o Eveline, to nie masz się o co martwić. Ten świr lubuje się w mordowaniu, nie w kobietach. Nie masz konkurencji.

-Tylko w mordowaniu? Również i w gwa...Chwila! Powiedział ci?

-Że podoba ci się Eveline? Już dawno sam to zauważyłem, Izaak.

-Aha - nieco się uspokoił - Niestety to prawda - po czym znów westchnął i spojrzał w prawo by znów ją zobaczyć - Miałbym odwagę gdy byśmy poznali się w innym środowisku.

-Dlaczego? Boisz się, że Fairburn by na to nie pozwolił?

-Dokładnie stary - skrzywił się Izaak - czytasz w moich myślach.  

-Nie przejmuj się tym. Fairburna najprawdopodobniej by to za cholerę nie obchodziło. Jest zbyt zajęty wojną, która wypaliła w nim swoje piętno. 

-Tak myślisz? - Sruba nabrał nadziei          

-Tak mi się przynajmniej zdaje. Słuchaj, ja nawet sam swoją pierwszą miłość poznałem w Gwardii Imperialnej, w 412. Cadiańskim.

-Naprawdę?  

-Tak, ale...zapomnij, że o tym powiedziałem. To nie temat naszej rozmowy - Dominatus nagle spoważniał

Izaak zamilkł na chwilę wyczuwając, że jest coś nie tak. Nawet dla człowieka nieobeznanego z historią Ibrachima, łatwo było się domyśleć co się stało.

-W porządku. Tak czy inaczej dzięki. 

-Żyjemy w dziwnych czsach nie uważasz? - Dominatus zmienił temat.

-No cóż, zależy jakie czasy konkretnie masz na myśli.

-Teraźniejsze - Ibrachim wyjaśniał wpatrując się w krajobraz - Udział w wyzwalaniu Helios a później Murdash i początek przygody, którą zaoferował nam ten Daruth. Kto by pomyślał, że kiedyś dojdziemy aż tutaj, tak daleko od naszych odmów, tak daleko od mojej wspaniałej ojczyzny - Cadii.

-No cóż, życie i los kierowane przez Imperatora zaskakują każdego, Ibrachimie.

-Lecz nas najbardziej...

Tarmir i jego ludzie wędrowali jeszcze przez kilka godzin na tle zapierających dech w piersiach widoków. Gdy minęła już połowa dnia, Daruth Tarmir rozporządził godzinny postój. Gwardziści wraz z szturmowcami jedli, opowiadali kawały i odpoczywali przy ogniskach, lecz za nic nie palili tytoniu. Tarmir srogo im tego zabronił i słusznie, gdyż dym z palonych papierosów mógłby być wyczuty przez nieoczekiwane patrole wroga. Według Obierzywiera, te wzgórza nie były jeszcze strefą wojny, lecz nigdy nie wiadomo. Tak jak nakazywał jeden z głównych filarów mentalności Daruthów, Tarmir wolał zachować czujność. Nie tylko względem otoczenia lecz i również swojej drużyny. Ten jak i każdy inny postój spędzał na medytacji i studiowaniu zachowań swoich podwładnych. Ku jego pozytywnemu zdumieniu nie wszyscy odpoczywali po przebytej wędrówce. Niektórym było bardziej blisko do osiągnięcia potęgi. Na przykład Javeronovi Cuu - jednemu z szeregowców Fairburna. Tarmir przyglądał się jak Cuu często ćwiczy walkę bronią białą z barbażyńskimi Banthianami. Widać było, że ten Ourelianin nieco fascynuje się stylem walki sojuszników. Wyglądał podobnie do nich i zachowywał się podobnie jak oni, a nawet dorównywał im w walce wręcz. Daruth pochwalał takie zachowania, wiedząc, że ograniczenie odpoczynku na rzecz treningu, oraz znalezienie sobie wzoru do naśladowania, bardzo pomaga w dążeniu do coraz większej potęgi. 

Nagle z transu wytrąciło go stukanie drewnianego berła o kamienne podłoże.

-Nie przeszkadzaj mi w medytacji, starcze. Zabiłbym w tej chwili kogokolwiek innego stojącego za mną gdy by nie okazał się tobą - Ostrzegł Daruth.

-Wstawaj ''Rycerzu Inkwizycji''. Mamy kilka rzeczy do przedyskutowania - rzekł Obierzywier.

-Już znam twoje powtarzające się prośby, starcze - Daruth wstał - Nie zamierzam ulżyć im w drodze do Wzgórz Nefrytu. 

-A powinieneś - Inkwizytor wypuścił z trzymanej w ustach fajki parę dymu. Daruth natychmiast rozwiał dłonią dym leśnego tytoniu wślizgujący mu się do nozdrzy. Jakiekolwiek używki wśród Rycerzy Inkwizycji były niedopuszczalne - nie mądrze jest tak traktować swoich lojalnych podwładnych.

-Więc co zamieżasz, Inkwizytorze? Oświeć mnie. Tu ich życia i odpoczynek się nie liczą. Zależy mi tylko na czasie w jakim się do naszego celu dostaniemy.

-Jeżeli nie zmienisz swojego nastawienia...tylko ty się tam dostaniesz. Twoja pycha i egoizm pogrzebią całą wyprawę w gruzach.

Tarmir odpowiedział milczeniem. Na to Obierzywiar Odpowiedział ponownym zaciągnięciem i wypuszczeniem przez usta kolejnej chmury. Dym tytoniu zaczął przybierać najróżniejsze kształty i wizje, które odwróciły uwagę Darutha.  

-Postępuj tak dalej, a twoi żołnierze zgnią, uciekną lub zwrócą się przeciwko tobie.  

-Jeżeli tylko spróbują, zgładzę tych najmniej posłusznych, aby ich śmierć była przykładem dla innych.

-A co jeśli spróbują wszyscy? 

-Nie możliwe. Tarkin jest na to zbyt lojalny.

-W historii ludzkości głód i zmęczenie nie raz przewyższały nad lojalnością, Tarmirze.

Rycerz mocno zirytował się madrzeniem Inkwizytora. Miał ochotę uaktywnić miecz osnowy i po prostu przeciąć go na pół.

-Co z ciebie za Inkwizytor, Obierzywierze? Od kiedy słudzy Inkwizycji przejmują się zwykłymi żołnierzami? Palenie na stosach jest waszą domeną, nie ograniczająca litość.

-Domena Inkwizycji często zależy od samego Inkwizytora. Ilu ich jest, tyle jest filozofii i domen. Moją jest zwalczanie wrogów Imperatora, lecz nie jego lojalnych sług jak robisz to ty. Chcę tylko zwrócić twoją uwagę na to, że należy o nich dbać i ich szanować. Kiedyś mogą odwdzięczyć się tym samym i stanowić dla nas niezastąpioną ochronę. Im lepsze ich morale i zaspokojone siły, tym lepiej będą się sprawdzać podczas wypełniania swoich obowiązków.

Daruth i Inkwizytor dyskutowali jeszcze przez jakiś czas. Choć większość twierdzeń Obierzywiera Tarmir uznawał za bzdury niezgodne z fiozofią Irminsta, zaczął poważnie się zastanawiać nad nieco lepszym traktowaniem swojej eskorty.

Odpoczynek dobiegał już końca. Javik wciąż prowadził przyjacielskie pojedynki z Banthianami, a przyglądał się temu Obierzywiar siedząc na kamieniu i popalając leśne zielę oraz również siedzący obok Imdur.

-Ten młodzik. Ten z pióropuszem czarnych włosów na głowie. Walczy dobrze, lecz nie odpowiednim orężem i złą techniką - mądrzył się Squat

Obierzywiar wciaz palił poprawiając swój kapelusz i drapiąc się po brodzie. Zdecydowanie myślał teraz o czymś innym.     

-On walczy sercem, jak my Squaci. Lecz bez dłuższego topora i ciężkiej kolczugi takiej jak moja, nie miał by szans nawet z kobietą z mojego rodu, hahah - Dwarf wciąż nabijał się z Cuu - ale gdy dojdziemy do Nefrytowych Wzgórz...będzie miał szanse się wykazać. Jeżeli jeszcze ustanie po tradycyjnym Squatowskim trunku, którym nas tam poczęstują, ha!     

-Tak...ale ja coś-coś. Ja coś wyczuwam - mamrotał  Obierzywiar.

Daleko, daleko na niebie, dostrzegał czarną chmurę. Nie tą z horyzontu Bendhurim. Ta była znacznie mniejsza, lecz poruszała się z dużą prędkością. Inkwizytor wyczulił słuch, zamknął oczy i w swej wyobraźni przemieścił się bliżej nadchodzącej chmury. Do jego uszu dotarł rozwydrzony, zwielokrotniony jazgot ptasiego kraczenia. W tym samym momencie również usłyszeli to Tarmir oraz Akhazel, który przekazał to Ibrachimowi.

-Mroczne moce Chaosu dotarły już tutaj... -Obierzywiar wyszeptał do siebie.   

Imdur wciąż naśmiewał się z włansych żartów, lecz zamilkł gdy stanął przed nim właśnie ten ''z piuropuszem czarnych włosów na głowie'' dzierżący toporek w prawj dłoni.

-Przyjmujesz wyzwanie na pojedynek Squacie? Spawćmy, czy twoje umiejętności są równie dobre, co twoje żarty na mój temat - Javik uśmiechnął się podstępnie.

Imdur naburmuszył się i zerwał na równe nogi z dwu ręcznym toporem w dłoniach   

-Zwykły młodzik będzie lekceważył mnie? Spadkobiercę sześciu rodów Murdash!? Ta zniewaga krwi wymaga! - po czym ruszył w pogoń za śmiejącym  się Javikiem. 

Zanim zdołali zderzyć się w miażdżącym starciu, ich uwagę odwrócił ostrzegający krzyk.

-Zgasić ogniska! Chować się! Chować się gdzie popadnie! - potężny głos Obierzywiara rozbrzmiewał po całym obozowisku.

Javik i Imdur spojrzeli na niebo, a po chwili ruszyli szukać kryjówki. Podobnie zrobił Ibrachim i pozostali. Wszyscy zaczęli w strachu gasić ogniska i brać cały swój ekwipunek ze sobą. Imdur, Ludzie Fairburna i sierżanta Daura schowali się między pobliskimi krzewami. Obierzywiar, Tarmir i jego szturmowcy ukryli się bezpiecznie wśród skał.   

Chwilę później niebo nad nimi zostało całkowicie przysłonięte czarną masą nietoperzy, kruków i wron . Trzem gwardzistom z Banthiańskiego oddziału nie udało się ukryć na czas. Zostali porwani przez ogrom zwierzęcej masy szybującej nad głowami pozostałych. Dało się słyszeć tylko niknące wrzaski agonii trawionych żywcem biedaków.

Po minucie horror ustał, nietoperze i ptactwo odleciało, niknąc odchłaniach gór. Gwardziści zaczęli powoli wychodzić przerażeni. 

-Co-co to było!? - trząsł się Char

-Od kiedy nietoperze latają w dzień!? - pytał Greestin.

Obierzywiar wylazł spod krzaków i obejrzał się za niknącą chmurą czarnego terroru

-To nie nietoperze, ani kruki czy wrony. Już dawno przestały być zwierzętami.

-Zostały opętane przez mroczne siły. Teraz służą Morgothowi Nieczystemu...jako zwiad - dokończył Daruth.  

-Jako zwiad? - zdumiał się przerażony Fairburn - To oznacza, że wróg wie, że tu jesteśmy. Jak?

-To było do przewidzenia. Arcywróg słyszy i widzi kiedy ktoś próbuje zabrać jego własność. Artefakt po który idziemy - stwierdził Obierzywiar.

-Czy Morgoth...czy jak mu tam. Czy to właśnie z nim i jego sługami przyjdzie nam walczyć? Czy to po co idziemy wywołało wojnę na tym świecie? - pytał się Hark.    

-Obawiam się, że teraz już poznaliście prawdę - posmutniał Inkwizytor 

-Prawdę zakazaną - powiedział do starca, Tarmir - teraz wszyscy z nich będą musieli...ich los jest przesądzony.

 Tak naprawdę tylko Ibrachim z pośród wszystkich gwardzistów w pełni rozumiał co jest grane. Wraz z przelotem tej chmary, czuł zbliżające się czarne moce. Obierzywiar miał racje, to nie były już zwierzęta, lecz tylko ich ciała opętane przez niższe demoniczne dusze, posłuszne najwyżej z nich - Morgothowi Nieczystemu. Już sam fakt, że jego koledzy z oddziału widzieli te stworzenia, skazuje ich dusze jak i całą eskortę na wieczne splugawienie.  

-On nas wyczuwa. Wie, że idziemy po niego. Nie wie dokładnie gdzie jesteśmy, ale wie, że idziemy po niego. Jego paniczny strach przed naszą potęgą da się wyczuć nawet stąd. Wkrótce więcej sług Nieczystego stawi nam czoła - szeptał Akhazel   

-A co z moimi braćmi z 4.plutonu? Jaki los ich czeka?     

-Tak jak myślałeś, zalążek splugawienia znalazł wygodnie miejsce w ich duszach. Wkrótce ich cierpienia z tortur Inkwizycji będą wielkie...lecz taka jest cena za konfrontację z bytami osnowy.       

-Nie możesz ich ocalić!? 

-To się jeszcze okaże.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Kuril i Soric ostrożnie wychylili swe głowy zza ściany zrujnowanego mieszkania. Tuż za rogiem, ulicę zawaloną gruzami i warkami samochodów, przemierzał kolejny patrol. Na jego czele biegli uzbrojeni po zęby renegaci, a za nimi jechał kolejny czołg - ten sam, który prześladował ich przez ostatnie trzy dni. Teraz, kiedy na horyzoncie wstawało słońce, mijał już czwarty dzień od kiedy dwójka tych samozwańczych sabotażystów prawdopodobnie najistotniejszego punktu strategicznego nieprzyjaciela na tej planecie, zdołało uciec z miejsca sabotażu. Nie oznaczało jednak to końca kłopotów dla Sorica i chorążego Kurila. Rządni zemsty renegaci ścigali ich aż do teraz. Znali wygląd tych dwóch i wiedzieli mniej więcej gdzie się chowają. Tylko ogrom zrujnowanego Bendhurim i rozproszenie patroli, dawały tak naprawdę przewagę Soricowi i Kurilowi. Mimo to tak jak zapewne ich oprawcy, oni też byli zmęczeni i zirytowani ciągłą zabawą w kotka i myszkę.

Odczekali by nabrać odwagi i po raz któryś już, wyskoczyli zza rogu, biegnąc ile isł w nogach przez całą szerokość ulicy. Zanim dotarli do połowy, strzały karabinów laserowych i ciężkich bolterów zamontowanych na Lemanie Russie, zaczęły kruszyć beton ulicy i rozrywać zardzewiałe wraki samochodów, między którymi przebiegali. Jako prowizorycznej osłony, wykorzystywali również robotników.mieszkańców Bendhurim, którzy skażeni kultami i korupcją chaosu, pałętali się bezczynnie po ulicach tego mega-miasta. Wrogi czołg wystrzelił z działa bitewnego, pocisk roztrzaskał się o boczną ścianę budynku po drugiej stronie ulicy, za który Soric i Kuril zdążyli już wbiec. Kolejna warstwa budynku rozsypała się w wały gruzu, grzebiąc zniszczone samochody i otępiałych kultystów. Nie oglądając się, wciąż pędzili na przód, przez uliczki między robotniczymi osiedlami i kompleksami Imperialnych fabryk. Z każdym dniem ucieczki czuli się bardziej wyczerpani i zniszczeni ucieczką. Peleryna maskująca Sorica, podobnie jak mundur Kurila, przypominały już tylko podarte szmaty. Ich twarze były pełne zmęczenia, ran i brudu. Każda ucieczka sprawiała ból ich zmęczonym kończynom i wygłodzonym żołądkom. Dodatkowo złamana prawa ręka Kurila również nie wyglądała dobrze. Jak dotąd nie udało im się znaleźć bandaża, którym udało by się ją jakoś prowizorycznie podtrzymać.       

Ścigający ich renegaci nie odpuszczali. Byli tuż kilkadziesiąt metrów za uciekinierami. Soric i Kuril trzymając się za mundury, biegli razem schyleni przed strzałami, których smugi rozjaśniały ciemny korytarz między budynkami.

-Moja ręka! Moje nogi! Nie dam już rady! - mamrotał wyczerpany Chorąży.

Jednak Soric nie odpuszczał wciąż ciągnąc siebie i jego wzdłuż betonowego chodnika. Najbliższy zakręt był tak blisko. Zza rogu wystawało już światło dnia.

-Musisz wytrzymać, Kuril! Obaj musimy! 

-Biegnij. Zostaw mnie tu i ratuj się! Nie dam rady iść już dłużej!

Jarymowicz nie zamierzał odpowiadać na te słowa. Jedynie się na nie wściekł. Użył resztek swoich sił by udźwignąć Kurila na swe plecy i pobiec jeszcze kilka metrów. Wychodząc zza rogu, natychmiast runęli w dół, powaleni pobliską eksplozją pocisku z działa bitewnego. Zaczęli staczać się w dół po jakiś stromych, kamiennych schodach. Soric nieprzerwanie tocząc się i upadając boleśnie, widział zarysy wychodzącego słońca z pomiędzy mrocznych chmur. Gdy oboje stoczyli się na sam dół, Soric stracił już przytomność. Tylko Kuril pozostał świadomy, patrząc przez palce lewej dłoni, którą zasłaniał twarz na ogromnego, plugawo-zielonego Lemana Russa, pędzącego prosto na nich. Chorąży przekonany był, że tak wygląda nadchodząca śmierć, kiedy nagle czołg nieprzyjaciela eksplodował w kuli ognia i dymu. Kuril skulił się odruchowo by uchronić ciało od wybuchu, po czym znów popatrzył przez palce by ujrzeć dumnie nadjeżdżającego Lemana Russa Vanquisher w barwach Vostroyańskiego wojska. Z wieżyczki wyłonił się jeden z czołgistów, który chwytając za zamontowany na niej KM, otworzył ogień w stronę schodów, z których przed chwilą Soric i Kuril spadli. Teraz zaczęli z nich spadać rozerwani na strzępy renegaci. ''Vostroyańskie siły pancerne tutaj...jak'' - pomyślał Kuril, lecz zanim zdążył dokończyć, również stracił przytomność.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tarmir odsłonił oczy od binokularów lornetki i oddał ją z powrotem w dłonie Ibrachima.

-Czy sprawują się dobrze w twojej obserwacji, mój panie? - Cadianin zapytał ostrożnie.

-Nawet bardzo dobrze. A teraz wracaj do swojego oddziału, gwardzisto. Droga przed nami jeszcze długa - Daruth odpowiedział zimnym tonem.

Reszta eskort wyruszyła z Obierzywierem na czele, lecz Tarmir pozostał jeszcze chwilę na swej pozycji, wpatrując się w ogarnięte wojną pogranicze stolicy Murdash i Bendhurim. Przez lornetki, doskonale widział zarysy sylwetek Imperialnych myśliwców i bombowców terroryzujących pozycje chaosu po drugiej stronie rzeki. Ostrzał artyleryjski i obrona przeciwlotnicza wroga znacznie osłabły. Nie ma wątpliwości, że przyczynił się do tego ktokolwiek, kto dokonał sabotażu tamtej fabryki amunicji. Z Imperialnej propagandy wyczytanej z Holo-notesu Tarkina, Daruth słyszał również o wojskach naziemnych tutejszego PDFu i wspierających go regimentów, które wspólnie i powoli odbijają Bendhurim z rąk zdrajców. Jeżeli te informacje były prawdą, to z pewnością podwyższały morale tutejszej ludności, dawały nadzieję, lecz Tarmir doskonale wiedział, że nie na zwycięstwo. W tej chwili tylko on i Gallius wiedzieli jak zbawić ten świat. Wszystko zależało od powodzenia misji.

Nie tracąc czasu, Tarmir dogonił swoją drużynę i znów objął prowadzenie. Teraz wrócił myślami do szeregowego Ibrachima, bacznie obserwując jego ruchy, jak robi to regularnie od wielu dni. W tym ''zwykłym'' gwardziście, on widział coś niezwykłego. W porównaniu do jego towarzyszy z oddziału i ogólnie całej eskorty, męczył się znacznie wolniej. Wyznaczał się spośród nich znakomitą tężyzną i kondycją fizyczną. Mordercza droga wciąż wiodła przez strome, skaliste wyżyny i pasma górskie. Tyle, że tym razem pokryte śniegiem. Podróżowali wąskimi, wyrytymi w skałach schodami i dróżkami, wyrytymi sprzed tysiąca lat jako jedyna droga transportu do Nefrytowych Wzgórz. Aż trudno było uwierzyć, że Dwarfom chciało się tak trudzić tworzeniem tego przejścia.

Warunki wspinaczki były wręcz ekstremalne, cała eskorta od wielu dni poruszała się powoli i ostrożnie. Temperatura schodziła poniżej zera, warstwy śniegu sięgały do kolan, a silny prąd wiatru i rozrzedzone powietrze na tej wysokości, sprawiały, że nie dało się normalnie oddychać. Tylko Tarmir i Obierzywiar - psionicy na tyle silni by biomancją usprawnić swoje płuca na tyle, by pobierać tlen z takiego powietrza - nie nosili masek filtrujących. Pozostali byli na nie skazani.

Tak samo jak skazani byli na tą parszywą drogę do celu. Obierzywiar wierzył, że prowadzi Tarmira i jego podkomendnych właściwie. Jednak nie wyczuwał wiary w nich samych.

-Mam nadzieję, że wiesz gdzie podążamy, starcze - Tarmir szeptał zawinięty w swój płaszcz przed zimnem - nasza wspólna podróż zaczyna przypominać samobójstwo z każdym dniem.

-Zachowaj spokój, Tarmirze - Inkwizytor zapewniał go z trudem brodząc po kolana w śniegu - to najlepsza ścieżka, którą znam. Niebezpieczna, ale do przejścia. Ty i twoi ludzie musicie wytrzymać!

-Ty sam ledwo wytrzymujesz, starcze. Skąd mam mieć pewność, że to właściwa trasa, jeśli nawet doświadczony przewodnik ma na niej problemy. Lord Gallius był by tobą rozczarowany, gdy się o tym dowiedział.

-Arrgh, gdzie się podziała twoja ambicja!? Gdzie ''pasja'' ,która wam Daruthom od zawsze daje siłę!? - zezłościł się Obierzywiar.

Dla Cadian, Banthian i Szturmowców idących z tyłu, podróż nie była wcale mniejszym wyzwaniem.      

-Pamiętam...pamiętam, jak lata temu podróżowałem tą wspaniałą, wybudowana przez moich przodków drogą...lecz nie pamiętam aby kiedykolwiek był tu śnieg! - mądrzył się Imdur - Jak, że musieliśmy rozgniewać duchy poprzednich pokoleń, że to nas spotkało?

-Nie wiem o czym mówisz, Hrabio. Ale zapewne my wszyscy jesteśmy tą wspinaczką rozczarowani...tak jak ty! - odpowiedział głośno Ibrachim. Aby cokolwiek powiedzieć, musieli przekrzykiwać wiatr.  

-Cholera, nie czuję nóg! Nogi mi odmarzły! Nie czuję ich! - darł się Char

-Przestań pieprzyć adiutancie i ruszaj się, bo blokujesz drogę! - rozkazywał Hark - wszyscy z was powinni szybciej iść, a mniej gadać!

Fairburn po raz kolejny strzepał zamarzające okruszki śniegu z kominiarki i przyspieszył nieco drogi zbliżając się do Obierzywiera. Nawet tak wytrzymały człowiek jak on, ciężko znosił tą ścieżkę. Miał już go chwycić za ramię, kiedy nagle jego uwagę tak jak i wszystkich, odwrócił grzmot, który rozjaśnił niebo nad nimi.

Wszyscy przystanęli na chwilę, Tarmir i Obierzywiar spojrzęli w górę, wyczuwając nasilenie energii psionicznych. Ibrachim i Akhazel również. Po chwili wichura śnieżna przybrała na sile, a na niebie rozbrzmiały serie kolejnych grzmotów rozjaśniających niebo. 

-Nadchodzi...Widzi nas - Inkwizytor szeptał z niedowierzeniem.

Z chmur i piorunów wyłonił się twór na wzór jakby paskudnej, wyszczerzonej w grymasie i plugawym śmiechu, paszczy o ślepiach żarzących się wyładowaniami piorunów.

Na ten widok, gwardziści eskorty zdrętwieli ze strachu i paniki. Demoniczne monstrum wyciągnęło swoją gigantycznych rozmiarów dłoń w ich stronę.

-Nie waż się ingerować w sprawy świata materialnego, plugawa żmijo osnowy! - Obierzywiar uniósł swój święcący kostur w górę, krzycząc swym donośnym, ciężkim głosem niesionym przez echo - Nie przeszkodzisz nam w dojściu do pieczary, w której się kryjesz!

Kostur Obierzywiera zaświecił jeszcze jaśniej. Wkrótce z jego wnętrza wydobyła się fala płomieni, która oplotła szpony bestii w bolesnych, ognistych cierniach. Monstrum cofnęło dłoń i jedynie odpowiedziało śmiechem tak głośnym i potwornym, że wywoływał on ból w uszach Ibrachima i pozostałych gwardzistów. Lecz ból, który odczuwał Dominatus, był znacznie mocniejszy. Wydarł się w agonii, czując jak jego dusza się rozdziera, a skóra parzy. ''To pali! To nas parzy! Uciekaj!'' -  również wył sam Akhazel

Po chwili, plugawy demon zamachnął się i trzasnął wielką łapą w skarpę śniegu na szczycie wzgórza nad nimi. Tony białej nawałnicy, spadły na całą drużynę z wielkim impetem. Obierzywiar i Tarmir użyli wspólnie swych psionicznych sił, by rzucić na siebie i towarzyszy zaklęcie wytrzymałości przygotowując się przed nieuchronnym zmiażdżeniem.

Zaraz potem dziesiątki ton śnieżnej uderzyły w ich wszystkich z pełnym impetem.

Minęło kilka minut. Tarmir wydostał się jako pierwszy, otrzepując się z resztek śniegu. Tuż za nim Imdur oraz Javik, kaszląc i prychając wściekle. Potem Izaak i razem z nim Eveline, Obierzywiar no i cała reszta.

Inkwizytor rozejrzał się jeszcze w poszukiwaniu zjawy, która wszystko to na nich zesłała, lecz na jej miejscu ostały się tylko wirujące chmury, nic więcej.

-Raz, dwa, trzy...gdzie pozostali moi ludzie!? - liczył Lijah - Jasna cholera, było nas ośmiu! Teraz tylko pięciu!

-Za szybko tu giniemy. Pięciu z nas w ciągu tak krótkiego czasu!? - Andreas z drużyny Lijaha tracił nadzieję. Podobnie jak Zein, Domor i Mosyr.

Wkrótce wykopali się wszyscy pozostali przy życiu. Ibrachim jako ostatni. Było mu cholernie ciężko, wciąż czuł słabnące pieczenie skóry na całym ciele.   Na stan obecny, wszystkich pielgrzymów zostało tylko dwudziestu czterech. Tylko błogosławieństwo Tarmira i Obierzywiera sprawiły, że przynajmniej ktoś jeszcze został przy życiu.     

-Czy to na pewno ta właściwa droga!? Jesteś pewien, że idziemy w dobrym kierunku, Inkwizytorze? - zapytał Fairburn

-Tak, jest to jedyna, najszybsza droga do Nefrytowych Wzgórz! - Obierzywiar nie ustawał kroku - Nie możemy się zatrzymywać! On może uderzyć ponownie lada chwila! 

-Ale moi ludzie tu zamarzają! Musi być inna droga, prowadząca chociaż przez bezpieczniejsze rejony! 

Obierzywiar znów spojrzał na Cadianina. Nawet on sam przestawał wierzyć w powodzenie tej wyprawy.

-To szaleństwo! Nie przeżyjemy tu ani godziny dłużej! - kontynuował plutonowy.

-Nie słyszałeś, co mówił Inkwizytor? Idziemy dalej choćby nie wiem co! Pójdziecie posłusznie za Daruthem Irminstem nawet jeśli tego nie przeżyjecie! - Major Tarkin wyjął pistolet z kabury w nagłym przypływie fanatyzmu.

-Pierdol się ty wymądrzały, Inkwizycyjny sukinsynu! - Greestin stanął w obronie plutonowego

-No właśnie, tylko Fairburn może nam rozkazać za kim pójdziemy! O ile w ogóle zgodzimy się iść za kimś innym niż on! - dołączył się Char

-Z tej lojalności mógłbyś zostać nawet pucybutem tego Darutha, ty ''szturmowa'' łajzo! - dodał Cuu

Wkrótce między Szturmowcami, a cadianami zaczęła się przepychanina i wymiana przekleństw. Szybko ustała, kiedy nagle wszyscy zaangażowani w kłótnię poczuli lekki nacisk na krtani.

-Jeżeli wy się nie zamkniecie, to ja zrobię to za was. A jak się nie uda, to osobiście was wszystkich wyrżnę, jeśli nie powróci dawny ład - Rycerz poluzował nacisk duszenia.

-Ale, mój panie... - próbował wykrztusić Tarkin

-Ciebie to też dotyczy, Majorze. To moja misja i nie zamierzam jej przegrać. Użyję was jako narzędzi, dzięki którym dojdę do swojego celu. Lecz jeżeli okażecie się wadliwi, osobiście was zniszczę! I wyrzucę niczym nie przydatne narzędzia!

-Już jesteśmy bezużyteczni. Tak samo jak droga, którą idziemy! - odparował Lijah

Daruth zastanowił się przez chwilę. Ta droga była rzeczywiście beznadziejna, skazana na porażkę.

-Zaraz, zaraz - wtrącił się Hrabia Imdur - Możemy przejść dolną przełęczą! Przypomniałem sobie o tym skrócie.

Obierzywiar ożywił się nieco na te słowa i spojrzał na Dwarfa.

-Co proponujesz Dwarfie?

-To, żebyśmy nieco się zawrócili i zeszli nieco niżej! Później sam osobiście was poprowadzę!

Wśród gwardzistów rozeszły się słowa aprobaty dla tego planu.

-O tak! Byle inny kierunek, niż ten, którym właśnie idziemy.

Obierzywiar zaczął dumać, poważnie się nad tym zastanawiając. Dalsza podróż przez śnieżne wzgórza była zbyt ryzykowna. Z drugiej strony nie powinno się ufać orientacji Dwarfów w terenie. 

-To jak będzie...Inkwizytorze? - zapytał się Molore.

-Hmmm...Niech powiernik Lorda Galliusa zadecyduje - starzec wskazał kosturem.

Wzrok całej eskorty skierował się na Darutha. Tarmir westchnął, samemu nie będąc w pełni zdecydowanym. Postanowił zdać się na łut Pasji.

-Pójdziemy drogą proponowaną przez Dwarfa.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Minęła jeszcze godzina zanim wszyscy ostatkiem sił zeszli stromym szlakiem Imdura. Wkrótce Dwarf i reszta znaleźli się w wielkim, skalnym kanionie.

-Oto i one. Wrota Nefrytowych Wzgórz! - Imdur stanął z dumą przed nimi. Potężne wrota miały przynajmniej cztery metry wysokości i dwa szerokości. Ci, którzy mieli jeszcze siłę stać na nogach i patrzeć w górę, czuli trwogę przed surowymi, Dwarfowskimi rzeźbieniami z domieszką Imperialnego Gotyku, wyrytymi w skalnych wrotach. Nawet Tarmir.

-Nie spodziewałem się szczerze, że uda ci się nas tu doprowadzić, Hrabio - przyznał Obierzywiar. 

Tarmir założył ręce za siebie i zbliżył się do wrót na wyciągnięcie ręki. Pogładził dłonią Squatowskie zdobienia, ciesząc się pod nosem. Des Sacronum nie ubłagalnie zbliża się w jego ręce. Pozostaje jeszcze tylko otworzyć tą bramę, poczekać nieco aż eskorta odpocznie i ciemne odchłanie Wzgórz Nefrytu będą jego.

-A więc nareszcie tu dotarliśmy - podszedł obok niego Imdur - kolebka cywilizacji wszystkich sześciu rodów. Już za chwilę będziemy mogli bez przeszkód odzyskać ten ''artefakt'' czy jak to nazwałeś i wygrać wojnę!

-W rzeczy samej. Spisałeś się dobrze, mój niski przyjacielu. Lecz czy jesteś pewien, że odzyskamy to ''bez przeszkód''? - Daruth zwątpił. Podobną niepewność odczuwał Obierzywiar, który również stał obok.

-Oczywiście, że tak! Wojna z pewnością nie odpędziła Moich braci, dalszych krewnych, kuzynów i innych rodaków z wnętrza wzgórz! 

-Na twoim miejscu nie wyciągał bym tak pochopnych nadzieji, Hrabio Imdurze - ostrzegł go zaniepokojony Obierzywiar - Nie wyciągałbym...

Imdur Szesciowładny przystąpił do działania. Przystawił oczy do czytnika laserowego, wbudowanego w serwo-czaszkę, która zaś była wbudowana w kamienne wrota. Niby z punktu widzenia zwykłego człowieka wydawały się prymitywne, lecz wewnątrz nich zainstalowany był skomplikowany mechanizm, z którym Imdur był obeznany jak na Squata przystało. Wszystko było zaprojektowane tak, aby tylko czysto-krwisty Squat mógł otworzyć mechanizm wrót próbką swojego DNA.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ibrachim usiadł na swym plecaku, by odsapnąć chwilę. Podobnie jak wszyscy inni z wyjątkiem Obierzywiara, Squata i Darutha. Przynajmniej dopóki ci trzej trudzili się z otwarciem wrót, reszta mogła chwilę odsapnąć.

-Cholera, tak mi zimno. Te nowe mundury są zdecydowanie za cienkie - narzekała Eveline. Mimo, że na dnie kanionu płatki śniegu już nie docierały, a wiatr ustawał na sile, temperatura wciąż była niezmienna. 

-Proszę, weź mój płaszcz. Z pewnością cię ociepli, siostro - otulił ją czuwający ciągle nad nią Izaak.

Nie to, że Śruba próbował zaimponować Eveline zastanawiało Ibrachima. Był to raczej spokój z jakim wszyscy oprócz niego zapomnieli o ataku gigantycznej zjawy z chmur. A co jeśli tylko on to widział, co jeśli były to tylko omamy? Nie, to nie możliwe, przecież sam widział jak Obierzywiar przepędza to coś. Daruth Tarmir z pewnością również, z uwagi na jego zdolności psioniczne. ''On nas wyczuwa. Wie, że idziemy po niego. Nie wie dokładnie gdzie jesteśmy, ale wie, że idziemy po niego. Jego paniczny strach przed naszą potęgą da się wyczuć nawet stąd'' - nagle przypomniał sobie słowa Akhazela. 

-Ale teraz wie dokładnie gdzie jesteśmy - dopowiedział Akhazel - Morgoth wie.

-Więc musimy się pośpieszyć.

-W rzeczy samej.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Imdur po raz dziesiąty przyłożył oczy do skanera tęczówki oczu wmontowanego w serwoczaszkę. Po chwili znów rozległ się brzęk symbolizujący odrzucenie.

-To niemożliwe! Przecież jestem Squatem z krwi i kości! Spadkobiercą tronu sześciu rodów! - Hrabia w przypływie trzasnął pięścią w serwoczaszkę.  

-Może po prostu mechanizm wrót jest uszkodzony? Mechanizm wrót za pewnie nie był remontowany od bardzo wielu lat - dumał Obierzywiar.

-To również nie możliwe. Nasza technologia jest nie zawodna, nawet nawiasy naszej produkcji potrafią wytrzymać nie naoliwione przez całe millenia!

-A co jeśli system wejściowy Nefrytowych Wzgórz został najzwyczajniej zhakowany? Lub uległ awarii?

-Również nie do pomyślenia! Squaci drążący Nefryt i setki innych rodzajów złóż w kopalni sześciu rodów, są elitą spośród całej populacji mojego gatunku na Murdash! Na pewno dawno by to już naprawili!

Obierzywiar westchnął i przysiadł na pobliskim kamieniu, zastanawiając się nad zagadką. Z zarozumiałością i przepychem Squata, na pewno nie będzie ona łatwa do rozwiązania. 

-W takim razie pozostało tylko jeszcze jedno rozwiązanie - Imdur burknął pod wąsami i odstąpił nieco kroku od wrót - To co teraz zamierzam zrobić, na pewno zadziała. Czytałem o tym z kronik mojego rodu.

-Ale co dokładnie zamierzasz? - spytał Inkwizytor.

-Przemówić pradawną mową moich przodków!          

Squat nabrał powietrza by napełnić płuca, wyprostował się, rozłożył dłonie i przemówił.

-Mazdur Penhudim Laza'hrem! Perdigur savos ej'dhur tagn! - Imdur wygłosił zdanie w ojczystym języku, brzmiąc przy tym nie zwykle płomiennie i żywiołowo. Odwróciło to uwagę pozostałych, którzy ze zdziwieniem lub zainteresowaniem wsłuchiwali się na krzyki Squata.

Obnierzywiar rozumiał co mówi Imdur. I rozumiał też dlaczego przemawia w swoim języku na drzwi. Niegdyś starożytne technologie jego gatunku były zaprojektowane tak aby działały na hasła lub zaklęcia. On sam prawie, że biegle porozumiewał się językiem lokalnych Squatów zamieszkujących Murdash.

-Mazdur Penhudim Laza'hrem! Perdigur savos ej'dhur tagn! As Orhadam! - Hrabia przemówił, próbując ponownie.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tymczasem Daruth Tarmir, postanowił nie zagłębiać się w zagadki otwierania wrót. W końcu to Squat i Obierzywiar byli od tego. Jego interesowało coś, a raczej ktoś inny. Korzystajac z chwili wolnego czasu, Tarmir skupił swoją uwagę na szeregowym Ibrachimie

Dominatus chwycił za rękojeść miecza i wyciągnął go ze skórzanej pochwy przywiązanej do pasa. Ostrze zalśniło blaskiem promieni słońca i kroplami topniejącego śniegu. Był to ten sam oręż, którym rozciął ponad trzydziestu heretyków podczas odbijania katedry już w pierwszym dniu kampanii na tym świecie. Ibrachim nigdy nie pomyślał, że ze zwykłego, frontowego gwardzisty, stanie się jednym z ochroniarzy potężnego Darutha.

Strzepał krople wody z klingi, robiąc pierwszy cios dzierżonym orężem. Wykonał kombinację wielu ciosów, dźgnięć i flint. Gdy skończył jedną z wielu kombinacji nauczoną od Akhazela, zaczął kolejną. Odwrócił się i już miał zadać kolejny cios, kiedy żelazna klinga została w mgnieniu oka zatrzymana przez masę budzącego trwogę pancerza na umięśnionym przedramieniu.

-Najpierw wyczuj. Później patrz. Na końcu tnij. Nigdy na odwrót.  - Tarmir zjawił się nagle znikąd, blokując cios przedramieniem.

Ibrachim znieruchomiał jak wryty, powoli uświadamiając sobie czego strasznego dokonał. Właśnie uderzył Rycerza Inkwizycji!

-Ja...przepraszam mój panie! Błagam o wybaczenie! - zsunął miecz i rzucił się na kolana.

-Wstań - odpowiedział Tarmir zanim ten zdążył zbijać pokłony - Nie wymagam pokłonów jako dowodów lojalności.

Ibrachim nie wiedział co odpowiedzieć. Był zaskoczony niespodziewanym zjawieniem się Darutha. Miał się przecież nawet do niego nie zbliżać ze względu na Akhazela!

-Dowodem lojalności wobec mnie jest wytrwałość - kontynuował Tarmir, który na chwilę zamilkł i spojrzał się na drobną rysę na jego przedramienniku, a następnie na dzierżony w dłoni Ibrachima miecz.       

-Pokaż mi to - wyciągnął szeroką, długopalczastą dłoń.           

Ibrachim bez wahania spełnił życzenie Darutha. Jego palce odziane w czarne, skórzane rękawice zacisnęły się na wygodnej rękojeści. Tarmir wykonał kilka wymachów i kombinacji, znacznie przewyższających siłę, szybkość i refleks umiejętności Cadianina.

-Solidny miecz wykonany z dbałoscią i oddaniem. Broń bardzo nie typowa dla Gwardzisty - Rycerz wciąż oglądał broń białą. 

-Tak, zdecydowanie jest godna podziwu, mój panie - Dominatus odpowiedział wciąż niepewnie. Czuł jak Akhazel robi w tym momencie wszystko by wciąz utrzymać kamuflaż psioniczny, kryjący ich więź z mieczem.

-A mimo to władasz nią bez problemu. To o czymś świadczy.

Cadianin milczał, próbując rozszyfrować słowa Darutha.

-Powiedz mi, gwardzisto...dlaczego okazałem ci litość, mimo iż podniosłeś nam nie swą broń?

Ibrachim zmarszczył nieco brwi w niepewności. Czy to normalne, żeby Rycerz Inkwizycji zawracał sobie czas rozmową ze zwykłym szeregowym?        

-Ponieważ na nią zasłużyłem.

-Czym?

-Lojalnością

-Odważne stwierdzenie, gwardzisto - Daruth uśmiechnął się podstępnie patrząc w oczy Ibrachima - ale lojalność nie jest dla mnie wystarczającym powodem by darować życie.

Serce Cadianina zaczęło chodzić na wyższych obrotach. Ibrachim czuł strach, lecz również ciekawość i intrygę spowodowaną faktem, że Daruth wybrał właśnie jego do rozmowy. Miał w sobie coś co nie pozwalało się po prostu od niego oderwać i zignorować. 

-Więc co jest tym powodem? - zapytał się Dominatus, mimo błagań Akhazela by jak najszybciej zakończył tą rozmowę.

-Widzisz...najprawdopodobniej o tym nie wiesz, ale my Daruthowie wcale nie cenimy sobie najbardziej lojalności. W Zakonie Rycerzy Inkwizycji priorytetem jest przede wszystkim potęga - Tarmir mówił zawile i nieco zagadkowo, podjudzając jeszcze bardziej ciekawość swojego rozmówcy. Nie było już wątpliwości do tego, że Ibrachim był wyjątkowy. Zwykły człowiek czuł by głównie strach, lecz w nim wyczuwał ciekawość, zalążki ambicji, początki potęgi.

-Czy ja według ciebie...wykazuję się p-potęgą? - Cadianin pytał wpatrzony w Darutha niczym w zaczarowany.

-Skłamałbym mówiąc, że nie. Bacznie obserwując was wszystkich od samego początku, wyczuwam w tobie jej początki. Szybkie jej kształtowanie, które wyróżnia cię spośród tej szarej masy zwanej ''moją eskortą'', Cadianinie.

-Ale...jak? - Cadianin nie rozumiał. Przecież nie używał jeszcze błogosławieństwa Akhazela ani razu od kiedy losy ich obojga się skrzyżowały.

-O tym porozmawiamy wkrótce, Ibrachimie... - Tarmir błysnął ciemno-złotymi oczami spod kaptura.      

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Obierzywiar wciąż zaciągał się leśnym zielem popalanym przez fajkę i rozmyślał nad wrotami do Nefrytowych Wzgórz przy akompaniamencie haseł rzucanych przez Hrabię Sześciowładnego. Jak dotąd wszystkie Squatowskie przemowy nie dawały skutku, lecz wiara Imdura nie była łatwa do złamania, dlatego wciąż próbował. Obierzywiar w zamyśle błądził oczami po okolicy. W pewnym momencie natknął się na grubą księgę przypiętą do pasa ucznia Galliusa. Wytężył wzrok, chcąc zobaczyć co pisze na jej okładce.

-Des Sacronum - wymamrotał w zamyśleniu.

Wtem nagle czerwone światło z oczu serwoczaszki wrót, zmieniło się na zielone. Rozległo się głośne skrzypienie starożytnych zawiasów i zębatek. Potężne wrota rozstąpiły się przed Imdurem, ukazując wszystkim mroczne wnętrza Nefrytowych Wzgórz.

-Ha! Wiedziałem, że któreś z haseł mojego rodu zadziała! Na przód więc! - uradował się Squat.

Obierzywiar wstał nieco zdumiony i ruszył w stronę ciemnej odchłani. ''Dlaczego tytuł księgi ucznia Galliusa okazał się hasłem?'' Tarmir i jego eskorta również. Wszyscy zebrali się przed rozsuniętymi wrotami, po czym weszli gęsiego.

-Włączyć latarki i trzymać się razem! - Fairburn rozkazał swoim gwardzistom. Podobnie uczynili Sierżant Daur i Dardas.

-Nie ma takiej potrzeby - stwierdził Inkwizytor. Jednym ruchem dłoni sprawił, że czubek jego kostura zapłonął bardzo jasnym, wręcz białym ogniem rozświetlającym wszystko wokół.    

Ku oczom wszystkich ukazały się szare, pokryte od mchu cegły ścian, podłogi i sufitu wąskiego, lecz wysokiego korytarza ze schodami w górę, w którym teraz się poruszali.

-A więc witajcie w Nefrytowych Wzgórzach - kopalni od której wszystko się w moim rodzie zaczęło. Nie ma co się przejmować tymi ciemnościami, moi mili! Wkrótce doświadczymy gościnności moich krewnych! Ciężkostrawne potrawy, owoce ziemne, wspaniałe, wytrawne wino, wielkie uczty! Nie poża... - nagle Imdur zamilkł widząc, że coś jest nie tak.

Char prawie stracił równowagę, potykając się o szkielet odziany w zbroję. Nagle wszyscy to dostrzegli. Topory, kolczugi, hełmy i szkielety oklejone pajęczynami walały się wszędzie. Pośród nich dało się zobaczyć wijące się pająki próbujące schronić się przed światłem Obierzywiera. Nie było widać śladów jakiegokolwiek innego światła. Wszystkie pochodnie były już wypalone, a wszyscy mieszkańcy Nefrytowych Wzgórz prawdopodobnie wybici.

-To nie kopalnia...toż to grobowiec! - trafnie zauważył Fairburn

Squat Imdur wypuścił topory z dłoni ,chwycił się za hełm i upadł na kolana przed stosem ciężko dysząc.

-Nie...Nie!!! - zawył szlochając

Właśnie tego się spodziewał zarówno Obierzywiar jak i Tarmir. Dla Nefrytowych Wzgórz było już za późno.

-Nie potrzebnie się tutaj wybieraliśmy! - stwierdził Hark.

-Skończymy tak samo jeśli tu zostaniemy! - obawiał się Foster.

Molore, Greestin, Eveline i Śruba cofnęli się kilka kroków w tył, lecz wrota za nimi nagle samoistnie zawaliły się z hukiem. 

-Jesteśmy tu uwięzieni! - krzyknął jeden z Banthian.

Ibrachim przykucnął obok rozpaczającego Imdura, badając poniszczone zbroje i połamane kości szkieletów.

-Większość z nich jest przedziurawiona na wielkość pięści. Takich zniszczeń nie mogli dokonać zwykli renegaci z karabinami laserowymi. Siła penetracji wywołana została prawdopodobnie pociskami boltera - stwierdził Inkizytor.

-Albo jakiąś naprawdę potężną bronią białą - stwierdził Tarkin.

-Tak czy inaczej, pewne jest to, że cel naszej misji nie wypełni się sam. Jesteśmy bez drogi powrotnej, więc skazani jesteśmy iść przed siebie. Prowadź Obierzywierze! - rozkazał Daruth.          

Stary Obierzywiar przystanął w zamyśleniu, próbując ogarnąć umysłem ten zbieg niefortunnych zdarzeń. Dlaczego tytuł księgi Tarmira okazał się hasłem? Dlaczego wrota zawaliły się zaraz po ich wejściu? Nie mogły być aż w tak złym stanie, jeżeli potrafiły się przedtem otworzyć. Komuś na pewno zależało na tym, aby ich wszystkich tu uwięzić. Zmusić ich do przejścia jedyną drogą, wiodącą przez podziemia Nefrytowych Wzgórz. ''Dobrze wiesz, że teraz droga odwrotu już nie istnieje. Dałeś się zwieść koślawej orientacji w terenie Squata, prowadząc swoje owce na rzeź, prosto do paszczy wygłodniałych wilków, starcze'' - ponury, ciężki głos przemówił w umyśle Inkwizytora - ''Obawiasz się tego co zaszło w podziemiach dziedzictwa Squatów. Tajemnice, które na razie rozumiesz tylko ty i Dauth, już wkrótce nieuchronnie dotrą do reszty twoich kompanów. Z całych sił próbujesz uchronić te niewarte splunięcia istoty od kuszenia jedynej, prawdziwej potęgi chaosu zakrzewionej we Wzgórzach Nefrytu, lecz dobrze wiesz jak bardzo jest to nieuniknione. Zupełnie jak jej byli, krępi właściciele.''     

Obierzywiar wcale nie był tymi szeptami zaskoczony. Tak jak przed chwilą usłyszał, była to jedna z wielu rzeczy, od których nie jest w stanie uchronić sowich podopiecznych. Krótkowzroczność, pycha i strach przed utratą nieskończonego, uzależniającego bogactwa Kurenduima IV - dziada Imdura Sześciowładnego - stworzyły idealne warunki dla zakradnięcia się mrocznych, pełnych zepsucia mocy heretyckiej zarazy i wszelkiego splugawienia. Poddanie się umysłu zwykłego człowieka w obecności tak nasilonych mocy chaosu, jest tylko kwestią czasu. Mało prawdopodobne jest, aby przynajmniej jeden z gwardzistów lub szturmowców eskorty Tarmira, wyszedł stąd o zdrowych zmysłach i czystej duszy.     

-Czy wszystko w porządku, Inkwizytorze? - zapytał Ibrachim, widząc, że Obierzywiar pozostaje w tyle - może potrzebujesz chwilowego odpoczynku?     

-Nie, nie możemy się zatrzymywać, chłopcze. Tylko nad czymś dumałem - starzec machnął ręką - Idź, podążaj za swoim mrocznym panem. Nie mamy wyboru. Musimy się zmierzyć z ciemnościami Nefrytowych Wzgórz. Bądźcie czujni. Istoty gorsze i plugawsze od heretyków od zawsze drzemały w tych podziemiach, zagrażając pracy Squatów.      

Rozdział V

Soric powoli otworzył oczy wracając do przytomności. Obraz przed oczami mu się mydlił, przetarł je dłońmi aby ogarnąć co się wokół niego dzieje. Dźwięki też stawały się coraz wyraźniejsze.

-A w tedy powiedziałem mu, że musimy jak najszybciej spierdalać...bo przypadkowo wysadziliśmy całą fabrykę, zamiast pojedynczego składu amunicji, hahaha! - usłyszał głos przypominający Kurila, a w odpowiedzi wybuch śmiechu wielu innych osób.

Soric zatkał uszy i skrzywił się. Widział, że był w małym, ciasnym i zamkniętym pomieszczeniu gdzie dźwięki rozchodziły się ze zwielokrotnioną siłą.

-Hej, Kuril! Twoja śpiąca królewna właśnie dochodzi do siebie - krzyknął ktoś obok.

Po chwili przybiegł i Chorąży Kuril, pomagając Soricowi wstać.

-Hej, stary obudź się! Nawet nie wiesz jakie spotkało nas szczęście. 

-Co? Gdzie-gdzie jestem?

-Dobrze, że już do siebie dochodzisz. Jesteśmy w pieprzonym, Imperialnym...!

-Zapominasz Sir Chorąży, że to nie tylko czołg. To nasza niepokonana Litania Furii! Czy Gniew Vostroyi jak ktokolwiek woli - przerwał mu ubrany w jasno-beżowy mundur z licznymi odznaczeniami i czarny hełmofon na głowie, mężczyzna o twarzy srogiej i starej przyrośniętej siwym już wąsem. Jednak uwagę Jarymowicza przykuł przede wszystkim znajomy akcent tego mężczyzny. Przetarł ponownie oczy nareszcie odzyskując ostrą jakość widzianego przed sobą obrazu. Dostrzegł, że wokół starego wąsacza stoi jeszcze pięciu podobnie ubranych munudrowych. Wokół siebie ujrzał też wiele innych znajomych  i przede wszystkim Vostroyańskich elementów otoczenia, jak chociażby hasła wypisane w jego rodzimym języku, vostroyańskie odznaczenia i nieśmiertelniki. W końcu rozpoznał, że siedzi w kadłubie czołgu Lemana Russa.

-Czy ty powiedziałeś ''Gniew Vostroyi''? - zapytał Soric.

-Tak. A co?

-Jesteście Vostroyanami!?

-No tak.

Niebywały uśmiech i pozytywne zaskoczenie pojawiło się na twarzy Sorica. Na twarzach załogi również. 

-Bratcy! - Jarymowicz wykrzyczał w swym rodzimym języku - Kuril, jesteśmy zbawieni! - po czym rzucił się w ich objęcia - Ja również jestem z Vostroyi!

Soric obściskiwał się z nowo poznałą załogą, jakby znali się od wielu lat.

-Jak żeście nas znaleźli? Jak tu trafiłem? Nic już nie pamiętam! 

-Bo zemdlałeś, Soricu. Masz za co im dziękować, bo ocalili nas od ścigających nas renegatów. A od jakiejś godziny gościmy w ich maszynie - odpowiedział Kuril.

-Dziękuje rodacy! Dziękuję, po stokroć dziękuję Imperatorowi, że was tu przysłał, bracia! Myśleliśmy z Kurilem, że już zdechniemy w tym mieście!

-Nie ma sprawy, młodzieńcze. Myśmy i tak już słyszeli tą całą waszą historię od waszego towarzysza Chorążego - rzekł starszy Vostroyanin w hełmofonie.

-Jeszcze raz wielka sława wam! Jestem Szeregowy Soric. Soric Jarymowicz.

-Dowódca Gniewu Vostroyi, Igor Prosmov - uściskali sobie dłonie

-Strzelec Kolya Smirnov. Dla przyjaciół ''Dzik'' - przedstawili się pozostali.  

-Ładowniczy Herbert Traszkin. Dobrze mieć jeszcze jednego, zapasowego rodaka w naszym składzie.   

-Kierowca Oleg Bernard.

-1 Strzelec sponsonów Bohdan Abraszewski. Niestety tylko pierwszy. Drugi poległ dzień wcześniej.

-Biedny Walerian. Niech Imperator zlituje się nad jego duszą - przyznał Traszkin.    

-Cholera, dużo was tutaj - rzekł soric - Ale przynajmniej dobrze, że natrafiłem na swoich. Ostatnio ciągle tylko wśród inno-światowców. Tak czy inaczej jeszcze raz wielki szacunek dla was za uratowanie mnie i Kurila...a tak w ogóle to skąd wzięła się tu Imperialna pancerka? Czy przypadkiem Bendhurim nie jest całkowicie opanowane przez najeźdźcę?

Mimo entuzjazmu Sorica, nie było tego widać aż tak bardzo wśród załogi "Gniewu Vostroyi". Po ich twarzach było widać ślady stresu i ogromnego zmęczenia. Prosmov kazał pójść Traszkinowi do wieżyczki by coś przyniósł. Gdy wrócił, wręczył dowódcy srebrzystą manierkę z uchwytem.

-Cieszymy się z uratowania nowego rodaka i Chorążego lokalnego PDFu, ale lepiej usiądź, młody i się napij - głos Prosmova spoważniał - Sprawy nie mają się dobrze.

-Jak to? Coś się stało? - zapytał Kuril.

-Tobie też o tym jeszcze nie powiedzieliśmy, Sir Chorąży, więc radzę słuchać - dodał Dzik.

Soric otworzył manierkę. Zapach spirytusu od razu skręcił mu nozdrza. Tak czy inaczej zaciągnął kilka łyków jak nakazał dowódca.

-A więc tak. Wiem, że dopiero nas poznaliście i może jesteście nieco w szoku. Ale to co powiem może wprawić was w jeszcze większy. 

-Co masz na myśli Sir? - zapytał Jarymowicz.

-Sytuacja jest kiepska. Byliśmy wyznaczeni do odparcia wroga z Bendhurim wraz z ponownym natarciem Imperium. Jak już chyba wszyscy wiedzą, dowództwo zrobiło się nazbyt śmiałe po nagłej eksplozji wrogiego składu amunicji. Natarcie w celu odbicia Bendhurim się wznowiło.

-Ale upadło równie szybko jak się rozpoczęło - dokończył Bernard.

-Właśnie tak...nie będę kłamał, dlatego powiem szczerze, że udało nam się odzyskać tylko 1/3 miasta. Resztę kontroluje uzbrojona po zęby piechota nieprzyjaciela z masą sprzętu przeciwpancernego, wroga pancerka, artyleria i lotnictwo.

-Przyznaję, że o żadnym natarciu nie wiedzieliśmy - ździwił się Kuril - Jesteście pierwszymi lojalistami, których widzimy w tym mieście.

-Więc jak tu trafiliście? - głowił się Soric.

-Mieliśmy po prostu szczęście. Tylko nam i naszej litanii udało się przetrwać z pośród całej formacji pancernej i zakraść się na tyły wroga. Tylko wy, jeden ciężki bolter z lewej strony kadłuba i działo Vanquisher - to tyle co nam zostało - Bohdan odpowiedział ponuro.

-I właśnie dlatego musimy was wykorzystać. E-e nie wymigacie się - Dzik pokiwał palcem w przestrodze - Nie myślcie, że zaprosiliśmy was tu tylko na chlanie, przyjaciele. Potrzebujemy was.

-I to bardzo - dokończył Prosmov - z reguły wsparcie pancerne ma przed sobą zawsze wywiad, ale w tej sytuacji w ogóle go nie mamy. Dlatego za wywiad i rozpoznanie będziecie robić wy.

Zadowolenie z twarzy Sorica i Kurila zniko. Obaj spojrzęli na siebie, a później znowu na załogę Russa.

-Ale nie mamy już żadnej broni, ani w ogóle czegokolwiek. Ja nie mam nawet hełmu, mówiłem wam. Jedynie co mi pozostało to złamana ręka i pistolet laserowy Jarymowicza - zaprotestował Chorąży.

-Rozpiżenie całej fabryki wroga i ucieczka przed jego patrolami przez następne kilka dni, dostatecznie nas zniszczyło - dodał soric.

-I tu jest haczyk, mój drogi rodaku - Dzik uśmiechnął się przebiegle - Tak się składa, że nie do końca wam wierzymy. Ta cała historia opowiedziana przez Chorążego brzmi odrobinie zbyt pięknie. 

-Nie możliwe, aby jeden Vostroyański snajper i Murdashiański Chorąży ze złamaną ręką samodzielnie zniszczyli jeden z głównych składów amunicji wroga na tej planecie - stwierdził Traszkin.

-A do tego dwóch żołnierzy Imperatora błąkających się samotnie daleko za linią wroga i jakichkolwiek działan wojennych, jest bardzo podejrzane. Skąd dowódca ma mieć pewność, że nie jesteście dezerterami? - pytał Abraszewski.

-Ja dezerter? to niemożliwe, służę w Gwardii już dwudziesty rok! - zaprotestował Kuril. Do tego czy Chorąży był lojalnym sługa Imperatora nie było żadnych wątpliwości. Lecz Soric wiedział o swoim grzechu zdezerterowania z 4. plutonu. Teraz sam nie wiedział już czy to był błąd. Patrząc na swoich rodaków, którzy zamiast uciekać jak on, walczą nawet osamotnieni za linią wroga i w imię zupełnie obcego im świata, zrobiło mu się wstyd.

-Więc do czego nas potrzebujecie? - Jarymowicz zapytał zdeterminowany.

-Tak jak mówiłem, potrzebne nam rozpoznanie. O sprzęt się nie martwcie, znajdziemy tu coś dla was. Was ma obchodzić tylko sukces waszego rozkazu, który za chwilę wam podyktuję. Umówmy się, że to jak go wykonacie zadecyduje o prawdomówności waszych przechwalań - Prosmov podrapał się po gęstym wąsie.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tymczasem daleko na wschód, w głębiach dalekich i zapomnianych Wzgórz Nefrytu, drużyna artefaktu przemierzała jej mroczne otchłanie. Od czasu gdy zostali tu uwięzieni minęło już wiele godzin. Gwardzistom eskorty Tarmira pozostało tylko ślepe podążanie za nim i Obierzywierem. Idąc w rozsypce i rozglądając się na wszystkie strony, podróżowali po zdających się nie mieć końca mrocznych korytarzach, komnatach, konstrukcjach, wąskich schodach, przejściach oraz krawędziach wyrytych w skałach lub na nich. Ibrachim rozglądając się wewsząd z wycelowanym karabinem plazmowym, podziwiał rzeźbione na kilometry w dół wykopaliska utworzone przez tysiące lat pracy niezliczonych pokoleń górników, liczne drabiny i łańcuchy ułatwiające wspinaczkę, już dawno wygasłe lampy naftowe oraz naskalne runy i rzeźbienia przedstawiające swój dawny urok. Zapewne kiedyś gdy Nefrytowe Wzgórza nie były opuszczone, zdobienia robiły większe wrażenie. Lecz teraz nie dosyć, że były poniszczone, to do tego jeszcze obrośnięte mchem. Ten element nie pasował tu każdemu, a w szczególności Obierzywiarowi. Wojna trwała byt krótko by podziemia dziedzictwa Squatów były powoli przejmowane przez naturę. Wszędzie roiło się od wilgoci, dudnień kropli wody rozbijających się o skały, pisków nietoperzy, odpadających warstw szlifowanego nefrytu lub stalaktytów i walających się szkieletów poległych squatów. Owszem, w tej kopalni było zawsze wiele źródeł wody, lecz nie tutaj. Nie teraz, czyli na samym początku podróży przez ten kompleks. Obierzywiar znał Nefrytowe Wzgórza prawie, że na pamięć i zawsze pamiętał, że w tej części było sucho przez wysoką temperaturę pochodzącą od rozgrzanych niekiedy do czerwoności wierteł i innych mechanizmów wszelkiej maści używanych do wydobycia surowców. Dawno temu gdy Obierzywiar wielokrotnie przybywał tutaj w ważnych, istotnych sprawach do Kurenduima IV, zwielokrotnione echa wierteł i eksplozji dynamitu, którym tysiące robotników powiększało głębokie na tysiące metrów przepaści, rozbrzmiewały bez przerwy. Teraz panowała ciemność i cisza zakłócane krokami całej eskorty i światłem Inkwizytorskiego kostura. Jedynie naturalne światło kopalni - błyszczące rudy Nefrytu, miedzi, złota i wielu innych surowców zagnieżdżonych w stromych ścianach skał - pozostało niezmienne.

-Popatrzcie tylko. Bogactwem Wzgórz Nefrytu nie jest samo złoto, diamenty lub nefryt, lecz jej mieszkańcy i ich pracowitość sama w sobie - Obierzywiar zaświecił swoim kosturem nieco mocniej rozjaśniając ogromne, kamienne wsporniki podtrzymujące jeszcze większe, wielopoziomowe sieci schodów oraz szybów transportowych ciągnących się od góry do dalekiego dołu gdzie światło nawet nie dochodziło.      

-Na świętą Terrę. Jak wielką wiarę trzeba mieć, aby rzeźbić coś tak wielkiego w takich warunkach - podekscytował się Śruba - Już sam fakt, że twoi rodacy pracowali i żyli w takich warunkach, czyni te miejsce niesamowitym, Imdurze.

-Nawet strefa pod ula w której mieszkałem nie była chyba aż tak wysoka. Polecam mieć oczy otwarte i rozglądać się tam w górę. Kto wie jakie cholerstwa mogą czaić się w zakamarkach tych skał! - Javik celował bronią nerwowo.

-A czy przypadkiem jedynymi istotami, które wciąż mogły by tam siedzieć nie są sami robotnicy, którzy niegdyś tu pracowali? - zastanawiał się Dardas 

-Obierzywierze, jak to w końcu jest z tą kopalnią? Spotkamy tu kiedykolwiek więcej Squatów? - niecierpliwił się Cuu

Stary Inkwizytor rozejrzał się już po raz któryś z rzędu, zachowując podejrzliwość w pogotowiu. Już przy wrotach Nefrytowych Wzgórz wyczuwał czyjąś niepokojącą obecność. Lecz teraz czuł jej zdwojone natężenie. Z pewnością nie byli sami w tych mrocznych podziemiach. Ktoś obserwował każdy krok ich podróży i nie podobała mu się obecność nieproszonych gości. Tarmir też to czuł, lecz póki co nie zamierzał jeszcze niepokoić podwładnych.

-Obawiam się, że spotkamy nie tylko ich - rzekł Starzec.

-Oczywiście, że ich spotkamy, młodziku! Nie ma innej opcji! Nie możliwe, żeby dziedzictwo przodków upadło! Kopalnia mojego rodu jest olbrzymia, z pewnością są w niej jeszcze jacyś Squaci! - Imdur wciąż i nieprzerwanie wierzył w przetrwanie swojego rodu. To normalne, że dla Squatów Murdash, upadek ich najświętszego dziedzictwa był dla nich niewyobrażalny. Duma i pycha, które od zawsze cechowały Squatów, były zbyt silne.

Daruth Tarmir stąpał na czele całej eskorty, obserwując koniec skalnego mostu , którego wąskie struktury nad głęboką przepaścią dobiegały końca. Tuż przed którymiś z rzędu wrotami. Po drodze przyszedł mu do głowy jeszcze jeden pomysł, a właściwie obowiązek, którego dawno nie wykonywał.

Chwycił za holokomunikator ukryty pod pasem i wyciągnął go, nawiązując połącznie do mistrza.

-Aaah, mój jedyny, prawdziwy uczeń. W jakich nowych wieściach się ze mną kontaktujesz? - wypowiedział hologram Galliusa.

-Mistrzu, wspaniałe wieści. Uzyskałem dostęp do Nefrytowych Wzgórz. Właśnie przemawiam do ciebie będąc w ich podziemiach.

-Dobrze - pochwalił go - To oznacza, że jesteś już blisko pożądanego przez nas artefaktu. Jak rozumiem, nie było to możliwe abyś dotarł tam sam?

-Niestety nie, mistrzu. Bez pomocy Obierzywiera i ochrony zapewnionej przez eskortę, dotarłbym tu znacznie później. Ale teraz nie ma to znaczenia. Osiągnięcie naszego celu zbliża się wielkimi krokami. 

-W rzeczy samej - Gallius pokiwał głową - Rozumiem, że mój stary Inkwizycyjny druh dobrze ci zatem służy, jeżeli dotarłeś tu tak szybko.

-Robi to co trzeba i co do niego należy. Dobrałeś mi odpowiedniego przewodnika, mistrzu. Nie chciałbyś może zamienić z nim kilka słów? Opowiadał, że znacie się od długiego czasu.

-To prawda, ale teraz rozmowa z nim nie jest mi niezbędna, uczniu. Oczekuję twoich dalszych sukcesów i regularnych raportów sytuacji misji. Nie przewiduję jakichkolwiek porażek. Znajdź Des Sacronum i zrób cokolwiek by upozorować jego zniszczenie w Kuźni Wieczności, a następnie wróć z nim do mnie. Gallius bez odbioru.

Tarmir skinął głową, schował komunikator w szaty i zamiast niego wyciągnął swój miecz osnowy. Już wcześniej tak jak Obierzywiar, wyczuwał czyjąś obecność, lecz nie tak intensywnie jak teraz. Spośród ciemności na w okół dosłownie wyczuwał drgania kilka metrów od siebie. 

-Wszyscy stać - Daruth rozkazał, samemu również się zatrzymując. Wszyscy ludzie z eskorty zaczęli się nerwowo rozglądać i celować.          

-Też to czujesz, Inkwizytorze? - zapytał Obierzywiera

-Owszem, Daruthcie. Owszem. Bardzo wyraźnie.

-Na mój rozkaz rozświetl ciemności w okół najszerzej jak tylko potrafisz.

-Czy coś się dzieje mój panie? - Tarkin i Fairburn podbiegli zaniepokojeni.

-Każcie swoim ludziom przygotować się do wlaki. Zbliżają się.

-Ha! Pokażcie się tchórze! Jestem gotów stawić czoła każdemu kto śmie beszcześcić kopalnię moich przodków! - Sześciowładny przygotował jeden ze sowich toporów.

-Słyszeliście Darutha! Przygotować broń do cholery! - Tarkin natychmiast wrócił się do swojego oddziału.

-4. Pluton broń w pogotowiu!

-Co sie dzieje? - pytała Eveline

Ibrachim włączył swój karabin, zbiornik pełen plazmy zaświecił w ciemnościach. Daruth wyciągnął drugi miecz osnowy i włączył oba jednocześnie.

-Teraz Inkwizytorze.

Na rozkaz, Obierzywiar włożył w swój kostur najwięcej energii psionicznej ile mógł. W mgnieniu oka stało się niezwykle jasne, oślepiające światło w obrębie kilkudziesięciu metrów. Niespodziewany błysk ukazał i oślepił stojącego kilka metrów przed nim, olbrzymiego, czarnego i pokrytego zgnilizną pająka wielkości co najmniej trzech rosłych mężczyzn. Tarmir wykonał błyskawiczny doskok, tworząc ze swych mieczy  fioletowo-czerwony grom tnący odnóża ogłuszonego monstra na wszystkie strony. Nieopodal, kilka metrów z tyłu, Gwardziści i Szturmowcy wpadli w przerażenie na widok wijących się pająków z obu stron mostu, strzelając na wszystkie strony. Promienie zwykłych lasgunów jedynie muskały twardą powłokę plugawych istot, lecz Bolter Fairburna i potężne strzały karabinów Hot-Shot dzierżonych przez szturmowców bez bez problemu spenetrowały wielkie cielska potworów.

Ibrachim będąc w samym środku zamieszania, spojrzał w górę, widząc następnego pająka spuszczającego się prosto na nich na swej pajęczynie. Bez wahania wystrzelił w chwili gdy plugawe monstrum skakał na jego oddział. Rozgrzany strzał plazmy rozerwał odwłok zwierzęcia. Gwardziści i szturmowcy zostali obluzgani nieznanego pochodzenia mazią i przygniecieni cielskiem wielkiego pająka.

Po chwili zaklęcie Obierzywiera straciło swoją moc, światło z kostura znacznie osłabło na intensywności i mocy, zmniejszając swój zasięg do dziesięciu metrów jak poprzednio.

-Biegiem do wyjścia! Szybko! - starzec krzyknął, pośpieszając resztę i sam pobiegł tuż za Tarmirem. Nie zwlekając ruszyli i gwardziści.

Do przejścia kończącego zostało zaledwie sto metrów. Cała drużyna biegła ile sił w nogach, uciekając przed schodzącymi się z pobocznych ścian następnymi pająkami. Widok setek par ślepi błyszczących spośród ciemności, świadczył o setkach pająko-podobnych plugastw wspinających się w pościgu za swymi ofiarami. Cadianie i Szturmowcy biegli, strzelali w lewo, prawo i przed siebie jednocześnie, spychając bestie w przepaść, Bantianie oraz Javik cięli swymi maczetami na wszystkie strony, Tarmir i Imdur zgładzali całe tuziny pająków po drodze, tnąc, miażdżąc i rozszarpując je mieczami osnowy oraz ciężkimi toporami. Wszystko to pod światłem kostura Obierzywiara.

-Plugawe, przerośnięte głowonogi! Wasze katorgi będą trwać wieki, zanim zemszczę się za zbezczeszczenie Nefrytowych Wzgórz! Raaargh! - Imdur wrzeszczał w nieposkromionej furii.

Tarmir i Obierzywiar dotarli u skraju wyjścia, pozwalając wbiec Cadianom i Szturmowcom jako pierwszym. 

-Prędzej! Prędzej zanim ta przeklęta kopalnia stanie sie naszym grobem! - poganiał Daruth.

-Na przód! Ruchy, ruchy! - również nakazywał Fairburn, biegnąc jako ostatni z Ibrachimem i Greestinem - Greestin, wysadź ten pieprzony most w powietrze, żeby odciąć im drogę!

Wielki Greestin odbezpieczył granatnik i celując biodra, wystrzelił kilkakrotnie w walący się most za sobą. Wielosetletnia konstrukcja nie wytrzymała i zaczęła się walić niczym domek z kart, zapadając się razem z dzieisątkami pająków w przepaść.

-Dobre zagranie, Gwardziści. A teraz na przód, nie ma czasu na postój! - zganił ich Tarmir, po czym sam ściął jeszcze kilka bestii, które nawinęły mu się pod klingi mieczy. 

Po chwili Tarmir i Obierzywiar dogonili swoją eskortę. Zniszczenie mostu jednak nie wystarczało. Pajęcze bestie wściekle wyjąc i sycząc wspięły się po ścianach prowadzących do wejścia i ruszyły tuż za swoimi zdobyczami, ledwo mieszcząc się w ciasnych korytarzach. Inkwizytor rzucając czary piromancji, posyłał kule ognia, spowalniając i paląc plugawe insekty żywcem. 

Wszyscy biegli wąskim, zawiłym i niskim korytarzem niemalże po ciemku. Ibrachim jak pozostali jego towarzysze czuł strach i adrenalinę. Biegnąc na przedzie, rozświetlał latarką kolejne otchłanie lochów zawalonych szkieletami, zbrojami, broniami i wszelkim innym szmelcem Squatów. Sierżant Daur, Javik, Fairburn i Imdur rozdzierali maczetami, bagnetami i toporami pajęczyny stojące im na drodze. Wkrótce drużyna dotarła do schodów prowadzących w górę, które powiodły ich ku znacznie większemu, szerszemu i wyższemu pomieszczeniu. Była to jakiegoś rodzaju zdewastowana komnata, za pewnie służąca do transportu surowców. Przez jej całą szerokość wiodły się pozawalane kolumny i taśmy transporterowe. 

Cadianie, Bantianie i Szturmowcy usiedli dysząc i uspokajając nerwy.

-Czy to już koniec!? - pytał przestraszony Andreas z drużyny Lijaha.

Daruth wybiegł jako ostatni, gromiąc bio-piorunami ostatniego pająka. Obierzywiar zaklęciem topiącej wiązki z dyscypliny Piromancji, stopił fundamenty wejścia, zawalając je za sobą i tym samym uniemożliwiając przejście kolejnym pająkom. Zza zawalonych gruzów dało się słyszeć tylko wściekłe stłumione syczenie.

-Tak, to już koniec - podsumował Inkwizytor, siadając na jednej z zwalonych kolumn i zapalając leśne zielę dla odpoczynku.

-Co...co to kurwy nędzy było!? - głowił się Domor, ekspert od materiałów wybuchowych w drużynie Dardasa.

-Nie widziałeś? Jebitnie przerośnięte pająki! - odpowiedział mu Mosyr.

-To pająki. Po prostu pająki olbrzymie - odpowiedział Tarmir, mimo, że wszyscy chcący znać odpowiedź patrzyli na Obierzywiera.

-Zgadza się - potwierdził Inkwizytor - I jak właśnie widzieliście, obrały nas sobie za świeży obiad. Z czego mi wiadomo, widziany były tylko na dwóch planetach. Tutaj i na...

-Na Darkatanie - dokończył Tarmir - W katakumbach świętej planety mojego Zakonu.

-Ale jak to się stało, że żyje ich tu tak wiele? Jak ta kopalnia mogła normalnie funkcjonować z tak wielką ilością tych bestii? - zaciekawił się Fairburn.

-Zapytałbym o to samo, gdy bym również nie był Squatem. Sekret polega na tym, że było ich znacznie mniej kiedy byłem tu ostatni raz! Prawie w ogóle! Zapewne one stoją za upadkiem Nefrytowych Wzgórz! - zdenerował się Imdur.

-Nie wyciągaj tak pochopnych wniosków, Hrabio. Tak czy inaczej te stworzenia żyją w podziemiach tej kopalni od zawsze. Lecz nigdy nie były tak liczebne jak teraz. Bardzo możliwe, że wzrost ich liczebności ma wiele wspólnego z upadkiem tutejszych Squatów, lecz nie jest jego bezpośrednią przyczyną.

-Albo z kimś komu zależy, żeby nas stąd wykurzyć. I to bardzo - Tarmir wyciągnął ponownie oba miecze osnowy, słysząc ponownie zbliżających się nieprzyjaciół. Ibrachim również to usłyszał - zwielokrotnione wycie i echo biegu wielu, wielu nieprzyjaciół, brzmiących zupełnie inaczej niż olbrzymie pająki. 

-Zająć pozycje, ludzie! Za osłonę! - rozkazał Fairburn, kryjąc się za zwalonymi ruinami kolumn.

-Szturmowcy do broni! - krzyczał Dardas. 

Ludzie Daura, Dardasa i Fairburna błyskawicznie zajęli swoje pozycje w pełnym oczekiwaniu na najgorsze. Tarmir wręcz czuł nadciągające tabuny piechoty i obmyślał strategię jak nie dać się obejśc. Tylko jedna linia obrony za zwalonymi kolumnami to za mało. Jego ludzie musieli się bardziej rozproszyć, szczególnie dla powodu, którym były między innymi dwa kamienne tarasy po lewej i prawej stronie komnaty. Wróg na pewno będzie próbował je wykorzystać do oskrzydlenia eskorty. Daruth nie mógł na to pozwolić, teraz to on musiał być szybszy niż przeciwnik.

-Szturmowcu Mosyr, zajmij pozycję na Tarasie od zachodu. Snajperzy Hark oraz Andres również. Zapewnicie stamtąd dodatkową osłonę dla jednostek szturmujących oraz odwrócicie uwagę nieprzyjaciela.

-Się robi - Mosyr bez wahania wzbił się na taras swym plecakiem odrzutowym. Za nim pobiegli Hark i Andreas, wspinając się po schodach.

-Ale kto będzie robił za jendostki szturmowe, mój panie? - Nie rozumiał Tarkin.

-Sierżant Daur z oddziaem Banthian oraz...-Daruth spojrzał na Javika -...ten kruczowłosy szeregowy z 4.plutonu. Przyda się. Wy obstawicie prawą flankę na dole.

-Zrozumiano! To nasz dzień chwały, Bantianie! Za Imperatora! - potwierdził Daur.

-O tak! - podniecił sie Javik.

-Ja zajmę się lewą flanką. Imdurze Sześciowładny, mam nadzieję, że jesteś gotów znów walczyć u mojego boku? - Daruth uśmiechnął się podstępnie.

-Urodziłem się do tego!

-Dobrze. Reszta niech wykorzysta opadłe kolumny jako osłonę i linię obrony. Obierzywierze, Sierżancie Dardas, Plutonowy Fairburn, Majorze Tarkinie - to na waszych barkach spoczywa utrzymanie tej pozycji i zapewnienie Bantianom, Squatowi oraz mnie wsparcia ogniowego. Nie przewiduję waszej porażki.

-Tak jest, panie! - Fairburn i Dardas odpowiedzieli głośno i wyraźnie.

-Tarmirze, ale co będzie ze wzchodnim tarasem? Zdajesz się zapominać o możliwym oflankowaniu od tamtej strony - wypomniał mu Obierzywiar.

Daruth spojrzał się na wschód rzeczywiście uświadamiając sobie o obstawieniu tak istotnego punktu obrony. Nie było czasu się zastanawiać. Echo plugawego ryku i jazgotu robiło się coraz głośniejsze. Przeleciał wzrokiem po zgromadzonych wojskach. Wybór był jasny, jego oczy zatrzymały się na Ibrachimie, wpatrującym się w Darutha równie wielką nadzieją i podnieceniem. 

-Ty - Rycerz wskazał palcem - Ten szeregowy obstawi prawy taras. Biegnij na pozycję i nie zawiedź mnie, gwardzisto.

Ibrachim skinął głową, czując wielki zaszczyt i adrenalinę, po czym natychmiast ruszył po schodach wiodących do Tarasu.

-Mój panie, czy jeden gwardzista to aby na pewno nie za mało? Obawiam się, że to może nie wystarczyć! - stwierdził Tarkin.

-Bez obaw Majorze. Wiem co robię - zpaewnił go Rycerz - Sprawdzimy jego potęgę - dodał w myślach.         

Tarmir, Imdur, Javik i Banthianie skryli się za wciąż stojące kolumny po środku komnaty. Wyjące hordy wylały się przez wejście po drugiej stronie podłużnej komnaty, od razu zasypując pozycje Cadian, szturmowców i Obierzywiera nawałnicą laserowych wiązek. Lojaliści również odpowiedzieli ogniem. Ciemności komnaty rozjaśniły się od czerwonych smug światła. Hark obserwując poczynania nieprzyjaciół na przeciwko i przy okazji zestrzeliwując pierwsze ich tuziny, widział w nich coś znajomego. Szare, podarte szynele, upiorne pancerze karpaksowe, twarze z rozkładającą się skórą i naroślami, hełmy przypominające do złudzenia te z kriegu oraz przede wszystkim parszywy odór rozkładu.

-Co do...Renegaci tutaj? Nawet w Nefrytowych Wzgórach!? - wpienił się Hark.

-To nie ma znaczenia. Lepiej skupmy się na zapewnieniu tej cholernej osłony! - zasugerował Andreas. 

Zażarte starcie rozpoczęło się. Setki renegatów, kultystów i wszelkiego innego plugawstwa chaosu szturmowało prosto na linię obrony Obierzywiera, nie zdając sobie sprawy z planowanej na nich zasadzki od lewej i prawej strony. Szturmowcy i Cadianie otworzyli wspólny ogień, masakrując pierwsze szeregi nacierającej piechoty. Greestin ze pomocą swego granatnika i Izaak z pomocą KMu przygważdżali pozycje wroga i niszczyli jego osłony.

-Ognia! Strzelać ze wszystkiego co pod ręką! Pokażcie im furię młota Imperatora! Odesłać ich z powrotem do czeluści spaczni z której pochodzą!- Inkwizytor motywował obrońców, tworząc pole siłowe broniące chroniące ich od ognia nieprzyjaciela.

Tabuny nieprzyjaciół wlały się również na zachodni taras.

-Atakują moje pozycje! Nie dajcie im się przebić! - Mosyr otworzył ogień ze swojego karabinu Hot-Shot, przeskakując swym plecakiem odrzutowym od jednej pozycji do drugiej by uniknąć ostrzału. Hark i Andreas udzielili mu wsparcia, zestrzeliwując kolejnych nacierających heretyków. Strzały z ich karabinów snajperskich o dziwo wydawały się słabsze. A raczej ich cele silniejsze. Ci słudzy chaosu wydawali się znacznie silniejsi od poprzednich z którymi walczył Hark. Pancerze  niektórych z renegatów wytrzymywały dwa lub nawet trzy trafienia, zanim ci padali martwi.

Tymczasem na wschodniej flance, atak nieprzyjacielskich sił chaosu również rozpoczął się w najlepsze. Ibrachim kryjąc się za jedną z kolumn podtrzymujących sufit nad tarasem, słyszał coraz wyraźniej zwielokrotnione kroki i dzikie krzyki biegnących sług nurgla. Nie mógł zawieść Tarmira, który powierzył mu tak istotne zadanie. Cadianin wziął kilka głębokich oddechów, ustawił tryb strzału futurystycznego karabinu plazmowego na ciągły, skupił w sobie całą możliwą moc Akhazela i wybiegł wrogom na przeciw. Z krzykiem boju na ustach, wystrzelił serię mniejszych, lecz równie śmiercionośnych kul plazmy, które zmasakrowały pierwszych renegatów na przeciwko. Odwróciło to uwagę kolejnych szeregów nieprzyjaciela za nimi, zasypując gwardzistę ogniem lasgunów i granatników. Ibrachim chroniony przez ciemne mocy Malala, przyjął na siebie pierwsze strzały, płomienie i odłamki eksplozji, po czym wybił się z sąsiedniej ściany w górę i unicestwił kolejnych dziesięciu. Dominatus i Akhazel mieli nad nimi całkowitą przewagę. Pracując niczym jeden organizm, stróż Ibrachima ostrzegał go przed nadlatującym ogniem heretyków i ich zamiarami. Zaś ten wykonując uniki, przeskoki i wymyki od kolumny do kolumny, nie pozwalał się trafiać zirytowanym renegatom, dając Akhazelowi w zamian ich śmierć, która wzmacniała ich obu.

Daruth Tarmir kryjąc się za kolumnami po lewej stronie środkowej części komnaty, wyczekiwał na odpowiedni moment. Dostrzegł, że osłona z góry tarasów zmalała. Było to spowodowane rozdzieleniem się heretyckich sił na dwie strony i ich atakiem na pozycje Mosyra, snajperów oraz Ibrachima. Wyczuwał to. Wyczuwał również zniecierpliwienie czekającego w ukryciu Imdura oraz Banthian naprzeciwko.

-Tarmirze! Przedzierają się! Moja osłona nie da rady dłużej wytrzymać nawałnicy! - Krzyczał zdesperowany Obierzywiar, coraz słabiej powstrzymując nieprzyjacielski ostrzał z nad przeciwka.

-Ognia! Nakurwiać do nich ze wszystkiego! - darł się Fairburn, wystrzeliwując cały kolejny magazynek swojego boltera.

O to właśnie chodziło Tarmirowi. Wkrótce tarcza psioniczna starca padnie, a heretycy ruszą do ataku wręcz. Lecz ku oczekiwaniom Rycerza, stało się to już wcześniej, a mianowicie teraz. Po trupach swych towarzyszy, zbiegały właśnie nowe, świeże renegackie drużyny szturmowe uzbrojone w miecze i topory łańcuchowe. Tarmir odczekał od odpowiedniej chwili aż berserkerzy nurgla się zbliżą. 

Brzęk i charkot ich barbażyńskich broni robił się coraz głośniejszy. Po chwili tarcza Obierzywiera upadła, a w tej samej chwili pierwsi ze szturmujących renegatów przebiegli obok kolumn.

-Teraz! - warknął Daruth.

W jednej chwili Banthianie, Javik i Imdur wyskoczyli zza kolumn tnąc, dźgając i rozszarpując nie spodziewających sie tego ruchu renegatów.

-Za dziedzictwo rodów! - ryknął Squat rzucając się wściekle na wroga z jednym ze swych oburęcznych toporów.

Sam Tarmir błyskawicznie wyskoczył od prawej, uruchomił swe miecze osnowy i ściął nimi ręce pierwszego nawiniętego heretyka. W mgnieniu oka odskoczył do następnego, przebijając go na wylot tylko po to, aby następnie rzucić się do kolejnych trzech renegatów i zdekapitować ich jednym ciosem. Dobrze wyszkoleni i ciężko uzbrojeni renegaci specjalizujący się w walce wręcz, mogli stanowić wyzwanie dla zwykłej piechoty, lecz nie dla Tarmira. Choć wojownicy nieprzyjaciela próbowali blokować ciosy, fioletowe i czrwone klingi mieczy osnowy przechodziły zarówno przez ich oręż  jak i przez pancerze oraz ciała renegatów niczym rozgrzany nóż przez masło.

Podobnie radził sobie Imdur Sześciowładny u boku Tarmira. Choć pozornie mały i krępy, walczył za kopalnię swoich przodków z wielką furią i siłą, bez trudu rozrywając nawiniętych pod topór wrogów ludzkości. Obszerne ciosy Imdura zadawane ostrym, Squackim orężem wykutym z żelaza i nefrytu, zabijały po kilku heretyków na raz, szerząc wśród ich szeregów strach oraz rzeź.

Nieco trudniej było już Banthianom i Javikowi. Renegackie oddziały do walki wręcz były co najmniej tylko trochę gorsze lub nawet i na równym poziomie umiejętności walki wręcz. Maczety i topory Banthian z trudem przebijały pancerze napastników , a z jeszcze większym blokowały ciosy mieczy łańcuchowych. Tylko osłona ogniowa zapewniana przez pozostałości 4. Cadiańskiego i Sturmowców z tylnej linii obrony, pozwalała im się utrzymać. 

Mimo to Javik walczący u boku sierżanta Daura, zdawał się być w swoim żywiole i świetnie się przy tym bawić. Ourelianin schylił się przed ciosem pierwszego napotkanego wrogiego szturmowca i chwytając za swój toporek, ciął go pod niechronione krocza. Ten upadł na kolana w bólu, aby za chwilę szybko skonać ze ściętą głową. Nie minęło pięć sekund zanim Javik został zaatakowany przez następnego przeciwnika. Wykorzystując zamaszysty cios, przemknął pod jego prawą ręką, by zajść go od tyłu i wbić ostrze topora prosto w niechroniony kark.                     

Plan Tarmira okazał się udany. Mosyr, Hark i Andreas skutecznie powstrzymywali natarcie od lewej flanki, wykorzystując kolumny na tarasie jako osłony, ludzie Fairburna, Dardasa i Tarkina osłaniali walczących Banthian, Tarmira, Imdura oraz odzyskującego siły Obierzywiara, zaś Ibrachim z pomocą Akhazela dzielnie przedzierał się przez hordy sług chaosu. 

Po zabiciu już ponad sześćdziesięciu przeciwników karabinem plazmowym, Ibrachim postanowił przejść do dawno nie stosowanej walki wręcz. Odwiesił karabin na grzbiet i dobył swego oręża na który Daruth zwrócił wcześniej swoją uwagę. Miecz i dzierżące go dłonie zapłonęły żywym, białym ogniem, na widok którego kolejni splugawieni żołnierze nurgla zaczęli się wahać i cofać. Ibrachim czuł teraz całkowitą jedność z Akhazelem. Nie czekając rzucili się w sam środek znienawidzonej hołoty, tnąc, rozszarpując, masakrując i miażdżąc. Obaj czuli tylko nieposkromione pragnienie ich zniszczenia, które natychmiast musieli wyzwolić.

Tarmir i jego towarzysze broni zbliżali się już do drugiego końca półkilometrowej komnaty, nieprzerwanie zmuszając wroga do cofania się. Podczas masakrowania kolejnych jego szeregów, zastanawiał się skąd jest tu ich tak dużo? Czy atak pajęczych bestii, a następnie szturm renegatów nie były skoordynowanym zwabieniem w pułapkę? To bardzo możliwe. 

Wtem uwagę Darutha odwróciła niewielka eksplozja białego niczym światło ognia z nad prawego tarasu. Wraz z nią wyleciały szczątki kamiennej poprzeczki oraz nadpalone i przecięte szczątki kolejnych heretyków. Po chwili z ognia wyłonił się mężczyzna dzierżący długi miecz oburęczny. Twardo wylądował na kamiennym podłożu, ścinając nim jeszcze kilku następnych kultystów. 

Tarmir przypomniał sobie kogo obsadził do obrony wschodniego tarasu. To bez wątpienia był Ibrachim. I bez wątpienia ukazywał teraz skrywaną przez siebie potęgę. Daruth pozwolił sobie przystanąć an chwilę by podziwiać grację z jaką porusza się i walczy ten z pozoru zwykły gwardzista. Ale cóż to? Rycerz Inkwizycji wytężył jeszcze bardziej wzrok, dostrzegając w dłoniach i klindze Tarmira płonący biały ogień. A wraz z nim emitującą energię. Energię niezwykle mroczną i niszczącą. Energię spaczni i czystego chaosu płynącego w tym młodzieńcze. "Heretyk" - Tarmir powiedział w myślach. A więc dlatego Ibrachim z początku tak się od niego oddalał, pozostawał w cieniu i grał pozornie zwykłego gwardzistę.

Dominatus ściął głowę ostatniego zdrajcy stawiającego opór. Reszta uciekała w popłochu. Zasadzka nieprzyjaciela zakończyła się kompletnym. Od połowy, do końca pięciuset metrowej komnaty ciągnęły się tylko trupy zarżniętych renegatów. Wszyscy z drużyny zaczynali się schodzić.

-Ha! Tchórze! To ci dopiero wroga piechota. Mam uwierzyć, że to oni podbili całą kopalnię Nefrytowych Wzgórz!? - Imdur triumfalnie nabijał się z pokonanych heretyków.

-Na Imperatora, aż sam jestem zdziwiony, że jest ich tutaj aż tak wiele - zastanawiał się Fairburn - Nie wydaje się to normalne.

-Bo nie jest - rzekł Obierzywiar - Atak pająków i tutejszych renegatów nie mógł być przypadkiem. To była dobrze zaplanowana zasadzka.

-Jak to? Czyżby obie siły współpraowały ze sobą? - pytała Eveline

-Wydaje mi się, że niestety tak, niewiasto.

-Ale jak? - dziwił się Char - Jak owady mogą współpracować z arcywrogiem?

-W tedy kiedy one same należą do jego szeregów, Adiutancie - wyjaśnił mu Fairburn.

-Dokładnie - Inkwizytor przyznał mu rację - Mroczne, parszywe moce, o których więcej powiedzieć wam nie mogę, przejęły władzę nad tutejszą naturą.

-Jakie moce? - zainteresowała się Eveline

-Powiedziałem już, że więcej nie wolno mi o tym mówić.

Tarmir spojrzał się w kierunku rozmawiających, ze wzrokiem podejrzliwości. "Przesadziłeś starcze. Lepiej przywołaj ich do porządku zanim..." - pomyślał.

-Czy ta moc również przejęła władzę nad Squatami, którzy tu obradowali? - dalej dążył Molore.

-Co ty powiedziałeś!? - oburzył się Squat.

-Dosyć! Dalsze odmęty Wzgórz Nefrytu same się nie przejdą! A teraz w drogę, albo rozerwę któregoś z was dla przykładu! - zagroził Daruth, po czym wskazał palcem kierunek, którym mają podążać.

Drużyna artefaktu będąca w samym środku skupiska nieprzyjaciół nie mogła się zatrzymywać. Na potwierdzenie słów Tarmira, z przeciwległego końca komnaty, zaczęło dochodzić echo pajęczego syczenia i zwalanych gruzów. Olbrzymie pająki przedzierały się przez zawalone przejście, Tarmir nie mógł pozwolić na jakiekolwiek zatrzymywanie się. A przynajmniej do momentu kiedy ich zgubią. Tak więc on i jego eskorta z Obierzywierem na czele ruszyli dalej, przedzierając się przez następne tunele, komnaty i mosty prowadzące ponad kilometrowymi przepaściami Nefrytowych Wzgórz. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Po wielu godzinach marszu i ucieczki, drużyna artefaktu nareszcie odnalazła chwilę wytchnienia. Foster jako pierwszy za Tarmirem, pokonał ostatni stopień schodów, by kilka metrów dalej opaść na murek pozostałości Squackiej architektury obecnej niemal wszędzie w podziemiach tej monstrualnej kopalni. Tuż obok niego usadowił się trzymający się zawsze z nim Molore ciężko dysząc. Wkrótce przybyli pozostali ludzie z eskorty Tarmira, usadawiając się wygodnie na twardym, kamiennym, rzeźbionym podłożu. Nawet Imdurowi trudno było stwierdzić gdzie się podziewają. Wszechobecny mech i grzybnia na ścianach zupełnie zmieniły wizerunek wnętrza Nefrytowych Wzgórz. Prawdopodobnie były to ruiny po łaźni dla robotników kopalni.

-Macie godzinę na sprawdzenie zapasów amunicji i przygotowanie do następnych walk. Odpoczniemy tu kilka godzin i wkrótce znów ruszamy - oznajmił Tarmir, samemu siadając w zamyśleniu.

-Sprawdźcie, czy wśród was nie ma rannych i opatrzcie ich. Wykorzystajcie ten czas jak najlepiej na odpoczynek i przygotowania moi mili, bowiem droga przed nami jeszcze bardzo długa - dodał Obierzywiar, strzepując kurz ze swojego kapelusza.

Daruth spojrzał się na starca wzrokiem zawiedzenia, pogardliwie kręcąc głową.

-Jak długo jeszcze czasu minie, zanim zrozumiesz młodzieńcze, że tak pogardliwy stosunek do swoich podwładnych tylko zwiększa ryzyko niepowodzenia naszej misji? - zapytał.

-To moja misja, starcze. Już drążyliśmy ten temat - Daruth wstał, grzebiąc w płaszczu, po chwili wyciągając holokomunikator - Idź do moich ludzi i podnieś ich na duchu, połataj ich rany jeżeli nie zdzierżysz swojej słabości kierowanej współczuciem. Jednak znaj swoje miejsce i pamiętaj, że jesteś tu tylko przewodnikiem. 

Obierzywiar zmarszczył brwi i pokręcił głową w pogardzie i oddalił się. Swój wzrok skierował na sanitariuszkę Eveline. Kobieta zwinnymi palcami u dłoni, dezynfekowała i opatrywała rany Bantian okaleczonych podczas ostatniej potyczki.

-Paskudna rana. Moim lekarskim zdaniem powinien być pan ewakuowany stąd jak najszybciej, sierżancie Daur. Nie jest pan nawet zdolny do prowadzenia działań bojowych - zapewniała Eveline, zszywając szeroką, krwawiącą i ciągnącą się wzdłuż grzbietu ranę ciętą u sierżanta Banthian.

-Ewakuacja? Toż to samo co dezercja. A Banthianie nie dezerterują! Cholera i tak to już wielki wstyd, że mam ją na plecach. Bracia pomyślą, że uciekałem z pola bitwy! - narzekał Daur. 

Inkwizytor podszedł bliżej by się przyjrzeć wielkiemu rozcięciu na plecach gwardzisty. Pozostali również tu byli, leżąc już opatrzeni i cali w zaszytych ranach. 

-Wybacz mi Obierzywierze, lecz twoje sprawy do mnie muszą zaczekać. Jak widzisz muszę zadbać o nich, zanim wyleczę ciebie.

Starcowi zrobiło się żal zapracowanej niewiasty, jak i każdego z eskorty kto służył pod rozkazami Tarmira. Nic nie odpowiadając, powiódł ręką w powietrzu i skierował czar wytrzymałości z dziedziny biomancji na okaleczonych Banthian, by ulżyć cierpień zarówno im jak i Eveline. Ta wzdrygła się , widząc jak rana na plecach Daura gwałtownie zmniejsza się, a po chwili zupełnie niknie. Jego ludzie również w mgnieniu oka wyzdrowieli, oglądają się po swoich ciałach ze zdziwieniem i pozytywnym zaskoczeniem.

-Nie musisz mi dziękować, siostro. A teraz lepiej przeznacz ten czas na odpoczynek - Inkwizytor uśmiechnął się do Eveline, która zaniemówiła.

-Dziękuje ci panie! - Daur rzucił się mu do stóp.

Tymczasem obserwujący to wszystko Izaak, postanowił wykorzystać okazję i znowu spróbować szczęścia. Wstał i ruszył do niej szybkim krokiem, w nadziei, że może tym razem pójdzie mu lepiej.

-Imponujące co? - zjawił się tuż za nią.

-Nie rozumiem. Jak? Ty też to widziałeś, Izaak? - obejrzała się na niego.

Śruba przez chwilę nie odpowiadał, wpatrując się w idealne rysy twarzy Eveline

-Eee, no tak. Pewnie, że widziałem. Nie wiarygodne jakie cuda mogą zdziałać czary.

-Nieprawdaż? Opatrunek ich wszystkich zajął mi pół godziny, zużyłam na to jedną-trzecią medykamentów. Do tego, szwy na ich ciałach goiły by się przynajmniej miesiąc czy dwa, a Obierzywiar uzdrowił ich w dwie sekundy. I na co moja cała praca? 

-Psionika to jak widzisz coś wspaniałego i lepiej nie lekceważyć tych, którzy nią władają - zaśmiał się Śruba - Tak czy inaczej słyszałaś naszego przewodnika. Powinnaś wykorzystać jeszcze te pół godziny na odpoczynek lub coś innego. Byle nie pracę. Szczerze mówiąc popieram jego prośbę.

-To chyba kolejna rzecz z którą wspólnie się zgadzamy - odwzajemniła uśmiech - ale co masz na myśli, mówiąc o robieniu "co innego"?

Eveline zadała pytanie. Dobrze dla Izaaka. Może w końcu to oznacza, że nie tylko jego interesuje rozmowa.

-Eeemm...jest wiele innych, ciekawszych rzeczy od zwykłego lenienia się, na przykład...- Śruba kombinował - Rozmowa! Dialog i rozmowa na wspólne tematy, to piękna rzecz nie uważasz? ''Zupełnie jak ty'' - dodał w myślach.

-Owszem. Ale jakie wspólne tematy mogą ze sobą dzielić sanitariuszka z gwardzistą? - podeszdła bliżej skupiając swój wzrok i uwagę na nim.

-Temat rodziny. Przecież każdy jakąś ma lub miał nieprawdaż? - Śruba szybko wykombinował - Dlatego właśnie temat ten jest tak uniwersalny, droga Eveline. 

-Czyżbyśmy nie rozmawiali już o twojej rodzinie na począku tej wyprawy? Wspominałeś raz o swojej matce. Ale wygląda jakbyś chciał opowiedzieć mi więcej o swoich rozinnych stronach.  

-Owszem ,ale nie o to też tylko chodzi. Znamy się już ponad dwa lata od kiedy wstąpiłem do tego regimentu, a wiem o tobie bardzo niewiele - Śruba drążył coraz głębiej, lecz czuł, że na ten czas już wystarczy. Chciał sprawić na Eveline wrażenie, że jest jakby obiektem jego zainteresowania, lecz nie przesadnie dużego.

-W takim razie oboje poznajmy się lepiej - zgodziła się zachęcona.

Tak więc Śruba zaczął półgodzinną, wspaniałą i jakże barwną z jego perspektywy rozmowę z Eveline. Szło mu dobrze, a nawet bardzo. Dowiedział się od niej między innymi, że o dziwo nie pochodzi z Cadii jak mu się zdawało, lecz z sąsiedniej planety - świata-kuźni Agripaana, na której mimo to tylko spędziła bardzo nie wiele czasu. Już w wieku nastoletnim została skierowana na Cadię gdzie przygotowano ją do bycia sanitariuszką i niesienia pomocy rannym żołnierzom Imperatora. Wspominała też, że nie wiele pamięta o swojej rodzinie, jeśli chodzi o rodziców, co nie lada zdziwiło Izaaka, u którego rodzinnych stron rodzice byli tak szanowani. Nie dotyczyło to jednak jej dwóch sióstr - również sanitariuszek frontowych - Agness i Shiję, z którymi była bardzo związana i które służą teraz w innych Cadiańskich regimentach. Wspominała też dużo o swoim jedynym bracie - Markusie, który osiągnął największy sukces spośród całego rodzeństwa, kończąc Sholę Progemium co pozwoliło mu zostać Imperialnym Generałem. Takie sukcesy, dały Izaakowi do zrozumienia, że ród Eveline musi być bardzo zamożny w porównaniu z jego rodzinnymi, biedniejszymi stronami.

Relacje układały się dobrze również między pozostałymi członkami drużyny. Jak chociażby między młodymi Fosterem, Molore oraz starym Imdurem, którzy wspólnie biesiadowali przy rozpalonym ognisku.

-Mówię wam. Za czasów gdy we Wzgórzach Nefrytu panował Squaci ład, oświetlenie było automatyczne. Zaawansowane czujniki ruchu same zapalały pochodnie gdy ktoś przechodził obok. Teraz musimy tylko się zadowolić zbiorami przedawnionych, Squacich ksiąg jako podpałką. Ból moich przodków rozbrzmiewa w mym sercu razem z duszą - narzekał Hrabia.

-Imdurze, czy oprócz Nefrytu wydobywano tu coś poza nim? Jak tak to po co? W jakim celu? - ciekawił się Molore.

-Oczywiście, że tak, młodziku. Wbrew pozorom i samej nazwie dziedzictwa mego rodu, jest tu równie dużo a może i nawet więcej złoży złota, srebra, miedzi, diamentu i wielu wielu innych surowców. Nie sposób jest zliczyć do czego my Squaci wykorzystywaliśmy te wszystkie cuda. Wspaniałe zbroje, amunicja, broń, rzeźby i dzieła Squackiej sztuki, oraz wiele, wiele tworów naszych krępych rąk. Praktycznie całe nasze dziedzictwo trwające osiem okrągłych milleniów zostało wpierw wykopane z Nefrytowych Wzgórz, a później przetopione w kuźni Wieczności - dalej opowiadał Imdur.

-A kto rządził tym wszystkim zanim wybuchła wojna? Kto zdołał utrzymać tak wielkie dziedzictwo przez tak długi czas? - pytał Foster.

-Ha! Zabawne pytanie, młodziku. Nikt inny jak moi przodkowie. Zdołali to nawet utrzymać podczas trzech Wielkich Wojen Rodów w 35, 36 i 39 Millenium, kiedy wszyscy Squaci jednoczyli się by wyprzeć arcywroga z Murdash! I zrobimy to ponownie! Ale wracając, zanim wybuchła wojna, rządził, a właściwie wciąż rządzi mój Dziad Kurenduim czwarty. Wierzę, że wciąż czuwa gdzieś głęboko pośród tych skał, chroniąc swojego skarbca i zarazem grobowca gdzie skrywa swoje największe tajemnice. Wkrótce się z nim spotkamy i wspólnie odbijemy Wzgórza Nefrytu, moi przyjaciele. Już wkrótce.

Tarmir zawahał się i zawiesił połączenie z Galliusem, słysząc opowieści Sześciowładnego. Jeżeli w bełkocie Squata jest choć cień prawdy, oznacza to...Des Sacronum. Oczywiście. Kto by pomyślał. Jeżeli siły chaosu są tu aż tak nagromadzone, a księga mówi prawdę, to zapewne skarbiec jest drogą do skrywanego artefaktu, o który toczy się tak zażarty spór na tej planecie. Niech tylko Obierzywiar doprowadzi Darutha do tego miejsca, a w tedy Des Sacronum będzie należeć do ich. Jego i Mistrza Galliusa. Gdy słowa napisane w starożytnej, zakazanej księdze okażą się prawdą, a tajemniczy artefakt prawdziwym Monolitem Darutha Irminsta, nieograniczona potęga i władza będzie na wspólne wyciągnięcie ich rąk. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, wyjawni wszystkie swoje potwierdzone przewidywania mistrzowi przed lub po powrocie z misji. Nie ma to zbyt wielkiego znaczenia.

Lecz póki co, miał też inne sprawy na głowie, niekoniecznie związane z celem misji. A mianowicie Ibrachima, którym Tarmir jeszcze bardziej się zainteresował przez ostatnie wydarzenia. Czy Cadianin miał świadomość, że ktokolwiek widział jego nienaturalne zachowanie podczas ostatniej walki? Musiał się z tym kryć, skoro Tarmir nie zdołał ujrzeć tego wcześniej. Zaraz postanowi się o tym przekonać.

Ibrachim skrywał w odosobnieniu gdzieś na skraju łaźni w której on i jego drużyna mieli postój. Siedząc w zamyśleniu, patrzył na swoje rany na rękach, nogach i brzuchu odniesione w ostatniej potyczce, które szybko nikły lub zamieniały się w blizny dzięki błogosławieństwu Akhazela oczywiście. Obserwował też Śrubę i Eveline rozmawiających razem w odosobnieniu o rzeczach, których Ibrachim nie chciał podsłuchiwać ze względu na maniery, lub ich resztki, które wciąż w nim tkwiły. Lecz po szczęśliwych twarzach ich obydwu, widać było, że ich wzajemne relacje się rozwijają, a plan Izaaka idzie w dobrą stronę. Ibrachimowi aż skojarzyło się to  jego dawnym szczęściem sprzed XIII Czarnej Krucjaty. Z czasami i chwilami w których miał taką szansę rozmawiać ze swoją żoną, Githany. Już dawno o niej nie myślał ani nie miewał snów o swojej ukochanej. Z jednej strony może i było to dobre. Nie rozpraszało go to w służbie, nie przywoływało tak wiele bólu. Z drugiej jednak strony, Ibrachim wiedział, że nie należy zapominać o najważniejszej osobie w życiu. Mimo, że Githany już dawno odeszła i nigdy nie wróci. Jednak coraz rzadsze myślenie właśnie o niej, również niepokoiło Ibrachima; zdawał sobie sprawę, że jest to jeden ze skutków ubocznych trzymania się z Akhazelem. Przez niego coraz bardziej się odczłowieczał i coraz częściej myślał tylko o rzezi jego wrogów.

Nagle wyczuł czyjąś obecność za swoimi plecami. Przez ten cały czas gdy tkwił w zamyśleniu, ktoś się mu przyglądał.           

-Co!? - Cadianin odwrócił się, lecz widząc przed sobą Tarmira wpatrzonego się prosto w niego, natychmiast się poprawił - Oh, wybacz mi panie. Nie zauważyłem, że to ty.

Daruth uśmiechnął się złowieszczo i podszedł kilka kroków, stając obok.

-Chcę zamieć z tobą słowo, Ibrachimie - oznajmił.

Cadianin znów poczuł się niepewnie. Zapomniał już, że fascynujący go Daruth, widzi w nim samym coś niezwykłego. "Co odpowiedzieć teraz? Dlaczego potężny Rycerz Inkwizycji w ogóle zawraca sobie głowę zwykłym gwardzistą?" - Ibrachim zastanawiał się. "Bo wie, że jesteś nie zwykły! Wyczuwa nas obu! Wyczuwa mnie! Biegnij..." - Błagał Akhazel, lecz Dominatus zignorował go w odmętach swoich myśli.

-Eeey...oczywiście. Czy coś się stało mój panie?         

-Zawsze, wszędzie i w każdej chwili coś się dzieje. Lecz ostatnio stało się coś co wymaga rozmowy tylko nas dwóch.

-Nas dwóch? Uh...dobrze, zamieniam się w słuch, mój panie.

-Jak się już zapewne domyślasz, nie przychodziłbym tutaj, gdy bym widział w ciebie tylko zwykłego Gwardzistę. Wiesz, że jest inaczej.

-No cóż...w naszej ostatniej i za razem pierwszej rozmowie, powiedizałeś mi, że widzisz we mnie potęgę. Chciałbym przy okazji zapytać jak? I dlaczego tak sądzisz? 

-Właśnie tak. Tak sądzę i odpowiem ci na twoje pytania - zadowolił się Tarmir - ale zanim to zrobie, pozwól, że ja zadam ci swoje.

Ibrachim nie odpowiedział nic w zamian wstając i wyprostowując się oraz nieco ciekawiąc nieodpartą osobowością Darutha.  

-Widziałem jak walczyłeś podczas ostatniego starcia z hordami renegatów, Ibrachimie. Spisałeś się dzielnie, a nawet bardzo. Trzymaj tak dalej, a może będziesz jedynym gwardzistą, który przetrwa pobyt w tej plugawej norze - pochwalił go - Ale jak przed chwilą wspominałem...nie przyszedłbym tutaj gdy bym nie widział w tobie czegoś bardziej wyjątkowego. Pozostali twoi towarzysze - Fairburn, Obierzywiar, Javik, Hark i inni - oni też walczyli dzielnie jak na każdego gwardzistę przystało.

Cadianin marszczył brwi w wysłuchiwaniu zagadek Tarmira.

-Mogło by się zdawać, że to co o tobie mówię, jest zwykłym pochlebstwem. To samo mógłbym mówić o wszystkich pozostałych gwardzistach oraz szturmowcach w mojej eskorcie, którzy równie dobrze wykonują swoje zadanie co ty. Ale dlaczego zwracam uwagę tylko na ciebie? - zapytał podchwytliwie

-Ponieważ jakimś cudem tylko mi udało się zwrócić twoją szczególną uwagę?

-W rzeczy samej - spojrzał mu w oczy Daruth - Wszyscy twoi towarzysze niszczą swoich wrogów tradycyjnymi, typowymi dla Gwardii Imperialnej sposobami. Właśnie dlatego są w moich oczach jednakowi. 

-Nie rozumiem, panie. Przecież moją główną bronią jest ten karabin plazmowy oraz nietypowy, lecz wciąż przeciętny miecz, na który tak zwracałeś uwagę.

-Owszem. Ale oprócz nich posiadasz również inny, ukryty i niszczycielski oręż. Twój mały, lecz jednocześnie duży sekret o którym jak dotąd wiedziałeś tylko ty. Ukryta potęga, moc, która w spotkaniu z siłami chaosu, z pozornie zwykłego gwardzisty jak ty, czyni wojownika na miarę kosmicznego marine. 

Dominatus nie wiedział przez chwilę co odpowiedzieć. Czyżby Rycerz...ukryta moc, uaktywniająca się w czasie walki z chaosem...on mówi o Akhazelu! Czyżby Daruth ujrzał czego Ibrachim dokonywał na wrogach ludzkości? Było by to katastrofalne w skutkach zarówno dla niego jak i jego stróża. Nagle Dominatus stracił ochotę na dalszą rozmowę.

-Ja...ja nie wiem o czym mówisz, Tarmirze - próbował się wykręcić, cofając się do tyłu.

-Oczywiście, że wiesz. Nie udawaj głupca, Ibrachimie. Jeżeli Daruth tak bardzo interesuje się kimś z poza zakonu, to wiedz, że nie ma omam. Ukrywałeś się z tym bardzo dobrze i długo, lecz odkrycie twoich talentów przez innych było tylko kwestią czasu.

-Jestem tylko weteranem Gwardii Imperialnej po ponad dekadzie doświadczenia i zapewne tylko moje umiejętności wyniesione z wieloletnich walk zrobiły na ciebie wrażenie, panie, czym oczywiście jestem zaszczycony. A teraz proszę, pozwól mi pobyć sam do czasu kolejnego wymarszu - wykręcał się Cadianin.

-Nie...to ty mnie zaszczycasz Ibrachimie. Widziałem wszystko.

Serce Ibrachima przyśpiesyło na te słowa, pompując adrenalinę i lęk do jego żył.

-Zpamiętaj. WSZYSTKO. - dobitnie powtórzył Tarmir z jeszcze większą euforią w świecących "Pasją" oczach - Białe płomienie oplatające twoje dłonie, miecz i przedewszysktim oczy. Skok z ponad pięciometrowego tarasu, po którym każdy normalny człowiek połamał by sobie nogi. Kombinacje ciosów mieczem wykonanych z gracją i siłą, których nie powstydził by się wojownik nawet taki jak ja, oraz wyrżnięcie sześćdziesięciu renegatów regularnej armii Chaosu przy pomocy tylko zwykłego miecza i karabinu plazmowego. To właśnie widziały moje oczy. 

Dominatus patrzył na zbliżającego się Darutha z niedowierzeniem, będąc zszokowanym faktami o których on wie. Miał rację we wszystkim co mówił. Czując narastający gniew Akhazela, Ibrachim był wściekły jak bardzo zapomniał, że ich wspólny sekret może wyjść kiedykolwiek na jaw.

-I nie myśl, że przypadkowo przywołałem tu określenie "Chaos" - kontynuował Rycerz - prawdopodobnie wiesz co oznacza ten termin. Co i tak nie ma znaczenia, jeżeli jednak nie wiesz, gdyż świadomie lub nieświadomie używasz czarów. A czary wśród "zwykłych" ludzi są herezją.

Były tylko dwa wyjścia. Albo uciekać albo rzucić się do walki. Oba z nich nie miały zbyt dużego sensu. Ibrachim czuł jak ulega zmiażdżeniu z obu stron. Zarówno przez presję Daurha jak i zbierający się wewnątrz nim gniew Akhazela.

-Przyznaj się Ibrachimie i dobrowolnie złóż swoją broń, a zapewnię ci szybką śmierć zamiast Inkwizycyjnych tortur - Rycerz położył dłoń na rękojeści jednego ze swoich mieczy osnowy.

Może to był i koniec Ibrachima. Może i taki los był dla niego przewidziany. Nie było mowy by stawić czoło potężnemu Rycerzowi Inkwizycji. Ibrachim miał w sobie jeszcze resztki Lojalności do Imperium i wiary do Imperatora, mimo swojego zepsucia. Ale mimo to nie zamierzał jeszcze się poddawać. Do głowy przyszła mu jeszcze jedna, ostatnia myśl zanim prawdopodobnie zginie.

-Nie zrobiłbyś tego. Za bardzo cię fascynuję, abym zasługiwał na śmierć. Przynajmniej na tą chwilę - Ibrachim uśmiechnął się w podstępnym grymasie.

Tym samym odpowiedział Tarmir, chowając miecz z powrotem pod szaty.

-Jesteś mądrzejszy, niż mi się zdawało, Ibrachimie. To prawda, zmarnowanie takiego potencjału było by zbyt wielką stratą. Nawet jeżeli twoja dusza jest nie czysta.

-Ale...zdawało mi się, że Inkwizycja bezwzględnie pozbywa się wszelkiej herezji. Okazując mi litość, łamiesz swoje rozkazy i dogmaty...mój panie.

Tarmir widząc jak Ibrachim patrzy się na znak Rycerzy Inkwizycji na klamrze jego pasa - Wielką literę I z czaszką po środku i skrzyżowanymi mieczami osnowy za nią - tylko lekko się zaśmiał z niewiedzy swojego rozmówcy.

-Większość wszechświata myli nas z Inkwizycją ,lecz my Daruthowie tak naprawdę nie mamy z nią nic wspólnego z wyjątkiem wspólnych wojen. Bardzo się miedzy sobą różnimy.

-Rozumiem...więc co teraz ze mną będzie?  - Dominatus zapytał niepewnie. Teraz wiedział, że jego los będzie zależał tylko od Rycerza. Teraz był jedyną istotą, która wiedziała o mocach Ibrachima poza nim samym.

-Powiedz mi. Czy mimo korzystania z walorów spaczni, wciąż zachowałeś lojalność swojemu Imperium?

-Oczywiście. Nie i nie będzie dla mnie bóstwa wyższego niż Imperator Ludzkości - Cadianin oznajmił z dumą.

-Dobrze. W takim razie współpracuj ze mną. Towarzysz mi na drodze zniszczenia wrogów ludzkości i odnajdź razem ze mną artefakt, dzięki któremu wspólnie zbawimy ten świat, a w zamian twój sekret pozostanie tylko i wyłącznie między nami.    

Ibrachim jedynie ponownie się skłonił i ruszył dalej, szybko się oddalając.

Z początku Tarmir miał zamiar zniszczyć Ibrachima, lecz szybko pozbył się tego pomysłu. To było by nierozsądne. Taki potencjał nie może być zmarnowany. Zrobi wszystko by dowiedzieć się kim, a właściwie czym jest Ibrachim, a następnie go wykorzysta. Do własnych, niecnych celów.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Chude, szare i przebrzydłe dłonie z paznokciami w strzępach, chwyciły się wystającej krawędzi skały. Zza niej powoli i ostrożnie wyjawiły się wyłupiaste, mgliste oczy osadzone na równie przebrzydłej i zniszczonej twarzy z fatalnymi w stanie zębami wyszczerzonymi w przeraźliwym grymasie. Oczy ujrzały grupkę kilkunastu gwardzistów wraz z mistycznym szermierzem dzierżący fioletowy i czerwony miecz na czele. Niegdyś włosy koloru blond, teraz zaś tylko strzępki jego dawnej fryzury, zjeżyły mu się na karku, widząc pośród grupy, znienawidzonego gwardzistę o imieniu Bask. Śledził od wielu dni ich, a właściwie tylko jego od stolicy, poprzez dzikie, nieokiełznane pasma górskie Murdash, aż do Nefrytowych Wzgórz, w których wnętrzu się już znajdował.

-Dorwiemy cię Bask. Najpierw ciebie, a później twoich towarzyszy. Wszyscy zawiśniecie na torturach kultu, obdzierani ze skóry i składani w darach żywcem! - szeptał do siebie głosem pełnym podekscytowania, zniecierpliwienia i nienawiści w jednym. Człowiek ,a raczej to co z niego zostało, trzęsło się drąc z siebie strzępki resztek munduru 144. Cadiańskiego. 

-Ale dlaczego nie mamy siły, by dorwać go teraz? Oskórować, spalić, poderżnąć gardło, połamać wszystkie kości i zniszczyć raz na zawsze!? - mówił do siebie w myślach. Lecz po chwili opamiętał się, przypominając sobie o jedynym sposobie, który może zadziałać. ''Ponieważ jest ich zbyt wiele, skarbie. Zapomniałeś o naszym potężnym sprzymierzeńcu, który pragnie ich śmierci równie bardzo jak my'' - podpowiadała mu jego rozdwojona jaźń.

-Morgoth Nieczysty - stwór dokończył, po czym uradowany zawrócił się, wspinając się po skałach i  ich gruzach przygarbionym ruchem, prawie, że na czworaka.

Wkrótce przybył na najbliższą znaną lokację sług Morgotha we wzgórzach Nefrytu. Była to jaskinie rozświetlona blaskiem podziemnego wodospadu i małego jeziora wody nieopodal. Siedzące nad brzegiem potężne, ponad trzy metrowe postacie zakute w zbrojach jasno-zielonych przyozdobionych plugawymi runami, ośmioramiennymi gwiazdami i zdartą ludzką skórą, obejrzały się na przybysza, powoli powstając. Jeden z kolosów, z potężnym hełmem przyozdobionym zawiniętymi rogami na górze, podszedł bliżej. Niewielka postać w porównaniu do wielkich sług morgotha, rzuciła się na ziemię w pokłonach, lecz zanim zdążyła oddać pierwszy z nich, jeden z potężnych olbrzymów, złapał go za szyję i rzucił w stronę grona pozostałych. Ten przekoziołkował boleśnie i z wielką siłą kamiennym podłożu, raniąc sobie jeszcze bardziej grzbiet i całe ciało. Po chwili nad sobą ujrzał okrążających go sześciu kolosów z ogromnymi karabinami dzierżonymi w potężnych łapach. Bellhaut ledwo pamiętał nazwę tej broni. Zwano ja chyba "bolterem", a takich co właśnie lubowali się w noszeniu tego typu zbrój...marines? Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nie teraz gdy nie był już komisarzem za którego się niegdyś uważał.

-Gdzie jest Daruth i Inkwizytor? Dokąd zmierzają? Gadaj, ścierwo! - ten sam kolos, który przedtem nim rzucił, rozkazał głosem potężnym i zniekształconym przez filtry powietrza w hełmie, który złamał by odwagę każdego zwykłego człowieka.

-Są już nieopodal taśm hutniczych! Zbliżają się do grobowca króla rodów! To wszystko co wiem! - szybko odpowiadał przerażony Bellhaut.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Drużyna artefaktu przemierzała zdające się nie mieć końca lochy Nefrytowych Wzgórz od ponad tygodnia. Jej członkowie każdego dnia napotykali się na ataki renegatów i zasadzki olbrzymich pająków, lecz zawsze wychodzili z tego cało, zdołając uciekać za każdym razem. Niebezpieczeństwa mrocznych podziemi dziedzictwa Squatów, czyhały zewsząd i na każdym kroku coraz silniejsze i wymagające, lecz wciąż za słabe, aby złamać wolę Tarmira i jego powierników. Daruth i Ibrachim wielokrotnie spędzali czas niemalże tylko ze sobą zarówno osłaniając się podczas starć z plugawymi siłami Morgotha jak i podczas wytchnienia. Tarmir ekscytował się Ibrachimem, a Ibrachim Tarmirem. Rycerz często mówił mu o potędze, sile, nienawiści, Pasji oraz wielu innych kwestiach będących filarami filozofii i stylu życia Daruthów. Dominatus z początku podchodził niechętnie i z nie małym lękiem do jego słów, uświadamiając sobie jak strasznymi prawami rządzą się Daruthowie, którzy rzeczywiście nie mają nic wspólnego z Inkwizycją. Jednakże w mowie Rycerza z którym zawarł sojusz, było coś co zachęcało do dalszego słuchania. W krótce Dominatus uświadomił sobie, że nawet wiele ich łączy, a niektóre z założeń, zasad i kierunków Daruthów są słuszne. 

Mogło by się wydawać, że powiernicy Artefaktu są nie do zatrzymania, a końcówka drogi, która dzieliła ich od skarbca Kurenduima IV będzie łatwa. Każdy z eskorty który tak myślał, wkrótce srogo się rozczarował. Bowiem od kilku ostatnich dni, działy się rzeczy, których nie umiał dokładnie wytłumaczyć nawet Obierzywiar.

-Ja...ja słyszę, w-widzę...słyszę głosy. Wy również? - majaczy Javik - co się tu dzieje, Obierzywierze!?

-Widzę setki rannych, cierpiących w bólu pacjentów. Słyszę każdy ich krzyk z osobna! To niemożliwe, wcześniej nie natykaliśmy się tu na inne ludzkie istoty! A jednak... - Eveline mówiła sama do siebie.

-Utknęły w mojej głowie! Słyszę jak z każdą godziną szepczą do mnie coraz głośniej...wzywają mnie! Dlaczego wszędzie widzę ośmioramienne znaki!? - bełkotał Izaak, kołysząc się na boki.

-Ungh, nie czuję się dobrze. Czuję jak bym zaraz miał...blaargh! - Dardas nie wytrzyma i zwymiotował, padając na kolana. Andreas i Zein natychmiast rzucili się do swojego dowódcy, aby podtrzymać go na nogach.

"Nie przejdziecie. Nie wyjdziecie. Nie ma stąd powrotu, ani odwrotu. Już wkrótce ulegniecie przed nieodpartą potęgą mrocznych sił spaczni i posłuszni dołączycie do armii moich sług" - głosy szeptały w umyśle Ibrachima, próbując go złamać lub namówić do samobójstwa. On sam czuł mdłości i zawroty głowy, lecz w znacznie mniejszym stopniu niż jego towarzysze. Morgoth natarczywie próbował i próbował zawładnąć umysłem wszystkich, lecz zarówno magia Akhazela  jak i Obierzywiera wciąż jeszcze trzymały ich o zdrowych zmysłach.

-Czuję jak...wzywają mnie. Chcą abym - Greestin również nie wytrzymywał. Czuł jak szepty nim manipulują i nakłaniają do straszliwych rzeczy. Wszyscy z wyjątkiem Tarmira, który ze względu na bycie Daruthem, nie mógł być pod wpływem ciemnych mocy chaosu. Szturmowcy i Gwardziści nie wiedzieli dlaczego tak się dzieje, lecz on i Obierzywiar wiedział. Zbliżali się do celu. Morgoth dobrze wiedział, że do jego źródła mocy pozostało im bardzo niewiele, starając się ich zatrzymać na jak najdłużej.

Greestin sięgnął swą lewą dłonią do kabury, wyjął pistolet i zaczął powoli przystawiać jego lufę do skroni.

-Greestin! - zauważył to w porę Fairburn, który mimo otępiałości, rzucił się na olbrzyma próbując go powstrzymać - Pomóżcie mi utrzymać tego skurczybyka! Samemu nie dam mu rady!

Greestin zaczął wyć i próbować się wyrwać, Char, sierżant Daur, Foster, Hark i Ibrachim z trudem pomogli Gerartowi obezwładnić wielkiego gwardzistę.

-Obierzywierze, zrób coś! - krzyczał Fairburn.

Inkwizytor szybko podbiegł i przyłożył dłoń do czoła rwącego się olbrzyma. Po chwili jego czary uspokoiły go, Greestin zemdlał.

Wśród ludzi eskorty nastąpił niepokój i spadek morale.

-Co tu się do cholery odprawia? Obierzywierze!? - pytał Fairburn

-To miejsce jest przeklęte. Nigdy nie powinniśmy tu przychodzić! - lamentował Hark

-Co teraz!? - pytał Char.

-Nie ma czasu na tłumaczenia. Musimy ruszać jak najszybciej. Spróbuję zrobić po drodze cokolwiek by im pomóc - pogonił ich Obierzywiar - to na długo nie pomoże waszemu przyjacielowi.

Tarmir zaparzony w zachowanie swoich podkomendnych, porównywał ich do Ibrachima. Ten Cadianin jako jedyny z nich wydawał się nie popada w rozpacz.

-Tarmirze, za tobą! - ostrzeżenie Dominatusa wytrąciło go z zamyślenia. Odwrócił się, dostrzegając Imdura podchodzącego do krawędzi wielkiej przepaści.

Tarmir bez wahania chwycił Hrabię za rudą brodę i pociągnął do siebie, ratując go od runięcia w otchłań ciemności. Jednak Squat napierał dalej, chcąc koniecznie iść w tamtym kierunku. Do pomocy rzucili się Major Tarkin i Ibrachim, pomagając odciągnąć Sześciowładnego na bezpieczną odległość.

-Nie! Puśćcie mnie! Jestem wzywany! Muszę ratować skarby rodu, zanim przepadną! - jęczał Squat.

-Tam nie ma żadnego skarbu, ty stary, karłowaty wariacie! - Tarkin trzymał go z trudem.

-Nie możemy zostać tu ani chwili dłużej. Wkrótce spotka nas to samo gdy się nie pośpieszymy - Obierzywiar nalegał na Tarmira.

-Co ty nie powiesz starcze. I tak jesteśmy już bardzo blisko celu - odrzekł Daruth.

Ci których zmysły wciąż jeszcze jakkolwiek funkcjonowały, podążyli za Tarmirem i Obierzywierem niosąc tych w najgorszym stanie. Wkrótce cała drużyna artefaktu dotarła do kolejnego wielkiego i wysokiego pomieszczenia, komnaty lub czegokolwiek innego. Miejsce w którym się znajdowali, posiadało wielkie, zardzewiałe i toporne urządzenia podłączone rurami do sąsiednich skał. Były czymś w rodzaju wielkich pieców. Między obiema ich rzędami, przebiegała szeroka taśma, przesuwająca wielkie kotły o wysokości co najmniej czterech metrów. Mechanizm, który wprawiał taśmę w ruch, zaczynał się od dziury w ścianie na prawo, czyli tam skąd również wyjeżdżały olbrzymie kotły. Również we wschodniej części komnaty znajdowało się wzniesienie prowadzące nieco w górę, na wyższy poziom, na którym umieszczone były szerokie, dwukierunkowe tory wypchane wagonami. Niektóre z nich wypchane były również zwałami pokruszonego żelaza, nefrytu i złota, które  poprzez szczypce prymitywnego, lecz automatycznego żurawia, dźwigu czy jakkolwiek można było nazwać to Squackie urządzenie, były  rozładowywane. Surowce trafiały prosto do kotłów i tak to zapewne by działało gdy by cały imponujący mechanizm funkcjonował. Ku oczom wszysktich na razie stał w bezruchu.

-Tam! - Obierzywiar wskazał palcem na pojedynczy, nieco mniejszy kocioł wody służący miegdyś do zapewne ochładzania rozgrzanych maszyn, obok których teraz stał - Przynieście mi to źródło wody! Natychmiast! - rozkazał Inkwizytor.

-Po co? - niewłaściwie zapytał Molore.

-Żeby cię w nim utopić przez twoje wyjątkowo głupie pytania! Szybko!

-Po prostu leć tam, szeregowy! - nakazał Hark.

Foster, Molore i sierżant Hark wspólnie przesunęli wielki kocioł na żelaznych kółkach. Obierzywiar nabrał w dłonie nieco wody i nadmuchał w nią, sprawiając, że stała się wrzątkiem.

-Przytrzymać ich! - rozkazał gapiom przeglądającym się Lijahowi, Greestinowi i Imdurowi - upewnijcie się, że trzymacie ich mocno!

Było z nimi naprawdę źle. Lijah, Greestin i Imdur mieli drgawki, a ich skóra robiła się blada. Obierzywiar czuł jak plugawe szepty Morgotha szybko wykańczają dusze tych trzech.

-Obierzywierze, co się z nimi dzieje!? - pytał Śruba

-Mroczne siły wzywają i mącą ich umysły.

-Że co!? - nie rozumiał Fairburn

-Wkrótce obrócą się przeciwko nam jeśli się nie pośpieszymy.

-Imperatorze, zlituj się nad nimi - modlił się Char.

Obierzywiar wylał wrzątek na czoło Greestina, który zaczął znów się wiercić i wyć nieludzkim, przerażającym głosem. Inkwizytor nabrał wody ponownie, dmuchnął w nią nadając jej magicznych właściwości i rozlał na czołach Dardasa oraz Imdura, powodując u nich tą samą reakcję. Starzec nastepnie wyjął z sakwy jedną z wielu swoich mikstur i pokropił nią czoła wszystkich trzech żołnierzy. Lekarstwo Obierzywiera zadziałało. Z ust leczonych, zaczął ulatniać się dym układający się na wzór rogowatych upiorów oraz płomieni.

-Wracać do cienia, plugawe sługi Morgotha! - wykrzyczał Inkwizytor, rozmachując dym swoim kosturem. Następnie postukał nim kilkakrotnie w czoła wszystkich trzech. Greestin, Imdru i Dardas uspokoili się, powoli wracając do siebie.

-Co się właśnie stało Inkwizytorze? - zapytała Eveline.

-To właśnie moja droga był egzorcyzm - Starzec powstał z kolan, otrzepując ręce z kropli wody - wasi przyjaciele byli opętani. Dajcie im chwilę na dojście do siebie i ruszamy dalej. Kto wie czy reszcie z was nie zagraża to samo.

Tymczasem Ibrachim stojąc obok Tarmira, wspólnie obserwowali całej zajście, lecz nie tylko. Cadianin wpatrywał się również w górę, na zachodnią i górną stronę otchłani wykopalisk. Wielkie drewniane rusztowania przybite za pomocą długich, szerokich gwoździ, przylegały do powierzchni skał z których za pewne wyładowywano surowce ręcznie.

-Myślisz, że to przez coraz mniejszą odległość od "Artefaktu", spotykają nas takie same nieszczęścia? - zapytał Rycerza.

-To ty mi odpowiedz na to pytanie, gwardzisto. W końcu nie ja jestem tym, który korzysta z mocy chaosu i zdradza Imperium.

-Nie wiem o kim mówisz panie. Ja wciąż jestem lojalny Imperatorowi. Wykorzystuję moje dary w niszczeniu jego wrogów oraz wrogów ludzkości. Nigdy na własne korzyści.

-Wielu innych lojalistów twierdziło by inaczej.

Ibrachim ucichł na chwilę, myśląc nad kolejnym pytaniem.

-A twoim zdaniem czym jest w ogóle ten artefakt? Jak niby za jego zniszczeniem mamy zbawić Mudash? Jakim cudem pojawił się w skarbcu przodka Imdura? Skąd ty i Obierzywiar to wszystko wiecie?

-To jak się tego dowiedziałem, nie jest istotne. A czym jest, jak działa i jak zbawimy nim Murdash? W krótce poznasz odpowiedzi na te pytania i zrozumiesz więcej gdy tam dotrzemy. Dopiero w tedy ujrzysz, że prawda nie jest tak łatwa jak ci się do teraz zdaje.

-Co to oznacza?

Obaj mieli jeszcze zamiar coś dopowiedzieć, lecz umilkli słysząc podejrzane odgłosy. Obierzywiar również to słyszał. Po chwili i pozostali również się uciszyli, celując w górę.

-Czas na wytłumaczenia jeszcze nie nadszedł. Oto i nadchodzą. Kolejna zasadzka - stwierdził Tarmir.

-Jakie rozkazy, panie? - Tarkin włączył baterie swojego hot-shot.

-Do broni - rozkazał Daruth

-Do broni! - powtórzył Ibrachim wyjmując swój miecz. 

-Zająć pozycje bojowe! Próbowali złamać nas wcześniej, niech próbują i teraz! Pokażmy im nieustępliwość żołnierzy Imperatora! - Fairburn motywował wszystkich wokół, odbezpieczając broń

-Nie zamierzam ugiąć się przed jakimiś szeptami, a tym bardziej przed przeklętymi zdrajcami. Niech tak kopalnia stanie się ich grobem, nie naszym do cholery! - Wykrzyczał powracający do siebie Lijah, nerwowo celując swoim karabinem w górę

-Po dziury w nosie mam już tych przeklętych heretyków! - Javik ostrzył swój topór.

Po chwili rozległ się bardzo głośny szum i trzask drążenia. Wysoko ponad osaczonymi lojalistami, skały zaczęły pękać dziurawione przez olbrzymie wiertła potężnych pojazdów górniczych przewiercających się na zewnątrz. Pierwsze monstrum spadło prosto na dół, wbijając się z wielkim impetem i hukiem swoim wiertłem w skalne podłoże. Fala uderzeniowa powaliła powierników i rozrzuciła gruz na wszystkie strony, lecz ci po chwili podnieśli się, obserwując jak z kadłuba monstrualnego pojazdu, wyskakuje przynajmniej dwudziestu wyjących i uzbrojonych w lasguny renegatów. Ibrachim znów spojrzał w górę, dostrzegając coraz więcej spadających w dół wierteł, za którymi z pośród wydrążonych tuneli, wypełzają chmary olbrzymich pająków schodzących ze stromych ścian. Powiernicy artefaktu walczyli z nimi już wcześniej i nie było by w ich ataku nic dziwnego, gdy by nie fakt, że niektóre z pająków ujeżdżane były przez heretyków strzelających z ich grzbietu. Po ogromnych rusztowaniach poruszała się również zwykła piechota sług morgotha, strzelając do osaczonych gwardzistów.

-Szlag, kolejna zasadzka! Naparzać w nich bez rozkazu! - rozkazał Fairburn, po czym zastrzelił swym bolterem pierwszych kilkunastu nacierających na niego renegatów.

Szturmowcy i Cadianie ukryli się za ogromnymi piecami, odpowiadając również ogniem. Banthianie i Tarmir rzucili się do walki wręcz na tuziny zdrajców wyskakujących z wnętrza opadłych maszyn wiertniczych. Śruba prowadził celny ogień zeswojego LKMu, Hark i Andreas również razili nieprzyjaciół u góry swymi karabinami wyborowymi, plazmowe pociski wystrzelone z broni Ibrachima topiły  rusztowania. Pająki i renegaci spadali trafieni i ginęli roztrzaskiwani o twarde podłoże. Jednak nieprzyjaciół przybywało coraz więcej, skupiając swój ogień na tarczy Obierzywiera, która chroniła wszystkich pod jej zasięgiem.

Hrabia Imdur szybko dochodził do siebie uświadamiając sobie co dzieje się wokół. Zirytowany niemożnością rażenia wrogów z dystansu, nie zamierzał czekać aż znienawidzone pająki zejdą na dół. Patrząc na ogromnych rozmiarów gwoździe na których opierały się rusztowania, doszedł do wniosku, że musiały być wcześniej wbite starym, skutecznym i dobrze mu znanym sposobem squackich górników. Obejrzał się na wschodnią stronę, dostrzegając gwozdnicę automatyczną - urządzenie przeznaczone do wystrzeliwania tak ogromnych gwoździ na dalekie odległości. Imdur nie raz słyszał legendy jak skuteczną bronią nie raz okazywały się te urządzenia. Lecz do jej obsługi potrzebne były minimum trzy osoby i do tego silne. Squat spojrzał na Greestina, który we wściekłości ciskał pociskami z granatnika w schodzących po ścianie nieprzyjaciół.

-Potrzebuje cię, olbrzymie! - Imdur chwycił go za przedramię - Teraz pójdziesz ze mną!

-Co? Dlaczego, gdzie? Nie widzi Hrabia, że ja tu...

-Nie dyskutuj młodziku i podążaj za mną! Ty też! - chwycił również Javika.

-czego chcesz Squacie? To chyba nie jest odpowiednia pora na kolejny pojedynek! - skrzywił się Cuu.

-Nie tym razem, króczogłowy! Potrzebuję was obu, wkrótce zobaczycie do czego! Za mną! - Imdur ruszył w stronę gwozdnicy, która znajdowała się tuż obok żurawia na wzniesieniu. 

To właśnie stamtąd Ibrachim wyczuł  kolejne, zbliżające się niebezpieczeństwo. Z wewnątrz tunelu przyjechały kolejne wagony wypełnione tym razem świeżymi oddziałami wrogich szturmowców uzbrojonych w topory i miecze łańcuchowe. Imdur, Javik i Greestin wspięli się na platformę, natychmiast mierząc się z nowym przeciwnikiem.

"Nie poradzą sobie sami. Powinienem ich wesprzeć" - pomyśłał Dominatus. Namierzając losowego szturmowca Morgotha, teleportował się do niego, przebijając go na wylot swym mieczem, a następnie ścinając mu głowę.

-Ibrachim? Nie przypominam sobie, żeby ten Squat brał również ciebie do swej brudnej roboty - zdumiał się Cuu nie zdając sobie sprawy z teleportacji Cadianina.

-Lepiej idź mu na pomoc. Ja zatrzymam hordy tych skurwieli - oznajmił, po czym rzucił się w wir walki, unikając, blokując ciosy renegatów i skracając o głowę jednego po drugim. Czuł jak Akhazel z coraz mniejszą chęcią nad nim czuwa, będąc niezadowolonym z bliskich rozmów Ibrachima z Tarmirem. To jednak nie przeszkadzało mu w używaniu potęgi chaosu, której sam w sobie odpowiednio dużo zgromadził aby nawet bez wsparcia Akhazela dokonywać swoich popisowych sztuczek. Cadianin wyciął w pień jeszcze nieprzyjaciół, lecz na chwilę przystanął, widząc po swojej prawej Darutha również wtrącającego się do walki.

-Nie rozpraszaj się. Ja tu jestem by obserwować ciebie, nie na odwrót - Oznajmił Daruth uruchamiając fioletowe i czerwone klingi mieczy osnowy i masakrując nimi wyjące, renegackie zastępy.

Tak więc orpzoczęło się kolejne, wielki starcie garstki lojalistów ze znacznie liczniejszymi hordami plugawych sług Morgotha. Coraz więcej pająków i heretyków spadało w dół roztrzaskując się o rusztowania i skały na dnie. Potężne i wielkie rusztowania sypały się niczym domki z kart, przysypując setki żywych bądź już martwych nieprzyjaciół na dole. Mimo to coraz więcej i więcej nadchodziło z odmętów ciemności. Z każdą minutą liczba nieprzyjaciół tak bardzo się pomnażała, że aż pierwsi z nich docierali do powierzchni i dokonywali szturmu na obrońców.

Tarkin wycelował i wystrzelił serię z ciężkiego karabinu Hot-Shot, rozrywając na strzępy pięciu strzelających w jego stronę renegatów, po chwili kolejną serią wyciął wpień następnych siedmiu. Wychylił się nieco za tarczę Obierzywiera i był odsłonięty na ataki zewsząd. Zanim jednak pomyślal o odwrocie, kątem oka dostrzegł coś na co nie był w stanie zareagować. Jeden z olbrzymich pająków  staranował go i pobliskich szturmowców Zeina, Andreasa oraz Dorena swoją masą i przywarł Tarkina do ogromnego pieca z wielką siłą. Zein, Andreas i Doren leżeli oszołomieni. Major trudząc się niemiłosiernie, zdołał jedynie chwycić pająka za wielgachne, próbujące pożreć go żywcem szczękoczułki zakończone ostrymi jak brzytwa zębami z których kapały krople jadu. Ciężko dysząc, Major z całej siły kopał buciorami w ośmioro oczu wielkiego insekta, lecz ten nieprzerwanie napierał. Po chwili z nad jego głowy wychylił się jeździec, plugawie złączony tułowiem razem z ujeżdżaną bestią, tworząc razem jeden organizm. Heretyk zamachnął się dzierżonym w dłoniach buzdyganem, lecz w ostatniej chwili zanim zdążył cisnąć nim w głowę Tarkina, ogromny gwóźdź wystrzelony z potężną siłą, wyrwał tors renegata razem z jego tułowiem i resztą ciała, przybijając go do pobliskiego pieca.

Pająk syczał i puścił Majora, odczuwając straszliwy ból, lecz po chwili również został zmasakrowany kilkoma następnymi gwoździami.

-Co do...!? - Zdumiał się oblany wnętrznościami pająka Tarkin.


-Jestem na to za stary - Imdur mówił ze spokojem, kręcąc korbą wystrzeliwującą gwoździe z zabójczą precyzją i siłą. Nieopodal na prawej platformie, Javik kręcił drugą korbą obracając cały mechanizm gwozdnicy w pożądaną stronę, zaś Greestin ładował co chwilę nowe gwoździe do komory zamkowej mechanizmu, umieszczone w dziesięcio-pociskowych, ciężkich "łódkach" o wadze ponad trzydziestu kilogramów. Połączona współpraca tych trzech sprawiała, że gwozdnica wyjątkowo dobrze radziła sobie jako ciężka broń defensywna.

-Jestem po prostu na to za stary - powtarzał Sześciowładny, rozrywając gwoździami kolejne szeregi piechoty i pająków. Penetracja wystrzelonych gwoździ była tak wielka, że te przybijały do ściany nie kiedy po kilku renegatów na raz, robiąc z nich swego rodzaju "szaszłyki".

Pierwsza grupa osłaniana przez Obierzywiera, powoli wycofywała się poza korytarz  pieców, ciągle  trzymając i osłaniając się nawzajem pod jego osłoną. Byli już na końcu tej komnaty, tuż u kolejnych ogromnych wrót u których kończyła się również taśma produkcyjna. Były nie do ruszenia przez łańcuch blokujący  oba uchwyty, za które można było odciągnąć. Ktokolwiek zawiązał to żelastwo, musiało mu zależeć na ich stałym zamknięciu, chociażby dla dokonania pułapki, w której  powiernicy artefaktu się znaleźli.

-Sierżancie Dardas, plutonowy Fairburn. Spróbuję zniszczyć blokadę tych przeklętych wrót, lecz ostrzegam, że nie będę w stanie utrzymać osłony w tym samym czasie. Liczę na to, że przez jakiś czas zdołacie się utrzymać oraz, że tym razem będę osłonięty przez was - oznajmił Obierzywiar.

-Zrozumiano Inkwizytorze. Jak długo ci to zajmie? - pytał Fairburn.

-Kilka minut, zależy od tego jaką osłonę mi zapewnicie!

-Nie zostaniesz nawet draśnięty, Inkwizytorze - obiecał Lijah - Słyszeliście przewodnika! Ma mu nie spaść nawet włos z głowy!

Gdy zasłona psioniczna padła, wróg natychmiast zwiększył siłę ostrzału. W ruch po stronie wroga poszło również nowe, najbardziej znienawidzone przez Fairburna uzbrojenie - granatniki.

-Hark ,Andreas, zestrzelić te ścierwa! - rozkazywał Gerart.

Coraz więcej renegatów i pająków docierało na dół, szturmując zagonionych w kąt lojalistów. Fairburn i Lijah chowlai się za osłoną i co chwila wychylali się z niej, oddając celne serie powalające nadbiegających renegatów, Izaak strzelał z LKMu rozstawionego na dwójnogu, a obok nieog Hark i Andreas, wspólnie przygważdżając i eliminując tych najlepiej uzbrojonych przeciwników. Doren tworzył krótko utrzymującą się zasłonę z ognia swoim karabinem melta, zaś Mosyr przeskakiwał od jednego do drugiego końca komnaty do drugiego na swym plecaku odrzutowym, zestrzeliwując szeregi oflankowanych zdrajców. Foster i Molore testowali nowe granatniki podlufowe do swoich lasgunów, każdy desperacko próbował utrzymać się jak najdłużej, nawet Eveline choć nie wprawiona w strzelaniu, raziła nieprzyjaciół swoim podręcznym las-pistoletem u boku Śruby. Wszystko to po to aby osłonić Obierzywiera, ale i również Tarkina, który jako ostatni wycofywał się wciąż nieco oszołomiony po starciu z ostatnim pająkiem.

-Sukinsyny! - warknął Tarkin dobiegając do osłony - zgubiłem karabin podczas walki z tym przerośniętym insektem. Co teraz!?

-Pomóż swoim towarzyszom odpierać atak, Majorze! - odpowiedział mu Obierzywiar, mocując się z łańcuchami. Trzymając kostur zawieszony na plecach, trzymał na nim dłonie, które pod wpływem maksymalnego użycia dyscypliny pyromancji przez Obierzywiera, płonęły żywym ogniem, przekazując olbrzymie temperatury do łańcucha, który rozgrzewał się aż do czerwoności. Inkwizytor robił to z nadzieją, że grube żelastwo w końcu pęknie i pozwoli otworzyć drzwi ucieczki.

Tymczasem na platformie, Tarmir oraz Ibrachim wspólnie powstrzymywali wrogie posiłki próbujące oflankować pozostałych lojalistów, oraz powstrzymać ich gwozdnicę dziesiątkującą szeregi sług Morgotha.

Kolejni renegaci wyskakiwali ze świeżo przybyłych wagonów, będąc natychmiastowo rozrywanych przez klingi mieczy Tarmira i Dominatusa. Obaj wojownicy doskonale porozumiewali się w walce zwinnie przeskakując, omijając i osłaniając się na wzajem. Po pewnym czasie Ibrachim znudził się ciągłą walką wręcz, wyciągając karabin plazmowy. Tak się złożyło, że  nadjeżdżał kolejny i możliwe, że już ostatni wagon wypełniony po brzegi zdrajcami. Daruth przygotował się do kolejnego starcia, lecz jakie zdumienie musiał przeżyć gdy okazało się, że Ibrachim wyeliminował ich znacznie szybciej. Gwardzista strzelił strumieniem plazmy w szyny, które pod jej wpływem się roztopiły. Rozpędzony wagon z dodatkowym obciążeniem wypadł z trasy, przelatując nad głowami dwóch wojowników. Renegaci podróżujący w wagonie, wylecieli z niego z braku równowagi i pozabijali się o twarde skalne podłoże. Wagon wylądował tuż za pierwszym z pieców obok zbiornika doprowadzającego gaz rurociągiem do wnętrza urządzenia. Ibrachimowi przyszło do głowy strzelić w ten oto zbiornik, gaz wszedł w reakcję spalania ze zjonizowaną plazmą, a wnętrze pieca stanęło w płomieniach również wypełnione łatwopalnym gazem po brzegi. Pierwszy piec z prawego rzędu eksplodował, pochłaniając ogniem całą taśmę produkcyjną i nadciągających renegatów, których ludzie Fairbuna i Tarkina nie byli już w stanie utrzymać.

W tej samej chwili jedno z ogniw łączących budowę łańcucha roztopiło się pod wpływem czarów piromancji Obierzywiera.

-Nareszcie! Odwrót, odwrót! Przez bramę! - krzyknął Major, pociągając za sobą całą resztę.

Wybiegł tuż za Inkwizytorem, a za nim Dardas, Fairburn i ich ludzie.

-Imponujesz mi - przyznał Tarmir, spoglądając na Ibrahcima z zadowoleniem w oczach.

-Heh, myślę, że większość można tu zawdzięczać czystemu przypadkowi - odpowiedział Cadianin.

Jednak nie było czasu na pogawędki. Wróg nie odpuszczał nawet na chwilę, skupiając się na ich obu oraz na strzelcach gwozdnicy.

-Możemy użyć tych wagonów, żeby dołączyć do reszty naszych! Szybko! - Imdur wyskoczył z potężnego działka i drapał się na pierwszego lepszego, za nim wskoczył Javik, a Greestin siłą swoich mięśni rozpędził wagonik, po chwili również do niego wskakując.

-Na co czekacie, wsiadać! - popędzał ich Squat.

-Mam złe przeczucia co do tego środka transportu - Daruth pokręcił głową.

-Cały świat składa się ze złych pomysłów, panie. Na tą chwilę, to nasz jedyny sposób ucieczki - odrzekł Cadianin. 

Tarmir i Ibrachim wspólnie rozpędzili swój wagon i w ostatniej chwili wskoczyli do niego, zjeżdżając gwałtownie w dół. Byli tuż za Cuu, Greestinem oraz Imdurem, pędząc z wielką prędkością przez wąskie, starożytne szyny ciągnące się przez bardzo długą jaskinię. Pasażerowie obu wagonów musieli co chwilę się schylać przed ogromnymi stalaktytami wyrośniętymi z sufitu oraz przed ogniem czyhających co kilkadziesiąt metrów posterunków nieprzyjaciela. Nawet tutaj nie dawał im spokoju.

-Uwaga! Po prawej! - ostrzegł Javik, wskazując palcem sąsiednią linię torów. Równolegle z nimi, jechały jeszcze dwa wagony wypełnione ścigającymi ich renegatami Morgotha.

-Skurwiele depczą nam po ogonie nawet tutaj! - skrzywił się Greestin.

Wiązki laserowe, a nawet rzucane topory odbijały się o zewnętrzne ściany wagonów całej piątki. Soric, Greestin i Ibrachim co chwilę wychylali się i odpowiadali ogniem próbując ustrzelić napastników, lecz przy takiej prędkości, było to znacznie trudniejsze, zaś Tarmir i Imdur szykowali się do nieuniknionej walki wręcz, bowiem przeciwna linia torów z każdym metrem biegła coraz bliżej i równiej ich trasy.

-Przygotujcie się na abordaż! - ostrzegł Ibrachim. Odległość między obiema trasami była na tyle mała, że renegaci stawali po kolei na krawędzi sowich wagonów, przygotowując się  do skoku.

-W takim razie psrawmy, by srogo tego pożałowali, a ich śmierć była najbardziej bolesna jak na to zasługują! - zaproponował Tarmir.

Dwaj pierwsi słudzy morgotha wyskoczyli w ich kierunku z mieczami łańcuchowymi w dłoniach, lecz Daruth zwinnym, okrężnym ciosem ściął nogi im obu, zanim ci dolecieli. Ibrachim wystrzelił serię plazmowych pocisków pod koła wrogiego wagonu. Środek transportu wykoleił się z wielką siła, wyrzucając renegackich  pasażerów prosto na przebijające ich stalagmity i stalaktyty.

Sytuacja wyglądała podobnie w wagonie lojalistów na przedzie. Greestin cisnął granatem rozrywając przeciwny wagon i jadących w nim renegatów na strzępy. Tylko trzem z nich udało się doskoczyć do wagonu, którym pędzili znienawidzeni lojaliści. Greestin zatrzymał dłoń dzierżącą warczący miecz łańcuchowy pierwszego zn napastników i natychmiast wyrzucił go za burtę. Drugi heretyk rzucił się do gardła Javikowi, lecz ten zwinnie uniknął ciosu topora łańcuchowego i prawie że odrąbał mu w zamian głowę, zadając kilka porządnych ciosów, a następnie również wykopał i jego za burtę. Tymczasem Imdur nie zdążył zareagować odpowiednio szybko na trzeciego abordażystę i zdołał jedynie zablokować cios jego topora. Miał zamiar już wypchać go poza wagon, lecz nagle ujrzał coś szokującego. Przyjrzał się twarzy i ogólnemu wyglądowi swojego napastnika. Nosił upiorną, kolczastą zbroję, którą Squat nie znał, posiadał jednak ten sam niski wzrost i niemal, że identyczny topór co Imdur. Heretyk nawet z twarzy wyglądał znajomo, Hrabia przez moment przyglądał się jego siwej, długiej brodzie, krzywemu nosowi i złotym zębom jakże typowym dla Squatów. Z wyjątkiem wychudłej posturze oraz skórze obrośniętej pleśnią i innymi naroślami, heretyk próbujący uśmiercić Imdura, wyglądał prawie jak rasowy Squat!

-Niemożliwe...jesteś...Squatem! Ale po ich stronie! - wydusił Imdur z niedowieżeniem.

W odpowiedzi usłyszał tylko zwierzęce warczenie i jazgot dradzieckiego niziołka. Po chwili wielkie dłonie Greestina odciągnęły wrogiego Squata, a zwinne dłonie Javik wbiły sztylet prosto w jego lewe oko. Następnie wspónie wykopali heretyka poza burtę wagonu.

-To był ostatni. Możemy ekscytować się przejażdżką - wyszczerzył się Cuu 

-Czy wszystko w porządku, Hrabio? - zapytał Greestin.

-Tak...tak wszystko ze mną jak najbardziej w porządku. To tylko chwilowa słabość w boju.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Obierzywiar biegł z rozświetlonym kosturem na czele, prowadząc Fairburna, Dardasa, Tarkina i ich ludzi do celu, migoczącego światła na końcu zawiłego korytarza, którym podążali - wejścia do pradawnego skarbca Kundenhuima IV - przodka Imdura i władcy wszystkich sześciu rodów. To właśnie tam powinien znajdować się artefakt. Byli już bardzo blisko. Pozostał im tylko most nad wielką przepaścią z ciągnącym się setki metrów w dół nurtem podziemnego wodospadu. Większość eskorty przebiegła po nim bez problemu. Ci ostatni niem ieli aż tyle szczęścia. Izaak, Eveline, foster, Molore, Andreas i trzech Banthian sierżanta Daura osłaniali odwrót  towarzyszy na przedzie, strzelając do ścigających ich bestii.

-Lepiej nie wymachuj tak tą pukawką i wracaj na przód, Eveline. Strata jedynej sanitariuszki w tej drużynie nie wpłynęła by dobrze na morale! - proponował jej Śruba, nieprzerwanie strzelając.

-Chyba ze mnie kpisz! Jestem Cadianką, więc strzelanie i zabijanie wrogów Imperium to również mój obowiązek tuż obok leczenia!

Na oko Izaaka całkiem dobrze jej to strzelanie wychodziło. Chociaż dzierżyła zwykły pistolet laserowy, ustrzeliła nim co najmniej kilku nieprzyjaciół.

-Wycofać się! Jesteśmy już blisko celu, wycofać się na litość Imperatora! - Fairburn rozkazywał poganiając ich gestem bionicznej protezy prawej ręki.

Na rozkaz, wszyscy pozostali w tyle zaczęli biec, nie oglądając się. Wiązki lasera wrogich lasgunów i eksplozje granatów szalały na około, osłabiając konstrukcję nad niszczonego mostu. Molore będący na samym tyle nagle upadł trafiony trafiony strzałem w łydkę.

-Och w mordę, Molore! - Foster rzucił się mu na pomoc, lecz był zbyt słaby aby podnieść przyjaciela. "Niech to szlag, muszę im pomóc zanim zginą tam oboje" - pomyślał Śruba odwieszając LKM na plecy i bez wahania ruszając dwóm szeregowym na pomoc.

-Izaak co ty wyprawiasz!? Wracaj tu! - krzyczała zmartwiona Eveline, jednak Bask nie mógł zignorować obecnej sytuacji. W porywie emocji, Eveline pobiegła za nim.

-Uciekaj, ja się nim zajmę! - Izaak nakazał Fosterowi, podnosząc jęczącego Molore.

-W życiu! Nie mogę zostawić mojego brata krwii! - nalegał Foster.

-Niech cię Imperator przeklnie, nie dyskutu...-Śruba nie dokończył, padając na ziemię razem z Fosterem i rannym Molore, przed rakietą wystrzeloną z wyrzutni od strony przeciwnika. Bezwładna rakieta poszybowała w górę i trafiła w pobliskie skały nad wodospadem. Eksplozja zawaliła je, wypuszczając nowy, potężny strumień. Hektolitry lodowatej wody uderzyły z pełnym impetem, zmywając i zawalając cały nadniszczony most, razem ze wszystkimi na jego powierzchni. Śruba ciągnąc za sobą Molore, zdążył dobiec do Eveline i zasłonić ją oraz Fostera swoim ciałem.

-Nie...nie! Kurwa nie! - Fairburn złapał się za głowę, widząc jak wodna nawałnica porywa jego ludzi. Dardas opadł na kolana załamany widząc jak jego snajper spada w otchłań. Eveline, Foster, Andreas, Molore i Izaak oraz trzech nieznanych Banthian zostało zmytych wgłąb odmentów ciemności. 

Rozdział VI

Soric wyjrzał zza rogu obdrapanej z farby ściany, widząc przez sporą dziurę w dachu zakrywającego strych, na którym się znajdował, wieżę zrujnowanej katedry Imperialnego Kultu.

-Czysto - szepnął ,po czym wyszedł zza rogu. Za nim podążył chorąży Kuril, oboje zbliżyli się do wyrwy i wychylili przez nią swe głowy, aby spojrzeć na sam dół. Znajdowali się na strychu czteropiętrowej, zabytkowej kamienicy. Była położona bardzo blisko katedry, na oko Sorica obie struktury dzieliła cztero metrowa przepaść. A w dodatku dachówki katedry na których mieli zamiar "wylądować" wyglądały dosyć ślisko od ostatniej ulewy.

-Myślisz, że damy radę, Chorąży? Rozbieh od początku tego strychu wystarczy - zastanawiał się Jarymowicz.

-Oczywiście, że tak, musimy dać radę. W każdym razie zginiemy bolesną śmiercią cztery piętra w dół jeśli nie doskoczymy.

-Czego nie robi się dla Imperium - westchnął Soric. Zawiesił swój otrzymany od załogi "Gniewu Vostryi" Vostroyański lasgun z tradycyjnymi zdobieniami, po czym razem z Kurilem cofnęli się o kilkanaście metrów, nabrali rozbiegu i jednocześnie ruszyli. Dobiegając do krawędzi, wyskoczyli przez dziurę w dachu. Wybili się, spadając przynajmniej pięć metrów w dół, prosto na szare, śliskie dachówki katedry. 

Soric widział obijające się o jego własny mundur krople spadającego deszczu. Spadając wciąż myślał o zadaniu, które powierzył im Prosmov. Wcześniejsze rozeznanie i osłona snajperską, którą Soric i Luril pełnili dla Vostroyan z "Gniewu Vostroyi" zawsze zakończyły się sukcesem, lecz przynajmniej odbywały się w dzień i przy odpowiedniej pogodzie. 

Już od dwóch tygodni Jarymowicz i Chorąży pomagali im w dosyć łatwych zadaniach, często w ogóle nie wnoszących cokolwiek do zmian w wojnie, np. unicestwianie posterunków wroga, zdejmowanie snajperów lub wszelkiej maści sabotaże za jego liniami. 

Jarymowicz rozumiał złość Prosmova próbującego jakkolwiek zaszkodzić zdrajcom okupującym połowę Murdash, lecz poprzednie jego działania były wykonywane zawsze w dzień, nigdy w nocy.

Obaj ciężko wylądowali na obślizgłych dachówkach, natychmiastowo wbijając w nie swoje sztylety aby nie spaść.

-Szlag! - syknął Kuril przygniatając ciężarem ciała swoją złamaną prawą rękę. Choć była już prawie zrośnięta, wciąż wymagała noszenia jej w gipsie. Tym bardziej wykonywanie takich akrobacji w tkaim stnaie nie należało do najmądrzejszych pomysłów.

-Jesteś cały? - zaniepokoił się Soirc

-Bywało gorzej - Kuril zagryzł wargę z bólu.

-Prosmov nie mógł wybrać sobie lepszej pory na tą misję co? - Soric na chwilę spojrzał w górę, oglądając smugi pocisków działek przeciwlotniczych mijających Imperialne bombowce, eksplozje i ich huk, grzmoty oraz wiele innych czynników czy to naturalnych, czy to wojennych, które rozświetlały nocne niebo Murdash. Wojna na tym świecie trwała wciąż w najlepsze. Choć Imperialne siły dominowały w powietrzu, wygrywając bitwy powietrzne i bombardując pozycje chaosu w Bendhurim, sukcesy nie były już tak wielkie na lądzie. Murdashiańskie, Vostroyańskie, Banthiańskie i Cadiańskie regimenty nawet wspólnie nie dawały rady przeć w głąb metropolii Bendhurim. Imperialna kontrofensywa wojsk naziemnych zatrzymała się już po przekroczeniu rzeki dzielącej stolicę i Bendhurim. Tylko jedna trzecia prawobrzeżnego miasta była pod stałym panowaniem lojalistów. Resztę kontrolowały nieustępliwe i plugawie uparte wojska chaosu.

Soric i Kuril wspólnie przeczołgali się nieco na prawą stronę dachu i weszli do wewnątrz katedry poprzez dziurę, którą sami wykopali. Szare, pruchniejące kafelki jak i drewniane warstwy konstrukcji dachu pod nimi łatwo uległy siłą ich butów. Oboje wpadli do wewnątrz świątyni, wywołując przy tym mnóstwo hałasu. Dosłownie w tej samej chwili znów odezwały się serie grzmotów i eksplozji na niebie, które zagłuszyły ich wejście. Zauważył ich tylko jeden pobliski renegacki wartownik, którego Kuril zastrzelił podręcznym las-pistoletem zanim tamten zdążył podnieść alarm. Chorąży i Jarymowicz nie czekając ruszyli do celu ich misji - wieży dzwonniczej katedry. Na niej prawdopodobnie czekało  to po co Prosmov kazał im się tutaj fatygować - Imperialny zrzut wypatrzony na niebie przez działonowego "Dzika", który podobno dostrzegł przez lornetki jak ląduje prosto na wieży katedry. Oprócz tego, dowódcy zależało również na oczyszczeniu katedry ze wszelkiego heretyckiego plugastwa zajmującego pozycję wewnątrz i w okół z uwagi, że jest to święte miejsce kultu.

Soric wykonywał rozkaz sumiennie, starając się razem z Kurilem zdejmować następnych wartowników po cichu. W trakcie swojej drogi do dzwonnicy, doszli aż do najwyższego poziomu całej katedry, której wyższe elementy wewnętrznej konstrukcji składały  się z uroczyście ozdobionych balkonów. Zwiadowcy mordowali wartowników tylko strzelając z pozycji zajętej w cieniu i podczas grzmienia błyskawic lub artylerii, tak aby nie zdradzić swojej obecności pozostałym wojskom nieprzyjaciela.

Po niedługim czasie, oboje dotarli chodami u szczytu kościelnej wieży z dzwonem w wewnątrz. Soric wejrzał przez otwór do klucza przez drewniane drzwi dzielące schody od kopuły.

-Ilu ich tam jest? - Kuril pytał szeptem.

-Dwóch. Kombinują coś przy skrzyni po którą tu przyszliśmy. Byli szybsi od nas - odrzekł Soric nie odstawiając prawego oka od dziurki.

-Tylko odrobinę. Na mój znak wbijamy tam i odzyskujemy co basze, szeregowy.

Stare drzwi wyleciały wykopane z nawiasów. Pierwszy heretyk zdołał się tylko obejrzeć, zanim został natychmiast zastrzelony przez Sorica, drugi zdrajca zdążył by już postrzelić Vpostrpyanina gdy by nie reakcja Kurila, którego celnie rzucony sztylet wbił się głęboko w krtań nieprzyjaciela.

-Ładnie - przyznał Soric - Nigdy nie wspominałeś o swoich umiejętnościach rażenia nożem na odległość, Sir.

-I to jeszcze ze złamaną ręką - Kuril wyciągnął zakrwawione ostrze z tchawicy martwego heretyka - trzymaj sie mnie, a może również nabędziesz podobnych umiejętności.

Nie zwlekając, zabrali się za otwieranie skrzyni ze zrzutu, a właściwie jej wyładowaniem gdyż kłódka była już wcześniej rozbita przez zdrajców. Kuril zdjął opadły na nią spadochron, Soric odsłonił przykrywę wnętrza zrzutu, wypełniona była gęstym sianem dla uchronienia zawartości w razie silnego wstrząsu związanego z lądowaniem.

-Zobaczymy czym podarował nas tym razem nasz ukochany Imperator - Kuril poświecił latarką.

-Mam nadzieję, że czymś dalekosiężnym. Przydał by mi się jakiś karabin snajperski, najlepiej taki sam Long-Las, którego już nigdy  nie odzyskam dzięki tobie, sir.

-Hej, nie obwiniaj mnie, co? To wszystko przez zamieszanie w fabryce.

Soric wyciągnął łapami całe siano na zewnątrz. Ku ich oczom ukazała się sterta sprzętu zawiniętego w szmaty konserwujące. Vostroyanin odwinął jedną z nich, przekonując się, że trzyma zwykły karabin laserowy.

-Serio? Zwykły las-gun? - zawiódł się.

-Sprawdźmy pozostałe, moe natrafimy na coś lepszego.

Tak więc oboje zaczęli rozpakowywać zawartość Imperialnego zrzutu. Większość także okazała się karabinami laserowymi M36-galaxy, choć trafiły się również dwa granatniki z zapasem amunicji, miotacz ognia oraz kilka granatów, które Soric i Kuril wzięli dla siebie. To jedyne co mogli użyć, wszystko większe od pistoletu laserowego było zbyt ciężkie, aby Kuril mógł korzystać z tego jedną ręką, zaś Soric nie potrzebował kolejnych lasgunów, a tym bardziej miotacza ognia czy granatnika, które nie pasowały do jego stylu walki na dystans. Soric miał już ochotę zamknąć skrzynię z powrotem, jednak postanowił zmusić się do przeszukania aż do samego dna. Odwijając ostatnią broń, doznał olśnienia. Był to karabin rozmiarów lasguna, lecz nie był nim samym w sobie. Miał drewnianą obudowę, przyzwoity, wygodny uchwyt połączony z długą, zdobioną kolbą oraz ręcznie zaciągany zamek rynglowy pozwalający ładować o dziwo amunicję łuskową, nie laserową. Jednak tym co najbardziej zaskoczyło Sorica była wbudowana luneta optyczna z precyzyjnym powiększeniem.

-Co oni sobie myślą, zrzucając nam tak prymitywną broń? - oburzył się Kuril.

-To jest panie chorąży...myśliwski karabin wyborowy. Prymitywny, lecz...jaki piękny. Te zdobienia, to gładkie drewno - Soric gładził i oglądał bron z zachwytem.

-Co z tego, że ładny. Wciąż znacznie gorszy od przeciętnej latarki. Ten zrzut to strata czasu - Kuril machnął lekceważąco.

-Zależy w czyich rękach - Soric spojrzał na niego z chytrym uśmiechem, po czym doskoczył do krawędzi okna dzwonnicy z powybijanymi witrażami, opierając karabin na parapecie - Tak się składa, że w tej chwili jest dzierżony przez doświadczonego, Vostroyańskiego myśliwego, Sir.

-O czym mówisz, Soricu? Chcesz powiedzieć, że byłeś myśliwym? - Kuril podszedł zaciekawiony.

-Nie, nic z tych rzeczy - Soric gestem dłoni kazał mu przykucnąć - ale mój dziadek, legendarny Vostroyański myśliwy, szlachcic i nie tylko, uczył mnie strzelać z bardzo podobnego karabinu przez całe moje dzieciństwo. Ustrzeliłem dziesiątki Vostroyańsiich turów dzięki temu cacku.

-Ale...dlaczego mówisz to teraz? - nie rozumiał chorąży.

-Ponieważ teraz gdy dzierżę ten starożytny karabin w mych dłoniach - Soric załadował do komory pięcio pociskową łódkę z nabojami dodanymi w komplecie - czuję się dokładnie jak za tamtych czasów. Wyciszony, skupiony i gotowy do oddania precyzyjnego strzału.

-Nie nadążam za tobą, Soricu.

-Bo nie jest pan Vostroyaninem, Sir. Trzeba stamtąd pochodzić, aby zrozumieć czym są prawdziwe łowy.

Soric przystawił lunetę do oka i rozejrzał się po okolicy. Z widoku wieży, widział na niej wszystko, namioty i ogniska na placu przed katedrą, renegatów kręcących się wokół swoich pozycji oraz tych patrolujących na dachach kamienic z bronią przeciwpancerną.

Kuril i Jarymowicz byli już na swojej ustalonej pozycji. Mogli zacząć realizować plan.

-Tu Soric do gniewu Vostroyi, odbiór. Możecie już zaczynać, będę was osłaniać  - Soric nadał sygnał przez krótkofalówkę.

-Tu Prosmov, jesteśmy jeszcze jakieś 300m od katedry i dopiero włączamy silnik. Nie spieszcie się tak, bo wykryją was zanim dojedziemy, odbiór.

-Dam sobie radę. Ruszajcie już, droga będzie czysta zanim się obejrzycie, bez odbioru.

-Co? Czekaj, nie...-Pewny siebie Soric wyłączył krótkofalówkę zanim Prosmov zdołał odpowiedzieć.

Jarymowicz ponownie przystawił oko do lunety, biorąc na cel pierwszego lepszego zdrajcę z wyrzutnią rakiet na dachu wielu kamienic między którymi nadjeżdżał Prosmov. Mimo nocy i deszczu, Soric dobrze widział sylwetki większości z nich, niektóre latarnie zruinoanych ulic wciąż działały utrzymując światło w okolicy, a eksplozje na niebie rzucały nieco światła na panoramę miasta.

Vostroyanin strzelił do pierwszego celu w czasie kolejnego grzmienia, celując nieco ponad swoją ofiarę. Potężny strzał ulubionego karabinu Sorica, przedziurawił głowę pierwszego renegata na strzępy. Soric pamiętał różnicę między amunicją łuskową, a laserową. W tym przypadku w grę wchodził odrzut i balistyka pocisku - czyli to czego od dawna brakowało mu przy używaniu Long-Las'a.

Pozostali strzelcy nie zorientowali się ze śmierci pierwszego przez huk piorunów na niebie. Nie wszyscy byli również na tyle głupi by łazić po dachu. Niektórzy kryli się na niższych piętrach, między zrujnowanymi ścianami i innymi konstrukcjami.

Tuż po następnym grzmocie, Soric odebrał życie drugiemu renegatowi, trafiając go prosto w serce. Po nie dłuższym odstępie czasu zabił dwóch następnych śmiertelnymi strzałami w tętnice szyjne.

W ciągu kilku minut, Soric wybił jedenastu okolicznych wartowników na dachach bez wzbudzania alarmu. Już namierzył dwunastego, czającego się wewnątrz opuszczonego mieszkania. Widząc go przez wybite okno, Soric domyślał się, że coś podejrzewa wnioskując z nerwowego zachowania ofiary. Snajper pociągnął za spust, karabin wystrzelił, a pocisk poleciał prosto w klatkę piersiową celu, lecz pech chciał, że powiew wiatru niespodziewanie zmienił trajektorię lotu. Pocisk nie trafił w cel, rozbijając się o ścianę za nim.

-Szlag, a niech to - Jarymowicz obserwował przez lunetę jak heretyk co chwilę pojawia się i znika, przebiegając przez korytarz wypełniony wybitymi oknami co kilka metrów.

Soric wystrzelił ponownie, lecz wiatr znów chwiał aby nie trafił tam gdzie tego chciał. Zamiast w głowę, pocisk trafił renegata prosto w kolano. Ten upadł ranny za ścianę, za którą Soric już nie mógł ujrzeć co jest. Ranny zapewne wzywał pomoc, alarmując swoich towarzyszy. Vostroyanin załadował pięć świeżych pocisków do komory zamkowej i mogąc liczyć tylko na jedno, strzelił w ścianę w nadziei, że pocisk ja spenetruje i wyeliminuje niedobitka. Owszem, strzał przebił ścianę, lecz zza niej wyleciało truchło innego zdrajcy. Za nim wybiegło kilkoro następnych, rozbiegając się po całym budynku. Soric powiódł lunetę na plac przed katedrą, dostrzegając jak zdrajcy na nim zgromadzeni biegają wkoło z bronią w ręku. Chwilę później rozległo się wycie syreny alarmowej. Alarm został wzniecony.

W ściany dzownnicy w której się kryli, zaczęły trafiać wiązki karabinów laserowych.

-Snajper! Snajper na wieży! Wszyscy na stanowiska bojowe! - któryś ze zdrajców wył wściekle przez megafon.

-A miało być już tak pięknie - Soric trzasnął pięścią w drewniane panele - jednak reszta szpeju ze zrzutu może nam się przydać. Zaraz się tu do nas dobiją!

-O ile wcześniej nie rozpirzą naszej pozycji tym jebitnym działem! - Kuril wskazał palcem na plac. Jarymowicz wyjrzał na zewnątrz, widząc na placu ukrytą między workami z piaskiem haubicę. Obsługujący ją zdrajcy nakierowywali jej lufę prosto w stronę wieży.

Soric miał już zamiar rzucać się do wyjścia, lecz w ostatniej chwili ujrzał smugę przenikliwego światła rozrywającą wrogie działo wraz z załogą na strzępy. Zaskoczony, spojrzał wzdłuż głównej ulicy prowadzącej do placu. Jechał nią "Gniew Vostroyi" strzelający z całego swojego uzbrojenia.

-Masz naprawdę wielkie szczęście, szeregowy Jarymowiczu, że trzymasz się z nami - Prosmov przemówił przez krótkofalówkę - Ale nie myśl, że konsekwencje za tą nie subordynajcę cię ominą!

-W samą porę, a teraz wynośmy się z tej przeklętej dzwonnicy! - Kuril pobiegł jako pierwszy - cały cholerny pluton w tej katedrze zapewne siedzi nam już na ogonie!

Soric ruszył za nim, zbiegając po schodach wieży, tuż na niższe poziomy świątyni Imperialnego kultu.

Tymczasem "Gniew Vostroyi" wjechał z pełnym impetem na plac, miażdżąc pod gąsienicami namioty, worki z piaskiem i kilku przypadkowych renegatów. Około pięć dzieisęciu z nich wycofywało się, ostrzeliwując czołg Prosmova z lasgunów i działek automatycznych, które jedynie zdrapywały farbę z pancerza potężnej maszyny.

Ciężki bolter po lewej stronie kadłuba obsługiwany przez Abraszewskiego, zagrzmiał, rozrywając na strzępy uciekających zdrajców. Spośród pozycji nieprzyjaciela wyłonił się renegacki Bane Wolf uzbrojony w przeciwpancerny miotacz melta. Strumień ognia zaczął topić przedni pancerz Vostroyańskiego czołgu. "Dzik" zareagował szybko, ładując przeciwpancerny. Traszkin nakierował działo na pojazd nieprzyjaciela. Długie działo Vanquisher w mgnieniu okaz zmieniło bane wolfa w stertę płonącej miazgi.

-Cała naprzód! Pokażmy sukinsynom, co potrafi zdziałać pojedynczy czołg Imperium! - Prosmov rozkazał Olegowi - Niech Imperator mi to wybaczy.

Oleg zaciągnął najszybszy bieg Lemana Russa. Potężny silnik zaklekotał, wypuszczając smugi czarnego dymu z rur wydechowych. Czołg znacznie przyśpieszył. Pędził prosto w stronę wrót wejściowych katedry, taranując kilkunastu zdrajców po drodze.

Soric i Kuril zbiegali po schodach i przebiegali od osłony do osłony schyleni, starając się uniknąć ostrzału z niższych poziomów katedry. Gdy dotarli do schodów prowadzących do tarasu drugiego poziomu, natknęli się na pięcioosobową drużynę renegatów pędzacych im na przeciwko.

-Cholera! - przeklął Soric, sięgając po zawieszony na plecach lasgun.

Zaskoczony Kuril sięgnął po las-pistolet, otwierając ogień na ślepo z lewej ręki. Zdezorientowani renegaci również desperacko chwycili za karabiny. Nagły, potężny wstrząs rzucił wszystkich ze schodów. Taras na którym się znajdywali, zawalił się, ciągnąc Sorica, Kurila i renegatów prosto na parter katedry. Gruz fundamentów i kolumn zgniótł rząd drewnianych ław modlitewnych. Jarmowicz spadł razem ze zdrajcami, ciężko obijając się o sterty ruin. Kuril zdążył jakimś cudem utrzymać się na pierwszym poziomie. Soric chwilę później oprzytomniał, czołgając się obolały. Zdał sobie sprawę, że tylko dwóch z pięciu nieprzyjaciół, którzy również wiercili się z bólu. Reszta została zgnieciona pod stosami gruzu. Nad głową Sorica rozległ się ogłuszający huk ciężkiego boltera prującego prosto w altankę na końcu katedry. Jarymowicz zatykając uszy, zdał sobie sprawę, że leży tuż przed lewym kadłubem "Gniewu Vostroyi" i zgniecionymi pod jego gąsienicami wrotami wejściowymi świątyni.

Ogień z ciężkiego boltera i KMu zamontowanego na wieżyczce w odstępie kilku chwil rozerwał na strzępy ostatnich stawiających opór renegatów okupujących katedrę. Gdy ostrzał się skończył, Soric powstał otrząsając się z kurzu i błyszczących, wielkich łusek boltera.

Traszkin zeskoczył z wieżyczki, lądując tuż przed nim. Wyjął pistolet z kabury i rozstrzelał nim dwóch ostatnich, rannych nieprzyjaciół obok Sorica.

-Wszystko wporzo?

-Tak. Raczej tak - zakaszlał Soric - tylko poobijałem się trochę.

-Dokonaliście razem z Kurilem dobrej roboty tam na dzwonnicy. Jakkolwiek pozbyłeś się tych wartowników na dachach, żaden z nich nawet nas nie drasnął.

-Cholerny Soric Jarymowicz! - dodał z entuzjazmem Dzik wychodząc z czołgu jako drugi - Ty to masz cela chłopie, widzieliśmy po drodze do placu truchła twoich celów, zgniecione na chodniku niczym karaluchy. Rozerwali by nas na strzępy tymi wyrzutniami, gdy by nie wasza osłona. Papierosa?

-Chętnie. Dzięki - Soric przyjął cygara z dłoni Smirnova - Nieźle się odwdzięczyliście tym hucznym wejściem. Chyba coś sobie złamałem.

-Soric Jarymowicz! - usłyszał zawołanie, przez które na chwilę zapomniał o uwierającym bólu i odbitych płucach. Z kabiny wieżyczki do połowy wystawał Prosmov z miną podejrzliwą i ponurą jak nigdy dotąd - Masz tupet, żeby tu się jeszcze pokazywać. Po zignorowaniu moich rozkazów...oraz samodzielnemu rozpoczęciu ostrzału bez mojej zgody. Nie wielu ośmieliło by się pokazać mi na oczy z tym co teraz zrobiłeś.

Wszyscy popatrzyli na Prosmova z nieskrywanym zdziwieniem.

-Ale, sie oni przecież nas...

-Milczeć - rozkazał Traszkinowi - Tak, ocalili nas. Ale nie zastosowali się do mojego zakazu oraz rozkazu. Powinieneś być teraz rozstrzelany, szeregowy Jarymowicz.

-Nie chciałem, żeby to tak się potoczyło, Sir. To przez mój nowy oręż, który znalazłem. Nie mogłem się powstrzymać - tłumaczył Soric z głową spuszczoną w dół.

-Widzę. Nowy karabin snajperski i w dodatku starożytny. Ale wytłumaczenia mnie nie obchodzą. Obchodzi mnie czy wasze zadanie zostało wykonane.

-Ale oni wykonali swoje zadanie Sir! - oburzył się Dzik.

-Właśnie. Dlatego tym razem nie zrobię to o czym mówiłem. Bo wasza improwizacja uratowała wam dupy, żołnierzu. A tak naprawdę tylko się z wami droczyłem. Jest nas za mało, żebym zaczął strzelać do swoich.

-Prawdę mówiąc rozstrzelanie czy łaska były by mi teraz obojętne z bóle, który teraz odczuwam - zaśmiał się Soric, trzymając się za żebra.

-Rozumiem, ale nie rób już tak więcej, szeregowy. Postawiłeś wszystkich w nie lada trudnej sytuacji. Oleg! Znajdź jakieś medykamenty, mamy tu rannego! Weź również po lasgunie dla każdego. Wychodzimy rozejrzeć się nieco - rozkazał kierowcy.

-Czy ja też mogę iść? - zapytał Oleg.

-Nie ma mowy, ty zostajesz na warcie.

Wkrótce Prosmov, Abraszewski, Dzik i Traszkin opuścili "Gniew Vostroyi" uzbrojeni w lasguny z rozkładaną kolbą przystosowane do trzymania je w ciasnych warunkach jak np. w ich czołgu.

-Wspaniale, wszyscy pamiętali o Soricu, ale o mnie już nikt się nie raczył upomnieć? - Kuril wyjrzał za barierkę tarasu pierwszego piętra na którym wcześniej wyglądał. Wkrótce i on dołączył do marszu przez zniszczoną do cna, zarzuconą zwłokami katedrę.

-A tak właściwie to po co żeśmy zajmowali tą świątynię? Czy całkowite rozpieprzenie tego miejsca miało służyć tylko wybiciu stacjonujących tu renegatów? - Ciekawił się Kuril.

-Dołączam do pytanie, Sir. Po co w ogóle był tu nasz trud? - nierozumiał Soric.

-Nasz dowódca jeszcze o tym nie mówił, ale wkrótce powinniście się przekonać - odpowiedział im Traszkin - Nie chodziło tu tylko o zrzut. Soją drogą odbiliście go w końcu czy jak?

-Odbiliśmy i prawdę mówiąc oprócz kilku granatników i miotaczy ognia nie znaleźliśmy w nim nic ciekawego. Jeszcze się tam wrócimy - odrzekł Kuril.

-Miejmy nadzieję, że jeszcze nie jest za późno - obawiał się Abraszewski.

-Co to oznacza? Sir? - nieciekawił się Soric

-Wiele dni temu jeszcze zanim ty i Kuril do nas dołączyliście, widzieliśmy jak liczna grupa cywilów zmierza do katedry w której jesteśmy. Pewnie w nadziei znalezienia schronienia u łask samego Imperatora.

-Ale ta świątynia była przed chwilą zajęta przez bluźnierców. Co jeśli...

-Tego się właśnie obawiamy - dokończył za Kurila Prosmov - możemy mieć jedynie nadzieję, że zginęli szybką śmiercią.

Tak czy inaczej lojaliści wyruszyli do podziemia katedry, tam gdzie spodziewano się obecności schronionych cywilów. Podziemny korytarz był niewielki i wąski. Po obu stronach widoczne były wejścia do pomieszczeń i magazynów w których zapewne duchowni Ministorum przetrzymywali zapasy kadzideł, wody święconej, świeczników i ksiąg gdy katedra jeszcze funkcjonowała. Teraz wszystkie pomieszczenia było otwarte, a ich drzwi wyłamane z nawiasów. Wszystkie z wyjątkiem jednego z drzwiami wciąż sprawnymi i zamkniętymi na kłódkę.

-Tutaj może być coś wartego uwagi - zauważył Dzik.

-Słyszycie to? - Traszkin przystawił ucho do drewnianych drzwi. Słyszał przez nie niewyraźne, ciche, lecz zwielokrotnione jęki - tam jednak wciąż ktoś jest!

-Niech ktoś przyniesie łom z czołgu. Szybko! - rozkazał Prosmov

-Sir, nie wiem czy to dobry pomysł. To na pewno cywile? Co jeśli są...

-Nonsens, Abraszewski. Tam wciąż są uwięzieni Imperialni obywatele. To nasz obowiązek, żeby przynajmniej sprawdzić w jakim są stanie.

Dzik przyleciał z łomem w dłoniach. Pośpiesznie zaklinował go między szczeliną kłódki i zaczął napinać z całych sił.

-Wydaje mi się jednak, że przynajmniej powinniśmy mieć broń w pogotowiu. Nigdy nie wiadomo - Abraszewski dobył karabinu laserowego.

-Ma racje - Kuril chwycił za pistolet. Pozostali również rozłożyli kolby swoich karabinów laserowych.

-Słuszna uwaga. No dalej, otwieraj te drzwi!

-Jeszcze chwila Sir. Już prawie! - Dzik naciskał na kłódkę z całych sił . W końcu pękła z metalowym brzękiem. Dzik otworzył drzwi kopniakiem, pozostali natychmiast zaświecili latarkami do wewnątrz mrocznego pomieszczenia. 

I nagle to co zobaczyli, wprawiło każdego w drżenie i lęk. Światło latarki ukazywało czołgającego się w ich stronę mężczyznę bez obu nóg, chudego jak szkielet i bladego jak kreda. Jego skóra była obumarła, odpadająca warstwami, obrośnięta chorobliwie wyglądającymi naroślami i bąblami, z których sączyła się jakaś ciecz.

-Na Imperatora - Prosmov chwycił się za głowę.

-Po...pom...pomo -beznoga ofiara pełzła w ich stronę wyraźnie oślepiona światłem latarek. Jej głos był cichy i nie wyraźny. chwilę później światło latarek ukazało całe jęczące tłumy w dalszych odmętach pomieszczenia. To również byli ludzie tak samo nadzy i skażeni plagą. Każdy z nich nie miał to nogi lub ręki, ucha, palców lub innej części ciała.

-Co się stało tym ludziom? Jak...kto? - Abraszewski nie był wstanie wymówić choćby sensownego zdania - wyglądają na chorych. I dlaczego mają oberżnięte kończyny?!

-Niewiarygodne, heretyckie sukinsyny więziły tych cywili dla jedzenia! Właśnie dlatego nie mają kończyn! - wywnioskował Soric.

Otępiały tłum okaleczonych zaczął zmierzać w ich stronę, jęcząc, wyjąc i błagając o pomoc. Nagle zawiało intensywnym odorem zgnilizny i rozkładającego się mięsa, na co Abraszewski zwymiotował, a reszta poczuła silne mdłości.

-Kurza twarz! Tamci są również zarażeni! - Traszkin zasłonił twarz mundurem.

-Popełniliśmy wielki błąd tu przychodząc! Wynosimy się stąd! - nakazał Prosmov.

Lojaliści wybiegli i zatrzasnęli drzwi za sobą. Zarażeni rzucili się tuż za nimi, waląc pięściami czymkolwiek im zostało w drzwi, potwornie przy tym jęcząc i wyjąc.

-Należy jakoś pomóc tym ludziom! nie możemy ich tu zostawić! - nalegał Kuril.

-Odbiło ci do reszty!? Zarażą nas lada chwila, skończymy tak jak oni! - odpowiedział mu Dzik.

-Ale to moi rodacy! Rdzenni Murdashianie jak ja! Cholerne wojska wyzwoleńcze, okażcie chociaż trochę szacunku!

-Jest tylko jeden sposób by okazać im szacunek. Ulżyć im w cierpieniach! - stwierdził Prosmov, wciąż siłując się z utrzymaniem drzwi.

-Co ma pan na myśli Sir? - nie rozumiał Soric.

-Szykujcie granaty. Każdy po jednym.

-Nie! nie będę zabijać cywilów! Nie dopuszczę się do tej zbrodni! - zaprotestował Kuril.

-Rozumiem co czujesz chorąży, ale to jedyne wyjście.

-Nie możemy ich po prostu wypuścić i stąd zwiać? - również nalegał Soric.

-Nie, podjąłem już decyzję! Odbezpieczyć po jednym granacie, to jest rozkaz!,

Soric, Prosmov, Dzik, Traszkin i Abraszewski - wszyscy z wyjątkiem Kurila odgryźli zawleczki granatów odłamkowych.

-Niech Imperator wybaczy nam te grzechy - Dzik powiedział do siebie z żalem.

-Teraz! - rozkazał dowódca.

Soric uchylił drzwi, wszystkie pięć granatów wpadło jednocześnie. Gwardziści jak najszybciej zaczęli uciekać do wyjścia z podziemi, słysząc za sobą tylko zwielokrotniony huk wybuchu granatów.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Śruba wyciągnął prawą rękę na brzeg, ściskając w niej rzeczny piach ze złości i wyczerpania. Wkrótce wyszedł na powierzchnię w całości uwalniając się od lodowatego prądu rzeki. W lewej dłoni poczuł dotyk czyjejś innej, delikatniejszej dłoni. Była to dłoń Eveline, którą na wpół przytomną wyciągnął ze strumienia wody.

-Obuź się. Przetrwaliśmy. Nic ci już nie grozi - pogładził ją po twarzy, aby ta oprzytomniała.

Eveline zerwała się kaszląc dostałą się do płuc wodą.

-Gdzie my jesteśmy? Przęzyliśmy? - po czym padła znów plecami na brzeg z zamkniętymi oczami.

-Nie wiem. Byle daleko od tej przeklętej kopalni - Izaak spojrzał w dal na odległe już skały Nefrytowych Wzgórz i ciągnący się z nich wodospad, którym właśnie przypłynęli - Jakimś cudem udało nam się przetrwać mi i tobie.

-Dziękuję...dziękuje, że nie zapomniałeś o mnie tam na pomoście. Nie dała bym rady bez ciebie - wciąż leżała twarzą do słońca, dysząc i trzęsąc się z zimna. 

-Drobiazg, Eveline - Izaak mógł nie wiele jej pomóc, gdyż on również był przemoczony do suchej nitki. Złapał ją za dłoń i zaczął trzeć o swoją aby im obu zrobiło się cieplej. 

-Daj spokój - uśmiechnęła się  - Nie czuję mojej torby z medykamentami. Pewnie prąd rzeki ją porwał.

-Ale za to wciąż sprawną masz broń. To co najbardziej liczy się na tej wojnie - wyjął las-pistolet z jej kabury dopiętej przy biodrze, sprawdzając czy działa, po czym odłożył go zpowrotem.

-Co z tymi dwoma nierozłącznymi szeregowymi? - Eveline stanęła już o własnych nogach - Foster? Molore? Czy przeżyli? - była ciekaw.

Śruba znów spojrzał na rzekę za sobą, widząc spory, dryfujący odłam drewna na którym utrzymywali się wspomniani przed chwilą gwardziści. Oraz jeden ze szturmowców Lijaha - Andreas.

-Izaak! Eveline! Chwalić Imperatora, że was ocalił, zupełnie jak mnie i Molore!

-Foster i Andreas wypełzli na brzeg dysząc i ociekając wodą z przemokniętych do suchej nitki mundurów, podtrzymując rannego w nogę Molore.

-Pieprzyć tą misję, chrzanić tą wojnę - Foster rzucił się wyczerpany na piach, pociągając za sobą Molore - Mam dość. Zgubiłem swój karabin, swój hełm. A do tego Molore jest ranny. Wracam na Cadię.

-Właśnie...po co komu to potrzebne. I tak już sobie nie powalczę z przestrzeloną nogą. Od tego bólu odechciewa się czegokolwiek! - jęczał Molore.

-Zamknijcie się obaj chociaż na chwilę. Wy Cadianie nie macie za grosz wiary w to co robicie - Andreas również opadł na brzeg.

-Daj mi ją opatrzyć, Molore. Szlag, gdy bym wciąż miała jakiekolwiek medykamenty - Eveline z trudem wstała zawsze gotowa do leczenia bez względu na sytuację, jak to na sanitariuszkę przystało - Strzał, który przeszył twoje udo z pewnością  nadpalił tkankę wewnętrzną razem z żyłmai, jendocześnie tamując krwawienie. Możemy mieć tylko nadzieję, że z twoją kością jest wszystko w porządku, Molore - Eveline oglądała i dotykała jego ranę sprawnymi rękoma, sprawiając mu przy tym nie mały ból - Twój przyjaciel potrzebuje natychmiastowej, zaawansowanej pomocy sanitarnej. Próby chodzenia są w jego stanie i mojej ocenie zbyt niebezpieczne dla jego kończyny.

-Co!? Więc co ja mam z nim...-Foster chwycił się za głowę.

-Molore musi być przez ciebie niesiony albo ciągnięty. Lub przez Izaaka - spojrzała na niego.

-Będziemy się zmieniać co jakiś czas, Foster - Izaak skinął głową - A teraz weźcie się obaj w garść i za chwilę wyruszamy. Będzie wam potrzebna, jeżeli naprawdę chcecie aż tak bardzo uciec z tej planety. Andreas, idziesz z nami mam nadzieję?

-Nie żebym a wami nie przepadał, czy coś, ale nie mam większego wyboru. Zawsze lepiej trzymać się razem - zapewnił szturmowiec - Powinniśmy kierować się nurtem rzeki. Może poprowadzi nas z powrotem do stolicy lub Bendhurim? Nikt z nas nie ma mapy, ale co innego nam pozostało?

-Zatem w drogę - zgodził się Izaak, ruszając na czele całej grupki. Pięcioro podążyli dzikim lasem i polanami Murdash ciągnących się wzdłuż rzeki. I choć nie zdawali sobie z tego sprawy, ktoś uważnie obserwował ich ruchy. Ktoś kto w ogóle nie powinien zostać do tego powołany, ktoś o bardzo złych zamianach względem całej piątki, a przynajmniej jej lidera - Izaaka Baska.

-Tak, dorwiemy ich skarbie. Dorwiemy wszystkich, wypatroszymy, obedrzemy ze skóry i łusek niczym świeżą rybę i będziemy patrzeć jak cierpią długo i boleśnie - Bellhaut siedział ukryty pośród przybrzeżnych skał. Jego zęby rwały już mięso, lecz mimo to on wciąż czuł głód. Było to ludzkie mięso - całe ucięte, masywne i pożywne przedramienia jednego z trzech Banthian, którzy potopili się w tej rzece. Emmanuel Bellhaut, a raczej stwór, który dawno temu nosił te imię i nazwisko, przeżuwał surowe mięso Banthianina z rozkoszą. Odkąd zdecydował się służyć Morgothowi nieczystemu, ten nowy składnik diety przestał go nagle brzydzić.

-Bask zapłaci za swoje czyny.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Linia kolejowa dobiegła niespodziewanie końca. Pierwszy wagon wyleciał z wyrwanych szyn oznajmiających koniec tunelu, a tuż za nim drugi. Ibrachim, Imdur, Greestin, Javik i Tarmir wypadli z impetem na twardą powierzchnię przetaczając się niezgrabnie.

-Koniec przejażdżki. Weźcie się w garść, idziemy odnaleźć z powrotem Obierzywiera. - poganił ich Daruth.

Wszyscy pośpiesznie wstali otrząsając się z kurzu i brudu.

-Zastrzyków adrenaliny i szalonych wyścigów z kultystami nigdy za wiele - wciąż podekscytowany był Javik.

-Może zechcielibyście się rozejrzeć? Tylko spójrzcie gdzie wylądowaliśmy - Ibrachim wskazał palcem.

Pozostali skupili swój wzrok na szeregach monstrualnych, surowych, wysokich na przynajmniej pięćdziesiąt metrów kolumnach. Między nimi usypane były wzgórza czyście lśniącego złota, którego blask oświetlał olbrzymią przestrzeń podtrzymywaną przez kolumny, ciągnące się przez setki metrów w odległą ciemność. Na ten widok Imdur i Greestin wytrzeszczyli oczy z podziwu.

-Ah...tu was mam. Myśleliśmy, że również wy przepadliście - echo głosu i światło kostura Obierzywiera rozległo się nieopodal na prawo. Za nim podążały oddziały Fairburna, Lijaha i Dorena.

-Inkwizytorze. Jaką nazwę nosi tak wspaniałe miejsce? - pytał Ibrachim napawając się widokami.

-To skarbiec Kundenhuima IV. Można śmiało rzec, że w całości reprezentuje potęgę zgromadzoną staraniami całych pokoleń Squatów.

Powiernicy zatapiali swój wzrok w niesamowitym widoku i oglądali w dłoniach monety z wybitym wizerunkiem Kundenhuima IV oraz godła jego rodu.

-Cieszcie się póki możecie, bowiem nie zawitamy w tym miejscu długo. Mam rację, Tarmirze? - Starzec spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

-Owszem, że masz, starcze. Jesteśmy już bardzo blisko artefaktu. Naszego wspólnego celu tej podróży. Wyczuwam go.

-Z całym szacunkiem Tarmirze, ale wciąż nie jestem wstanie do końca zrozumieć. Dlaczego artefakt przez który toczy się ta cała wojna, a wróg rośnie w siłę, miałby się znajdować właśnie tutaj? To nie ma sensu, mój dziad za nic nie potrzebował by go tu gromadzić, a tym bardziej korzystać z jego właściwości! Nie możliwe jest, żeby dał się oczarować wpływom tego czymkolwiek to jest! - protestował Squat.

-Nie wyciągaj tak pochopnych wniosków, Hrabio. Nie marnuj sił na obawy. Miej wiarę - Obierzywiar położył dłoń na ramieniu Squata, nieco go uspokajając. W rzeczywistości miał takie same obawy już dawno temu. Zupełnie jak Tarmir, choć u niego sprawa ta była raczej stwierdzeniem faktu niż obawą, przeszkodą na drodze do celu. Dla niego liczył się tylko artefakt.

Tymczasem Ibrachim razem z Javikiem wspólnie podeszli porozmawiać z Fairburnem, zaniepokojeni jego wyraźnie ponurym wyrazem twarzy i bijącą od niego obojętnością.

-Wszystko w należytym porządku sir? - zaczął Ibrachim.

-Żałujcie, że nie byliście po naszej stronie barykady. Mieliśmy pościg pełen wrażeń tam w tunelu! - chwalił się Cuu.

Lecz Gerard milczał wpatrzony tylko w ziemię.

-Dajcie na chwilę odpocząć, porucznikowi. Za dużo przeszedł jak na dziś - Równie załamany i skrzywiony Char próbował odwlec ich dwóch jak by na coś się zanosiło.

-Polegli - wykrztusił z siebie Fairburn.

Ibrachim i Javik spojrzeli na siebie z niezrozumieniem.

-Nie rozumiem Sir.

-Ale kto zginął do cholery? - warknął zaniepokojony Cuu. Dominatus rozejrzał się licząc zebranych ludzi Dorena, Lijaha i Fairburna. "O nie" - zbladł a w żyłach poczuł chłód, gdy zaczął domyślać się jaka tragedia miała przed chwilą miejsce.

-Dajcie mu dojść do siebie. Widział jak giną na własne oczy - nalegał Char 

-Czy ominąłem coś ważnego? - wpadł również zaniepokojony Greestin.

-Gdzie Izaak? Nie widzę Śruby. Gdzie on jest na Imperatora!? - Cuu chwycił Chara za mundur, lecz po chwili wstał Fairburn, rozdzialając ich obu.

-Foster, Molore, Bask...Eveline. Polegli - wymamrotał Porucznik

-Spadli w przepaść porwani nagłym nurtem wody. Nie było nic co moglibyśmy zrobić - dokończył Char.

Greestin zachwiał się i usiadł na pobliskiej stercie złota, Cuu i Ibrachim złapali się za głowy z psychicznego bólu, wpadając przy tym w dreszcze i osłupienie.

-To...niemożliwe. Niewykonalne. Nie daliby się porwać jakiemuś strumieniowi jebanej wody! To nie tak... - rozpaczał Cuu.

Ibrachimowi również nie chciało się w to wierzyć. Szok był z byt wielki i nagły.

-Nie...nie, nie! Wierzyć mi się nie chce. Coś wam się przewidziało - powtarzał

-Nie chcę o tym rozmawiać, ani słyszeć, że ktokolwiek o tym rozmawia. Jest wciąż misja do wykonania powstał Fairburn

-Ale Sir...to wszystko jest bez...

-Nie, Char! Nawet nie chcę słyszeć o jakiejkolwiek rezygnacji! Wykonam rozkazy, albo zginę, a wy razem ze mną. Nie pozostało mi nic innego. Nawet jeżeli rozkazy te pochodzą od tego szaleńca - Darutha, który nas w to wszystko wpakował - Gerard zakończył i oddalił chcąc szybko ukryć łzy w oczach.

-Niech Imperator ma ich dusze w swojej opiece. Andreas również do nich dołączył - westchnął stojący w pobliżu Dardas, całując wisiorek Imperialnej Aquilli na szyi.

Greestin, Cuu, Char i Dominatus stali jeszcze przez chwilę w ciszy zamyśleni i zdruzgotani. Sytuacja robiła się coraz gorsza, liczba powierników zmniejszała się w coraz szybszym tempie a wraz z nią szanse na powodzenie tej misji.

-Nie ma co się dziwić, młodzi. Taka jest wojna - Hark poczekał aż Fairburn się oddali - Wasz plutonowy stracił już wielu dobrych ludzi. Radzę na niego teraz uważać, bo będzie zły przez jakiś czas.

Mówił tonem obojętnym, lekceważącym jakby nie było to niczym wielkim dla Harka.

-A co do śmierci waszego przyjaciela, drogi Ibrachimie i Javiku, nie jest to czymś bardzo niespodziewanym prawda? To jest gwardia Imperialna. Tysiące gwardzistów ginie każdego dnia. Jego los nie jest niczym wyjątkowym w porównaniu do reszty, a zaledwie częścią statystyk.

Ibrachim spojrzał się na Hardka wzrokiem ździwienia i złości. Javik również i po chwili dysząc stanął z nim twarzą w twarz.

-A czego ty tutaj kurwa chcesz!? - Warknął Cuu

-Podwyższyć wasze cholerne morale. I ty lepiej wyrażaj się do mnie w należyty sposób, szeregowy.


Hark oddalił się podczas gdy ci obaj wciąż stali przytłoczeni i zesztywnieni od nadmiaru złych wieści oraz dziwnym zachowaniem Sierżanta.

Cała eskorta przez ponad godzinę podążała za Tarmirem i rozświetlającym ciemności skarbca Inkwizytorem. Światło kostura ukazywało w jakim złym stanie są obdrapane, sypiące się kolumny, których wiek przekraczał zapewne więcej niż tysiąc lat. W powietrzu dało się czuć zapach mosiądzu wybitych monet, lecz był on wciąż mniej wyczuwalny niż odór stęchlizny i pleśni kryjącej się pośród fundamentów skarbca.

-Czy tylko ja czuję pewną pustkę w tym skarbcu? Jak na jego wielkie rozmiary, nieco mało tu złota. Nie podoba mi się również, że nikogo oprócz nas tutaj nie ma. Coś tu nie gra - stwierdził Tarkin, rozglądając się w górę.

-Pustka? Nie dobierałbym tak śmiałych słów, Majorze. Większość przechowywanego tu niegdyś złota rodów zostało skradzione, co jest niezaprzeczalnym, naocznym faktem, lecz nie oznacza to, że jesteśmy tu sami. Pośród szczelin sufitu i kolumn wciąż może być ktoś , kto nas obserwuje. Zachowujcie czujność - polecił Obierzywiar.

Imdur idąc na przedzie nagle zatrzymał się jak wryty, zauważając wysokie, wąskie, już dawno podniszczone drewniane wrota otwarte szerokim łukiem. Nie bacząc na innych, popędził prosto w stronę światła wybiegającego z nich.

-Imdurze! - krzyknął Obierzywiar, próbując go zatrzymać.

Squat nie dał się powstrzymać. Wbiegł do środka komnaty okrążonej ścianami równie zestarzałymi i zniszczonymi co poprzednie kolumnady.

Gwałtownie zwolnił, widząc przed sobą sterty szkieletów owiniętych jeszcze pajęczynami, szatami, zbrojami i gęstymi brodami, co świadczyło, że byli to niegdyś Squaci. Szczątki leżały w nieładzie, między toporami, bolterami i starymi księgami. Na ścianach widoczne były obdrapania od chybionych ciosów i ślady zaschniętej krwi. Lecz tym co najbardziej przykuło uwagę Sześciowładnego, był podłużny, kamienny nagrobek, oświetlony blaskiem światła dziennego dobiegającego z wyrzeźbionej szczeliny.

-Nie...nie! - Imdur podbiegł bliżej, opuścił topór i klęknął przed nagrobkiem, spuszczając głowę w dół.

Pozostali powiernicy wbiegli chwilę po nim, rozglądając się po surowym, zimnym pomieszczeniu.

-Kolejne szczątki wybitych Squatów. Przeklęci zdrajcy dotarli nawet tutaj - stwierdził Zein.

-Jakie tym razem to miejsce? - ciekawił się Char.

Obierzywiar podszedł i stanął obok szlochającego i opłakującego w rozpaczy Imdura. Rozpędził ręką kurz na kamiennym nagrobku.

-Tu spoczywa Kundenhuim IV, wieczny i ostatni władca zjednoczonych rodów Murdash - wyczytał i przetłumaczył z wyrytych run, wprawiając Imdura w jeszcze większą rozpacz.

Cadianie, Banthianie i Szturmowcy rozeszli się po grobowcu badając szczątki poległych wojowników.

-Zostali wyrżnięci wpień. Zagonieni w kąt bez ucieczki i zmiażdżeni. Jak potężne siły nieprzyjaciela musiały być, dochodząc aż tutaj? - Zastanawiał się Lijah, patrząc na podziurawione zbroje.

-Biedny Andreas. Przykre, że nie dotarł chociaż tu - westchnął przybity Domor - Pomścimy go, sierżancie. Jeszcze nadejdzie czas.

Inkwizytor podszedł od lewej strony nagrobka, dostrzegając starą, zakurzoną księgę w dłoniach martwego skryby odzianego długimi szatami. Z trudem wyrwał ją ze zesztywniałych rąk. Kilkakrotnie chuchnął, strącając z niej cały kurz, po czym zaczął przekładać postrzępione i pokryte pajęczynami strony. Szybko dotarł do ostatniej z treścią już ledwo widoczną, wyraźnie było widać, że była pisana w pośpiechu.

-"Nie ma ucieczki. Nie ma już nadziei. W obronie króla opór stawiamy do końca. Z poległych do wciąż stojących nasz oręż trafia, dzierżony przez każdego z nas w ostatnim tchu poświęcenia. Lecz oni wciąż przychodzą, ostatni płomień nadziei przygasa pod stosami naszych ciał i stopami jego potwornych sług. Nefrytowe wzgórza upadły. Jesteśmy zgubieni... - Obierzywiar recytował na głos.

-Jak wspominał sierżant Lijah, zostali po prostu wyrżnięci - stwierdził Domor - tak jak moi ludzie. Zostało nas tylko czterech.

-Ale zarówno ich jak i nasze poświęcenie nie zostało oddane na marne. Squaci odciągnęli uwagę od naszego prawdziwego celu o którym marzyliśmy tak długo - wreszcie odezwał się Tarmir, gładząc nagrobek Kundenhuima IV.

-Więc...co teraz będzie mój panie? Misja skończona, mamy to po co przyszliśmy. Nie powinniśmy wracać do Lorda Galliusa - pytał Tarkin.

-Skończona? Nie majorze. Tutaj nasza misja tak naprawdę ma swój początek. A wraz z nią zbawienie, które zaniesiemy na szczyt kuźni wieczności. Dzięki nam cały Murdash wkrótce odetchnie z ulgą - obiecał Tarmir. W głębi ducha widział jak bardzo ich teraz oszukuje i wcale tego nie żałował. Prawdziwy Daruth nie powienien znać słowa "sumienie". Dobrze wiadome było, że nawet jeżeli wypędzi demona rzekomo uwięzionego w artefakcie, ten świat i tak będzie skazany na odwiedziny szarych rycerzy, co oczywiście nie będzie mieć dla Tarmir żadnego znaczenia gdy wola Galliusa zostanie wypełniona - A teraz pozwólcie, że zajmę się wydobyciem obiektu naszego triumfu. Zachować czujność. Ktoś może już wiedzieć, że tu jesteśmy.

Ibrachim słysząc te słowa, poczuł falę energii psionicznej Darutha, która rozeszła się po całej komnacie. Właśnie w tej chwili manipulował umysłami gwardzistów, rozkaz podświadomie odwrócił ich uwagę od jego działań, aby się za bardzo nie interesowali. Ibrachim zauważył to po zachowaniu towarzyszy broni. Dardas i jego ludzie, Char, Javik i np. Greestin siedzieli lub chodzili zamyśleni w kółko w smutku jakby świeżą tragedią, która miała miejsce niespełna pół godziny temu, lecz wciąż zupełnie odciągnięci od Tarmira, jakby chwilowo przestał istnieć. Nawet Fairburn wyraźnie przybity i z ponurym wyrazem twarzy zajmował się sprawdzaniem ostatniego magazynku od boltera, który mu został. "Dobrze, że w ogóle jeszcze ma chęć i wolę do czegokolwiek po tragicznej stracie czterech zaufanych ludzi z oddziału, w tym Eveline, która była dla niego jak córka można by rzec. Biedak zaskakująco łagodnie to znosi" - rozmyślał Dominatus. Wolał na razie nie próbować zamieniać jakiegokolwiek słowa o tym wydarzeniu ze swoim Porucznikiem. Jeszcze nie teraz gdy ból był zapewne wciąż bardzo silny. Ibrachim sam wciąż odczuwał mdlenie w żołądku na samą myśl o Izaaku, z którym Imperator jeden wie co się stało. W tej chwili jednak nie mógł rozmyślać o nim za dużo, kiedy uwaga mocno ciągnęła do Tarmira. Czar dotknął wszystkich dookoła z wyjątkiem Obierzywiera i Ibrahcima. Jakże nietypowe...

-Nie! Naznaczony, ostrzegam cię po raz ostatni. Trzymaj się z daleka od Darutha. Posłuchaj nas, zaufaj przepowiedniom swojego stróża. On tylko udaje niewidomego i głuchego na naszą obecność. On wie! - Akhazel wciąż natarczywie namawiał Ibrachima do trzymania się z daleka od Tamrira.

-Tylko ten ostatni raz - Cadianin znów zignorował głosy w głowie.  

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Stary Inkwizytor używając kostura jako bezpośredniego katalizatora, wpłynął mocami biomancji na kryptę przymykającą grób Kundenhuima IV i delikatnie odsłonił ją aby zajrzeć we wnętrze. To co ujrzał Obierzywiar, Tarmir i podglądający z tyłu Ibrahcim, wprawiło całą trójkę w niemałe zdziwienie. Zamiast spoczywającego szkieletu przodka Imdura, wnętrze ukazywało strome, wąskie schody idące wgłąb ciemności. Całe szczęście, że nawet jedyny Squat w drużynie  był w psionicznym transie, pogrążony w rozpaczy bez zwracania uwagi na ich poczynania. 

-Brak ciała Króla. To nie jest grób. Od początku wiedziałem, że w tym miejscu dzieje się coś niepożądanego - Obierzywiar podrapał się po brodzie.

-Już wielokrotnie o tym wspominałeś starcze, a teraz wchodź tam i oświeć nam przejście. To po co przyszliśmy i tak wiele poświęciliśmy jest już na wyciągnięcie ręki - Tarmir pogonił go. Daruth teraz myślał już tylko o Des Sacronum, idąc za światłem Obierzywiera. Czuł jak ręce trzęsą mu się z podniecenia, a księga u jego pasa wyraźnie drga przez więź, która łączyła ją z artefaktem. W powietrzu dało się wyczuć przyziemny pomruk nagromadzonych mocy psionicznych. 

Korytarz miał może długość dziesięciu metrów i był wąski, lecz wysoki w swych rozmiarach. Ibrachim oraz Tarmir i Obierzywiar za którymi podążał rozpoznali koniec podziemnej skrytki po czymś w rodzaju kamiennego ołtarza. Wszyscy trzej stanęli chcąc dokładniej się przyjrzeć obiektowi.

-Co ty tu robisz, gwardzisto? To nie miejsce dla ciebie! - po chwili Obierzywiar odwrócił się zdziwiony obecnością Ibrachima. Podniecenie i nasilenie psioniki tak bardzo zmąciło ich umysły, że przez chwilę nie zauważyli nawet mężczyzny za nimi.

-Nie powinno cię tu być, żołnierzu! Nie słyszałeś rozkazów? Wracaj na wartę! - powtarzał Inkwizytor wyraźnie zaniepokojony, że czar nie zadziałał na potencjalnie zwykłego gwardzistę. Dominatus nie wiedział co powiedzieć.

Spojrzał z zakłopotaniem na Tarmira, w nim również przez chwilę ujrzał złość, która jednak po chwili ustąpiła i przerodziła się w podstępny grymas zadowolenia i pozytywnego zaskoczenia. "Wiedziałem, że nie myliłem się do ciebie" - mówiły jego oczy.

-Zostaw go, starcze. Oszczędzaj siły póki co - Daruth przerwał jego kolejne wywody - Jeszcze ci się przydadzą.

-Co? O czym ty...toż to zwykły...!

-Możemy mu ufać. Powiedzmy, że wyróżnia się spośród pozostałych.

Inkwizytor popatrzał poważnie to raz na Darutha raz na Ibrachima ze wzrokiem oburzonym i niepewnym, po czym westchnął.

-Mam nadzieję, że wiesz co robisz, Tarmirze. To twoja misja. Ale żądam wyjaśnień gdy tylko skończymy.

-Dostaniesz je w swoim czasie - rzucił niedbale Tarmir - Dobrze, że zawitałeś Ibrachimie, gdyż właśnie masz niepowtarzalną okazję ujrzeć coś, czego nie ujrzy nawet jeden na miliardy gwardzistów w całej galaktyce. Ani prawdopodobnie nikt inny z wyjątkiem nas - Tarmir wyciągnął księgę "Des Sacronum" z pod szaty. Po tylu dniach wędrówki do tego miejsca i dokładnego studiowania jej zawartości w tym czasie, zarówno części spisanej przez starożytnego Daruthańskiego skrybę i po części przez heretyckiego kronikarza, Tarmir był niemalże całkowicie pewien jak postępować. Choć i z drugiej strony nie wiedział też czego całkowicie się spodziewać. Obierzywiar znów nabrał podejrzanego wzroku widząc okładkę z napisem, którego wymówienie otworzyło poprzednio wrota do Wzgórz Nefrytu.

-Oto moment na który tak długo czekaliśmy. Od tego miejsca rozpoczyna się nowa era dla Murdash - wygłosił z dziką fascynacją w oczach, trzymając okładkę z całych sił, jak by na coś się przygotowując. Obierzywiar i Ibrachim czuli grozę i podekscytowanie. 

-Cokolwiek nie porządanego wydarzy się wraz z działaniami, do których zaraz przystąpię...bądźcie czujni żeby jak najszybciej mnie wesprzeć - polecił Daruth.

Księga otworzyła się samoistnie na właściwej stronie i rozdziale, który Daruth zaczął natychmiast recytować.

-"Drehet. Hish'pag marashi. Haskkraasg meghuri, Saarkhame Tsori." - czytał szybko i wyraźnie w języku tak niezrozumiałym i dziwnym dla Ibrachima, że aż gorszyło mu się w głowie na myśl jak można wymawiać coś takiego bez połamania sobie języka. Zaś Obierzywiar wiedział czym posługuje się Tarmir, mimo, że nie znał też ani jednego słowa. Była to czarna mowa - starożytny język Daruthów znany tylko w wąskim gronie tych wojowników. Najwyraźniej Gallius musiał być w bardzo wąskim gronie, skoro podołał nauczyć władać nią swojego ucznia.

-"Meherteet. Uszhpag Messari. Niirszh'tig drehsse ruu'khem arhstag tuskak" - wciąż recytował , jeszcze bardziej zaciskając dłonie, próbując powstrzymać księgę, która nieprzerwanie wyrywała się w stronę ołtarza. Obierzywiar i Cadianin patrzyli na siłującego się Darutha, nie wiedząc właściwie co się dzieje. Nagle z wnętrza księgi wystrzeliły skwierczące pioruny i wyładowania, które oplotły dłonie Tarmira, niemiłosiernie je parząc. Ten ryknął w agonii, stawiając opór. Wnętrze tunelu rozświetliło się od jaskrawo fioletowej poświaty piorunów. Wyładowywania przypominające łańcuchy zniewalające Tarmira, odbijały się od pobliskich ścian, przenikliwie skwiercząc, wyjąc i tryskając.

-To nie wygląda dobrze! Obierzywierze, zrób coś! - Ibrachim się niepokoił.

Inkwizytor nie próbując nawet zrozumieć co tu się odwala, przyłożył kostur do księgi próbując wessać nim energię elektryczną do wewnątrz, zaś Cadianin rzucił się na Darutha, próbując odciągnąć go od tyłu. To tylko pogorszyło sprawę.

-Yen Jeed'ah! Hars Yen Jeed'ah! - Tarmir zdołał z trudem wykrzyczeć ostatnie słowa zaklęcia.

Wtem wyładowanie elektryczne przeszło zaraz też na nich. Wszyscy trzej padli na ziemię porażeni i ogłuszeni. Samoistnie rwąca się na strzępy księga wypuściła z siebie ostatni strumień energii prosto w ołtarz, który w wyniku tych działań został rozerwany na dymiące kawałki. Zostały z niego tylko prochy, które rozsypały się przed powoli wstającą trójką.

Z wyjątkiem uporczywego bólu w dłoniach, Tsrmir czuł rozczarowanie samospaleniem się księgi. Nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Obierzywiar również powstał, podpierając się na swoim kosturze w którym wciąż ciążyły wyładowania elektryczne. Nie było to niczym nadzwyczajnym, że wytrzymali to napięcie ze względu na posiadanie mocy psionicznych, lecz nie można było tego samego powiedzieć o Ibrachimie, który nie wyglądał po tym na bardzo poruszonego.

-Co to właściwie do cholery było? Nie rozumiem czegokolwiek co tutaj zaszło. Ta księga, twoja mowa Tarmirze i ten..ołtarz. Tak wiele pytań.

-Na twoim miejscu bardziej martwiłbym się o siebie - zalecił Obierzywiar spoglądając uważnie i podejrzliwie - Tarmir nie mylił się co do ciebie. Przeciętny człowiek nie byłby wstanie przeżyć czegoś takiego.

-Nie czas teraz na zastanawianie się nad Ibrachimem ,starcze. Rozkoszujcie się chwilą naszego triumfu. Przygotujcie się na masę kolejnych pytań dręczących wasze umysły. 

Księga była kompletnie stracona, co było nie miłym zaskoczeniem dla Tarmira jak i jednocześnie tym czego się posępnie spodziewał. Zagadkowe instrukcje i informacje pisane zawiłymi wierszami oraz zwrotami w czarnej mowie przez kogoś naprawdę szalonego jak widać, nie ostrzegały przed wszystkim co pewnie też było zamierzone. Były zarówno wskazówką, zabezpieczeniem przed "Des Sacronum" jak i jednocześnie testem dla tego, kto pragnie dostać artefakt w swoje ręce. Zaraz okaże się czy założenia Tarmira były przesadzone, czy może jednak na prawdę cała trójka ma właśnie do czynienia z jakąś poszlaką, wskazówką, czymkolwiek prowadzącym do zapomnianej wiedzy o Daruthu Irminście, której Tarmir tak bardzo pragnął.

Ibrachim, Obierzywiar i Daruth rozproszyli unoszący się pył zniszczonego ołtarza, mocno przy tym kaszląc. Ku ich zdziwieniu ołtarz by tylko przykrywką, atrapą przesłaniającą zmumifikowane, dobrze zachowane ciało. Do nozdrzy całej trójki doszedł zapach stęchlizny i środków balsamujących. Prze chwilę zapadła cisza, wszyscy uważnie przyglądali się znalezisku. Całe ciało było widocznie chude i wysuszone, a skóra na nim ściemniała od starości. Po śladach szycia i bawełnie lub jakkolwiek można było nazwać biały materiał wystający spod popękanej skóry, można było stwierdzić, że w chwili mumifikacji, ciało zostało wypatroszone z wnętrzności.

-Czy to...zwłoki przodka Imdura? Stoimy przed spoczywającym Kundenhuimem czwartym? - Ibrachim zapytał niepewnie, widząc, że ciało jest również ubrane w jakiegoś rodzaju starożytną, nieco zardzewiałą od starości zbroję, której hełm do złudzenia przypominał ten, który nosi Imdur.

-Tak...a może...tak, to zbroja Kundenhuima. Już wieki temu widziałem jak nosił tą zbroję, jednakże... - Obierzywiar pochylił się drapiąc się po brodzie z zastanowienia - Nie, zaczekaj! Te ciało jest nienaturalnie za duże jak na rozmiary Squata. Dlaczego zostało wypatroszone? W tradycji rodów istnieje ani jeden obrządek który by na to pośmiertnie pozwalał. To nie są szczątki Króla. - Inkwizytor zgłupiał

-Nie rozumiem, Inkwizytorze. Więc niby kogo? Czyżbyśmy przez ten cały czas żyli w niewiedzy? - Ibrachim niczego się nie domyślał.

Tarmir podszedł pewnie i władczo do sarkofagu, gładząc zbroję spoczywjaącą na mumii.

-Nie. To tylko wy żyliście w niewiedzy, za nic nieświadomi tego kogo tutaj naprawdę spotkamy  - Palcami odsłonił warstwę kurzu, ukazując wyozdobione na torsie zbroi napisy w Czarnej Mowie. Gdy ją dotknął, od razu poczuł jak przez jego ciało przechodzą wzmożone prądy mocy Pasji.

Obierzywiar i Ibrachim wyczuli to równie szybko, podchodząc bliżej zaciekawieni.

-Czy to...czarna mowa? Tutaj? Ale...to nie ma sensu! Nie rozumiem! - Obierzywiar krztusił się zakłopotany.

-Nie ma czasu na wyjaśnienia, starcze. Nie długo sami wszystko zrozumiecie - przerwał mu Tarmir, po czym wyciągnął rękojeść jednego ze swoich mieczy osnowy i ją uaktywnił. Klinga wysunęła się, rzucając czerwoną poświatę na kodeks zakonu wyryty ba krawędziach bogato zdobionego pancerza - Teraz mam pewność co do swoich przeczuć. Ciało Darutha pochowane w sarkofagu króla przed nami, całkowicie zmienia, a nawet zaprzecza ciągowi zdarzeń i historii Murdash, w które tak bardzo wierzyliście. Jego szczątki są dowodem na to, że starożytni mistrzowie Pasji mieli coś wspólnego...bardzo dużo wspólnego z tym miejscem jak i prawdopodobnie z całym Murdash. Nie aroganckie, zadumane w swoim bogactwie Squaty jak powszechnie twierdzono.

Tarmir wystawił drugą rękę nad tors umarlaka, wyczuwając wiązki olbrzymiej energii chaosu i Pasji w jednym. 

-Możliwe, że moje działania i wyjawianie wam tej wiedzy jest bardzo ryzykowne, a konsekwencje tych czynów będą nieprzewidziane...jednak teraz jest już za późno. To właśnie kronika pod tytułem "Des Sacroum" zaprowadziła nas tu wszystkich. Z niej wiem jak postępować oraz z czym mamy teraz do czynienia. Mam swoje powody, dla których utrzymywałem to w tajemnicy, starcze.

-Mogłem się domyśleć. Wy Daruthowie zawsze coś knujecie i będziecie knuć. Nie bez powodu Gallius wysłał tu jednego ze swoich uczniów - Obierzywiar pokręcił głową.

-Wszystko jasne Tarmirze, może i tak było jak mówisz, chociaż o powszechnej historii Murdash wiem tyle co nic. Ale do czego ci teraz potrzebny twój miecz? - Ibrachim próbował zrozumieć.

-Żeby dostać to po co tutaj przyszedłem - odrzekł Tarmir z podnieceniem w oczach. Zaraz potem w mgnieniu oka wbił klingę miecza osnowy w opancerzony tors zmumifikowanego Darutha. Twarde włókna i płyty z których była wykonana zbroja stawiały ciężki opór nawet dla tak potężnej broni jak miecz osnowy w dłoniach doświadczonego Rycerza. Tarmir szarpnął w prawo. Skóra i zbroja skwierczały, rozżarzając się do białości. Następnie pokierował klingę mocno w przód, za chwilę gwałtownie szarpnął nią w lewo. Kilkoma zwinnymi ruchami, wyciął okrągły otwór w torsie nieboszczyka. Ibrachim skrzywił się nieco na widok bezczeszczenia zwłok, lecz najwyraźniej pośród Daruthów szacunek do zmarłych wojowników nie był aż tak brany pod uwagę.

Tarmir powoli zanurzył lewą dłoń i przed ramiono we wnętrzu ciała. Po kilku sekundach grzebania, zwinnie wyciągnął rękę z powrotem, trzymając w dłoni nietypowy przedmiot, którego Ibrachim nigdy na oczy z pewnością nie widział. Był to niewielkich rozmiarów przedmiot o kształcie piramidy. Z pomiędzy ozdabianych złotem krawędzi, emanowała zielona poświata oświetlająca dumnego z siebie Tarmira.

-A niech mnie pioruny osnowy poranią! Monolit!? Jakim prawem!? - wytrzeszczył oczy Obierzywiar.

-Czym jest monolit? - znów zapytał zaintrygowany Ibrachim, zasłaniając nieco twarz od rażącej poświaty.

-To jest mój drogi Ibrachimie...źródło niewyobrażalnej potęgi i wiedzy, do której właśnie uzyskaliśmy nieograniczony dostęp - Daruth jeszcze bardziej się wyszczerzył, a jego oczy zaświeciły się emanującą potęgą pasji w chwili gdy z palców jego dłoni podtrzymującej monolit, wystrzelił promień bio-piorunów oplątujących artefakt.  

Rozdział VII

Andreas szedł na czele, zapewniając zwiad, Foster i Eveline po środku a Śruba na samym tyle, ciągnął za sobą rannego Molore na swoim płaszczu. Cała drużyna podróżowała już od dłuższego czasu po lewej stronie nurtu rzeki. Przebyli wiele kilometrów nierównych, leśnych terenów wypełnionych nie kiedy głazami i powalonymi konarami drzew. Co jakiś czas widywali na niebie pędzące z ponaddźwiękową prędkością myśliwce Imperialne lub wroga, co oznaczało, że zbliżają się już do Bendhurim. Lecz nie było szans, aby dotarli do miasta dzisiaj. Na niebie zaczynało robić się ciemno, a wszyscy i tak byli już zmęczeni.

-Na dziś już poprzestaniemy naszej podróży. Najwyższy czas odpocząć do jutra. Tamte miejsce wydaje się idealne na ognisko - Andreas wskazał palcem na naturalnie ułożony kamienny krąg.

-Dobry pomysł - zgodził się Śruba - ale przydało by się coś co można by usmażyć nad tym ogniskiem. Jestem cholernie głodny.

-Dlatego wybiorę się na polowanie coś ustrzelić. Idziesz ze mną Izaak?

-Pewnie, i tak mam już dosyć taszczenia Molore. Foster, Eveline rozpalcie ognisko zanim wrócimy. I dociągnij Molore do tego kręgu nad którym będziemy urzędować, Foster.

-A nie mogę iść z wami? - zapytał wyraźnie znużony nadchodzącymi obowiązkami.

-Nie ma mowy. Ktoś musi czuwać nad Eveline i Molore - zabronił mu Śruba, odwracając się jednocześnie za siebie gdy usłyszał szelest krzaków rosnących wśród nadrzecznych skał. Słyszał to już po raz któryś z rzędu. Ktoś śledził ich wszystkich i nie zamierzał odpuścić. Izaakowi bardzo się to nie podobało.

Andreas i Izaak wkrótce przekroczyli lodowatą rzekę tam gdzie była ona najpłytsza i najmniej rwąca i ruszyli wgłąb lasu. 

Pół godziny później czołgali się już ukryci w leśnych krzakach pośród konarów drzew. Oboje czaili się na stado nieznanych im z nazwy czworonogów kopytnich obdarzonych przez naturę Murdash w kłębiaste, rude futro, cztery zawinięte rogi na głowie, sześcioro odnóży i imponująco masywne rozmiary z których będzie wiele mięsa na nadchodzące dni.

Plan był prosty - ustrzelić jedną z piętnastu zwierzyn stada. Nie było potrzeby zabijać więcej. Do tego zadania wyznaczony został Andreas jako iż on posiada karabin wyborowy. Izaak zostawił swój KM i amunicję na straży Fostera i Eveline, aby być mobilniejszy. Szelest ciągniętego za sobą karabinu również narobiłby zapewne hałasu, który spłoszyłby całe stado.

-Już prawie - Andreas miał wybraną zwierzynę na celowniku, a jego palec zaciskał się powoli na spuście. 

Nagle z chaszczów kilkadziesiąt metrów dalej na przeciwko nich i na lewo od stada wyskoczył umaszczony w czarną jak noc sierść drapieżnik, chwytając pazurami i wielkimi zębami za tęgą szyję najbardziej oddalonej zwierzyny. To dało Śrubie i Andreasowi do zrozumienia, że nie są tu jedynymi myśliwymi. Nie było się czego dziwić, mimo, że na Murdash szalała wojna, natura wciąż żyła własnymi prawami, a szczególnie było to widać teraz pod wieczór, kiedy ciemność zbliżała się coraz szybciej, a większość zwierząt dopiero zaczynało swój dzień.

Niespodziewany atak zaskoczył myśliwych jak i stado, które zaczęło pędzić na wschód jak najdalej od niebezpieczeństwa, stukocząc kopytami o leśne podłoże i alarmowo wyjąc na cały las.

-Szlag! - zaklął Andreas, lecz nie spuścił oka ze swojego celu. Obrócił lufę i przycelował z wyprzedzeniem. Zwierzęta poruszały się bardzo szybko i były rozproszone. Andreas miał bardzo mało czasu i tylko jedną szansę. Strzelił można by rzec na wyczucie. Wiązka laserowa potężnego karabinu wyborowego rozerwała jedną z sześciu nóg stworzenia.

-Trafiłeś! - krzyknął entuzjastycznie Śruba.

Lecz nie wszystko potoczyło się tak gładko jak mogłoby się zdawać. Wijące się w bólu zwierze zsunęła się w dół, prosto w przepaść, której wcześniej obaj myśliwi ze swojej pozycji nie zauważyli.

Nie zwlekając Izaak ruszył ile sił za przepadającym łupem. Przebiegając dystans dzielący go od przepaści, ujrzał na lewo drapieżnego rywala, który wcześniej spłoszył im stado.

Wyglądem przypominające wielkiego kota zwierzę zasyczało niewyraźnie i ostrzegawczo przez trzymaną w zębiskach uduszoną już ofiarę. Dwie pary czerwonych oczu mrugały jedno po drugim umazane krwią, Izaak wolał nie zbliżać się do niebezpiecznego rywala, gdyż na pewno nie miał by z nim jakichkolwiek szans. Czarne futro zjeżyło się i czarny kot wielkim susem dorwał się pnia najbliższego drzewa i zniknął wśród koron liści wczepiając się pazurami swoich sześciu nóg.

-Na co czekasz, biegnij! - krzyczał nadchodzący z tyłu Andreas.

Po chwili obaj zatrzymali się na skraju przepaści, a raczej niewielkiego spadku do doliny, której wcześniej nie zauważyli. Bez zastanowienia zjechali kilkanaście metrów w dół po osuwającym się zwierze. Tam czekała na nich wyjąca zwierzyna, którą Andres przed chwilą postrzelił. Większość jej nóg było przygniecione głazami, kopyta dwóch pierwszych, nieprzygniecionych żałośnie wierzgały i uderzały o kamienie.

-Ktoś z nas musi jej ulżyć - Andreas przegryzł wargę w zastanowieniu.

-Nie marnuj amunicji. Ja się tym zajmę - Izaak wyciągnął podręczny sztylet. Bez wahania przyłożył ostrze do szyi zwierzęcia i poderżnął mu gardło.

-Nareszcie jakiś Cadianin, który nie boi się stanowczo działać. Już myślałem, że wszyscy Cadianie są takimi ciotami.

Śruba podniósł prawą brew z trudem ukrywając rozbawienie.

-Że co? - parsknął śmiechem.

-To co słyszałeś - Andreas mówił całkiem szczerze, choć na jego ustach również cisnął się śmiech - Wy cadianie jesteście mięczakami i tchórzami mimo tych swoich dwunastu czy tam trzynastu czarnych krucjat. Widzę ot po zachowaniu chociażby Fostera i Molore.

Śruba zachichotał nie mogąc się powstrzymać.

-No co cię tak śmieszy Cadiańczyku? Dla mnie był by to powód do hańby, gdy by mój naród - Volponowie byli tchórzami.

-Nie jestem Cadianinem. Nigdy nawet nie byłem na Cadii, Andreas.

-Jak to? Myślałem, że czujecie się zbyt dumni ze swoimi krucjatami, żeby zaśmiecać swoje regimenty jakimiś cudzoziemcami.

-Mówię ci poważnie, krecie jeden. Nie byłem urodzony na Cadii, ani nie czuję się Cadianinem.

-To kim ty w ogóle jesteś? I jak tu trafiłeś?

-Ehh, to długa historia. Zacznijmy od tego, że pochodzę ze świata rolniczego znanego pod nazwą Lannenberg...

I tak podczas gdy obaj rozmawiali sobie przy odkopywaniu zwierzyny z gruzów i skórowaniu jej, zupełnie zapomnieli o zachowaniu jakiejkolwiek czujności. Ciemność nadchodzącego wieczoru zapadała szybko, a wraz z nią ktoś, kto mógł na tej ciemności skorzystać. Chude i blade dłonie powoli sięgnęły krawędzi skały, a za nimi wyłoniły się wielkie, wyłupiaste oczy świecące złem.

 -Tak blisko - Bellhaut syczał i skradał się nad niczego nie świadomymi myśliwymi, którzy jeszcze nie zdają sobie sprawy z tego, że teraz to oni stali się zwierzyną.

-No i to byłby koniec mojej opowieści na temat moich przygód. Kto wie czy nie spoczywał bym już dawno martwy i zakopany metry pod piaskami Tadmur, gdy by nie karne legiony Bellhauta - kończył Izaak, przy zakładaniu oskórowanej i wypatroszonej zwierzyny na plecy.

-Interesujące - przyznał Andreas z udawanym entuzjazmem - powinniśmy już się stąd zbierać, woń krwi i wnętrzności zaraz przyciągnie tu całe stada drapieżników.

Śruba miał już postawić pierwszy krok, gdy nagle usłyszał szelest osuwających się kamyków za nim. Spojrzał w górę i w tym samym momencie został z wielką siłą przygnieciony do kamiennej ściany. Musiało minąć wiele milisekund zanim spostrzegł, że przygniata go jakieś niezmiernie mała, chuda i przebrzydła postać z zębami wyszczerzonymi w grymasie złości i głodu.

-Izaak! - wrzasnął Andreas, podbiegając na pomoc.

Śruba wpadł w panikę i niewiele mógł zrobić, jego prawa ręka zakleszczyła się między nogami na plecach zwierzyny, na której teraz leżał. Potwór wielkości Squata ochryple zawył prosto w twarz Izaaka, którego zemdliło od fatalnego uzębienia i plugawego odoru. Napastnik wyjął zaostrzony, kościany nóż, po czym bez wahania zadał nim cios z góry, przed którym Śruba zdążył się w ustatnim momencie wywinąć. Ostrze trafiło za nim w warstwę mięsa upolowanej zwierzyny, broń ugrzęzła aż po rękojeść. Bask zdołał wyszarpać prawą rękę i zadać potężny cios proso w twarz upiora. Pod wpływem paniki i adrenaliny, trzasnął w pysk plugawego napastnika jeszcze raz, lecz ten nie miał zamiaru zejść. Za chwilę potem zablokował kolejny cios prowizorycznym nożem, silnym chwytem za rękę agresora. Czymkolwiek był dla Izaaka, warczał i syczał wściekle nie chcąc ustąpić, dopóki ciasne chwyt za szyję od tyłu w końcu nie zrzucił go ze Śruby.

-Złaź z niego! - Andreas rzucił plugawą istotą na ziemię, lecz ta w mgnieniu oka chwyciła za losowy kamień pod ręką i cisnęła nim prosto w prawe oko Andreasa. 

Szturmowiec krzyknął z bólu i opadł oszołomiony na pobliską ścianę, zaś dzikie, humanoidalne stworzenie znów skoczyło na Izaaka, przeraźliwie wyjąc. Wściekły gwardzista jednak nie pozwolił mu na to samo i wyprowadził proste kopnięcie w klatkę piersiową, które powaliło rozpędzonego napastnika na ziemię. to coś z czym walczyli zaczęło kaszleć ludzkim głosem i trzymać się za obite żebra. Izaak schylił się i zacisnął dłoń na szyi chudego stworzenia.

-Czym jesteś!? - warknął, zaciskając stopniowo chwyt i uznając to coś za potencjalnego człowieka, możliwe, że heretyka splugawionego chaosem.

Niziołek odpowiedział tylko agresywnym, prymitywnym wrzaskiem, więc Izaak podniósł go, przywarł do półki skalnej i ponownie strzelił prawym sierpowym w pysk tak mocno, że z jamy niziołka wyfrunęło kilka zębów.

-Nie! Nie krzywdź nas! My nie chcieliśmy! Dość, dość! - potwór poddał się, będąc nareszcie skory do gadania.

-Moje oko...to ścierwo prawie wybiło mi oko! - Andreas powstał chwiejnie i chwycił za swój karabin. Na jego prawym, zamkniętym oku widniało wielkie, fioletowe limo. Wziął swoją broń i trzasnął twardą kolbą w skroń niziołka tak mocno, że wypadł on z uchwytu Izaaka. Szturmowiec przygniótł butem małego człowieczka, stając mu boleśnie na klatce piersiowej i przystawił lufę Long-Lasa do czoła.

-Rozwalę ten twój mały, plugawy móżdżek na kawałki ty...ścierwo, ty maszkaro!

-Nie, dość! Litości! Litości! - stwór żałośnie błagał i wiercił się pod butem szturmowca. Gdy Bask tak na niego patrzył, to w sumie szkoda mu się zrobiło tego czegoś.

-Za późno, już po tobie. Pożegnaj się ze swoimi kultami czy w cokolwiek wy cholerni heretycy wierzycie! - Andreas przygotowywał się do strzału.

-Andreas, nie - Izaak ściągnął lufę karabinu z właściwej linii strzału.

-Co ty robisz!?

-To nie heretyk. A przynajmniej na takiego nie wygląda.

-Jak to nie? Spójrz tylko na tą jego obskurność, chudość, tą cerę i te zęby! Mogę ci nawet pokazać przez lunetę, jeżeli stąd nie widzisz! - snajper ponownie wycelował na niego.

-No nie wiem - zastanawiał się Izaak - ale przynajmniej nie ma na sobie żadnych tatuaży. Może to tylko jakiś...nie wiem jakieś zagubione dziecko lub bardzo niski obywatel Murdash. I do tego zdziczały, zagubiony.

-Gadaj ile masz lat skurwielu, albo odstrzelimy ci ten łeb na dobre! Wyglądasz jak jakiś zbuntowany nastolatek z podziemi Pod-ula! - zagroził Andreas.

-Nie! My nie dziecko! My dorośli, zagubieni i głodni! Oszczędźcie nas!

-Widzisz? to tlyko zdziczały cywil. Nic dziwnego, że nas napadł, po prostu może próbował zabrać nam jedzenie.

Andreas niezmiernie się oburzył słysząc wywody Śruby.

-Pierdolenie! co z tobą jest nie tak, Bask? Raz mówisz, że nie jesteś Cadianinem, a raz zachowujesz się ciotowato jak oni. To raz bez mrugnięcia okiem podrzynasz gardło zwierzynie, zabijasz całe tuziny zdrajców swoim KMem, to dwa wahasz się ustrzelić jednego z nich, który w dodatku jest znakomitym aktorem! To wszytko co gada jest kłamstwem, nie widzisz? Inaczej nie próbował by nas tutaj ukatrupić.

Śruba westchnął, spoglądając na niebo pełne już gwiazd i wschodzących księżyców Murdash. Trzeba było szybko to skończyć, a puszczanie tego zakładnika było zbyt ryzykowne. Były tylko dwa możliwe wyjścia.

-Okej, dziwaku. Nie mamy wiele czasu, więc musisz się streszczać - Śrubap ryzkucnął nad nim. Teraz wyłupiaste oczy potwora były pełne lęku i błagania o litość.

-Nie, nie zabijajcie nas! My nie źli, my po prostu głodni! Będziemy już grzeczni!

-Jak sie nazywasz? Jak cię zwą? - Izaak zapytał ostro.

Bellhaut choć był pełen furii i wściekłości wewnątrz nie mógł stawiać już oporu, jeśli chciał dalej żyć i dopiero później dokonać zemsty. nie mógł też powiedzieć swojego prawdziwego imienia, gdyż paskudny Bask od razu by sobie przypomniał i na pewno nie byłby już taki litościwy.

-Yyy...eee...Snork! Zwą mnie Snorkiem! Tak, tak miałem kiedyś na imię, skarbie!

Andreas i Bask spojrzeli po sobie ze zwątpieniem.

-Klamstwo. Definitywne kłamstwo - wypalił Andreas.

-Hmmm...Snork, dobrze. Ale i tak będziemy cię nazywać "Zguba" - stwierdził Śruba.

-Lecz to nie zmienia faktu, że chciał nas zabić i jest nieprzydatny. A to oznacza, że muszę odstrzelić ten jego plugawy łeb - Andreas ciągnął dalej.

-Nie! Jesteśmy przydatni, mo-możemy pomóc! - zguba skomlał przerażony.

-Powiedz jak - przekonywał go Śruba.

-Znamy drogę do miasta! możemy zaprowadzić was do Bendhurim!

-Bendhurim?

-Tak! Tak skarbie, Bendhurim! Wiemy gdzie to jest i wiemy, że jesteście zgubieni.

-Szpiegował nas! - warknął Andreas.

-Wcale nie! - zaprzeczał Zguba.

Izaak zastanowił się chwilę, po czym jednym ruchem postawił go na równe nogi.

-Bierzemy go ze sobą, Andreas. Chcę jak najszybciej dotrzeć do tego miasta.

-Nigdy! Chyba postragałeś zmysły Bask, jeżeli mówisz poważnie! Poderżnie nam gardła od ucha do ucha podczas snu!

-Nie, jeżeli będę go pilnować. Pożycz mi sznur od swojej broni, zrobimy z niego smycz, żeby nie próbował uciekać.

-Jesteś od teraz jakimś psim dozorcą, że chcesz go wyprowadzać na smyczy? Są łatwiejsze sposoby - Andreas bez wahania posłał cios pięścią prosto w oko Zguby. Snork padł na ziemię nieprzytomny.

-Oko za oko ty wychudły skurwielu. Nieś go albo ciągnij po ziemi Izaak. Rób co chcesz, ale niczego nie wymagaj ode mnie w sprawie tego szczura. Ja poniosę zwierzynę, którą upolowaliśmy.


Pół godziny później Śruba i Hark wyłonili się z ciemności lasu, przekraczając strumień rzeki. Ognisko było już dawno rozpalone. Molore spał jak zabity, zawinięty w suszącym się śpiworze, podczas gdy Foster i Eveline dorzucali szyszki do ogniska, aby je podtrzymać. Na ich widok, kobieta wybiegła nieco naprzód.

-I jak tam łowy panowie? - przywitała ich swoim charaktetystycznym, promienistym uśmiechem pomimo zmęczenia - jesteście cali?

-A bardzo dobrze, proszę pani - Izaak odpowiedział również uśmiechem, który cisnął mu się na usta już na samą myśl o niej. Wybranka serca Śruby czekała nad brzegiem jakby miała zaraz rzucić się mu w ramiona, lecz wyraz jej twarzy drastycznie się zmienił kiedy zorientowała się kogo, a raczej co ma przerzucone przez plecy.

-O boże-Imperatorze, co to jest!? - zawołała, chowając usta w dłonie.

-Panie i panowie...poznajcie zgubę! - przedstawiał uroczyście udawanym tonem Andreas.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Świetlisty monolit leżał bez ruchu w dłoni Darutha, skwiercząc i brzęcząc od wyładowań elektrycznych bio-piorunów. Tarmir odczekał kilka sekund aż pioruny zniknęły. Poza tym, że starożytna kronika zaświeciła nieco mocniej, nic specjalnego nie wydarzyło się. Nie tego oczekiwał Tamrir.

-A więc co teraz? - spytał Ibrachim nie mogąc się doczekać co się wydarzy.

-Rozsiądźcie się. To jeszcze nie koniec - zarządził Daruth.

Położył monolit delikatnie na ziemi, cofnął się o dwa kroki wstecz, po czym wszyscy trzej ostrożnie usiedli ze skrzyżowanymi nogami. Daruth wyregulował oddech. Zaczął oddychać powoli i głęboko, żeby wejść w trans medytacyjny. Zbierając i koncentrując energię, Tarmir wyemitował falę mrocznych mocy Pasji. Widząc przez te moce, przedarł się przez najmniejsze szczeliny obudowy monolitu, docierając do najgłębszych jego czeluści. Tarmir wiedział z czego i jak złożone są monolity, lecz nigdy wcześniej nie uruchamiał żadnego z nich siłą swojej psioniki. Wiedział jak je włączyć z wyczytanych informacji pochodzących ze starożytnych ksiąg i nauk mistrza Galliusa, lecz ta wiedza i tak niebyła wystarczająca aby był całkowicie pewien co do swoich działań. Nigdy nie można było przewidzieć jak zachowa się tego rodzaju urządzenie, gdyż każdy odrębny monolit był skonstruowany i zaprojektowany na swój oryginalny, acz podobny, schematyczny sposób.

Po krótkiej chwili dotarł do przeplecionej, samo kodującej się matrycy cyfrowej. Systemy zabezpieczeń monolitu nie nadawały się do złamania, ani obejścia. Informacji nie można było wykraść, ani skopiować. Był tylko jeden sposób, aby dotrzeć do zawartych w nim informacji. Wewnętrzna energia urządzenia stawiała opór, lecz nie na tyle duży by zatrzymać oplatające je moce Pasji Tarmira.

Monolit w odpowiedzi zamigotał i zaiskrzył. Daruth wstrzymał oddech z emocji, nie całkiem pewny co się wydarzy za chwilę, nie wspominając już o Obierzywierze i Ibrachimie, którzy ni jak kolwiek nie byli wstanie pojąć co się dzieje.

Z czubka piramidy wystrzelił cienki promień światła i rozproszył się na drobniejsze, błyszczące cząsteczki, które uniosły się w powietrze, wirując i krążąc, by wreszcie zastygnąć w kontur małej postaci odzianej w tą samą zbroję co spoczywająca za nią mumia. Ibrachim złapał wdech w podziwie dla czegoś tak pięknego i zarazem zaawansowanego. Od razu nasunęły mu się dziesiątki pytań, lecz na razie wolał pozostać w ciszy, aby nie przeszkadzać Tarmirowi. Zaś sam Daruth był nieco zaskoczony, że poszło mu tak łatwo i szybko. Po znalezieniu monolitu, który być może jest tropem do odnalezienia sekretów Lorda Imperatora Irminsta, spodziewał się nie lada łamigłówek, tymczasem artefakt, który był tak pilnie strzeżony, a jego szukanie szukanie zajęło mu tak wiele czasu był bardzo łatwy do uruchomienia.

Szybko jednak odgonił od siebie te myśli zbyt podekscytowany swym znaleziskiem. Tarmir wyprostował się na siedząco, nakazał gestem dłoni, aby pozostali siedzieli cicho i wsłuchał się w nadchodzące słowa stróża monolitu.

Rozległ się głos - wyraźny, czysty i surowy.

-Ból. Agonia. Terror! - brzmiały pierwsze słowa stróża.

Tarmir zamarł czując pustkę, chłodny dreszcz i niezrozumienie w środku. Postać wyraźnie mówiła w starożytnej Czarnej Mowie. Jej wysoka, muskularna postura przybierała wrażenie cierpienia, gdyż była wyraźnie schylona i trzymała się za serce. Stróż odziany był w zbroję - identyczną jak ta, która spoczywała na mumii.

-Ciemne czasy nadeszły...ciemniejsze niż sama moc Pasji...cierpienia, krzyk i desperacja. Dusze krzyczą, skomlą palone na popiół przez ognie herezji...-stróż monolitu majaczył z trudem.

Twarz Tarmira przybrała wyraz złości, ogłupienia i rozczarowania w jendym.

-Przedstaw się. Kim jesteś? Co masz na myśli? - odpowiedziałw czarnej mowie.

-Moje ciało skwierczy, wije się, płonie...dusza również...brak czasu do stracenia, brak siły do oporu postawienia!

Tarmir analizował każde pojedyncze słowo, wciąż nie mogąc nic zrozumieć. Zmarszczył brwi i wykrzywił twarz z frustracji. Bełkot stróża monolitu nie informował o niczym sensownym. Po pięciu minutach zdającej się nie mieć sensu paplaniny, Daruth postanowił przerwać.

-Nie...ja nie rozumiem. Na moc pasji, powiedz, wytłumacz, sprostuj swoje przekazy, kimkolwiek jesteś! - bezskutecznie nalegał.

Tak szybko jak hologram się uaktywnił, równie szybko zaczynał się psuć, przerywać dźwięk i obraz

-Nie wiele wyjawić mogę, kiedy ciało me zatrute jest w sobie...wymagana jest pomoc. Pomoc wybrańca na Pasję wrażliwego...wojownika...wiernego sługi Bractwa...lojalnego naukom Irminsta jak i samej potęgi Pasji...przewodnika - Stróż wciąż mówił zagadkami z których Tarmir zmusił się by coś jednak w nie wielkim stopniu na upartego zrozumieć. Frustracja i rozczarowanie sprawiały, że piekła go skóra, nie tak to sobie wyobrażał.

-Jestem Daruth Tarmir, uczeń Lorda Darutha Galliusa z zakonu Rycerzy Inkwizycji - zaczął od nowa ze wściekłością w głosie - Przeszedłem długą, trudną drogę by cie odnaleźć i posiąść twą wiedzę. Pokonałem niezliczone ilości tych którzy stali mi na drodze do odnalezienia źródła tej wiedzy i przelałem litry krwi zarówno wrogów jak i moich sług, udowadniając, że żadne współczucie, żadna słabość nie ogranicza mnie w dążeniu do mojego celu. Jestem czysto krwistym Daruthem zupełnie jak twórca, który zaprojektował ten Monolit i zrobię wszystko w mojej mocy ,aby pomóc...ale potrzebuję odpowiedzi, przynajmniej jednej na moje pytanie!

Stróż zamilkł na chwilę, analizując słowa Rycerza.

-To, że Daruthem, istotą wrażliwą na moc Pasji jesteś, nie trudno domyśleć się...Nikt inny nie byłby wstanie mnie uruchomić bez wyraźnego oporu z mojej strony - zaczynał mówić już wyraźniej, lecz zakłócenia wciąż dawały o sobie znać - System monolitu w którym spoczywa moja dusza...i nadający jej trójwymiarowy całokształt mechanizm...jest splugawiony mrokiem, ciemniejszym niż sama Pasja...nie wyjawił bym tego ci tak pochopnie bez żadnego testu, sprawdzianu twych umiejętności, którego powodzenie bądź też porażka...zadecydowały by czy jesteś godzien mojej wiedzy..lub śmierci z moich rąk...lecz sytuacja jest zbyt druzgocząca aby znaleźć na to czas...minęło sześćset lat od infekcji...potrzebna jest natychmiastowa pomoc..aby ocalić wiedzę...

Stróż na chwilę przerwał obserwując uważnie umysł i poczynania Tarmira, który nie wzruszenie i w pełnym skupieniu słuchał co stróż starożytnego Darutha ma do powiedzenia.

-Odczuwam ulgę - kontynuował - wiedząc, że monolit mój przez ciebie odnaleziony został, przybyszu...jak i jednocześnie jeszcze większe cierpienie i zwątpienie nie będąc pewien czy...podołasz mojej woli.

-Wiem co robię. Nie odnalazłem cię przypadkiem, dobrze wcześniej zostałem poinformowany o opętaniu tego monolitu. Aby tu dotrzeć musiałem pokierować się wieloma zbiorami skrywanej, zakazanej wiedzy nie łatwej do odszyfrowania. Znam również nie mało wiedzy o miejscu w którym twój monolit został przez tak wiele milleniów nieodkryty...znajdujemy się w podziemiach Wzgórz Nefrytu.

-Oh czyby? Coż to za wiedza? - Stróż zapytał sprawdzająco - Co takiego przyprowadziło cię do jednej z najlepiej skrywanych tajemnic bractwa w galaktyce?

-Kroniki Des Sacronum. Taką samą nazwę nosi monolit z którego właśnie do mnie przemawiasz. Emanuje z niego potężnie zakorzeniona moc chaosu, która zdradza obecność twojej wiedzy. Tylko obdarzony wyjątkowym szczęściem głupiec odnalazł by cię bez żadnego przygotowania.

Hologram znów zaskwierczał i zamrugał. Moc obliczeniowa SI zwanej stróżem - holograficzną podobizną twórcy monolitu z tą samą osobowością i poczuciem tej samej tożsamości - nadwyrężała już i tak uszkodzony mechanizm kroniki.

-Jesteś na dobrej drodze...do zaimponowania mi Daruthcie Tarmirze...Lecz to jeszcze nie wystarczy, by posiąść moją wiedzę...czasu pozostało niewiele...zaś twój udział w pomocy dla mnie jest zaakceptowany...wynieś monolit jak najdalej z tego przeklętego miejsca...inaczej zgromadzona wiedza umrze, przepadnie...

-Zrobię co w mojej mocy i ambicji, ale zanim ruszę, zdradź mi jeszcze jedno - nalegał Tarmir dociekliwie z wyrazem twarzy śmiertelnie poważnym - Jaki nosiłeś tytuł zza życia? Kto był twoim mistrzem!?

Hologram teraz trzeszczał i przerywał z zwielokrotnioną częstotliwością tak, że ledwo można było zobaczyć posturę Darutha.

-Daruth Ravenus...osobisty kronikarz Dar...pośpiesz się ,a cała moja wiedza...będzie twoja...

Postura zanikła, monolit zgasł. Po dłuższej, niezręcznej chwili zastanowienia się całej trójki, Obierzywiar wypalił.

-I oto mamy twój artefakt. Tyle trudu, cierpienia i poświęcenia by wysłuchać wymiany kilku zdań między dwoma użytkownikami Pasji. Gdy by nie to, że jest on "kluczem" do uratowania Murdash, uznałbym to za stratę czasu.

Poirytowany Tarmir miał zamiar już schować monolit i śpieszyć z wytłumaczeniami dla Ibrachima i Inkwizytora, gdy urządzenie nagle włączyło się ponownie bez żadnego ostrzeżenia. Wszyscy spojrzeli na nie z zaskoczeniem. Tym razem hologram nie wyświetlił Darutha, lecz demoniczny łeb upiora z piekielnie złym wyszczeżem niezliczonych, ostrych zębów i płonącymi, gadzimi oczyma.

-A więc to tak - zjawa syczała i bełkotała językiem, którego emanująca energia chaosu była wyczuwalna przez całą trójkę.

-Morgoth! - Obierzywiar natchmiast rozpoznał demona.

Ibrachim, a nawet chroniący go Akhazel przerazili się jego niespodziewaną wizytą. Zaś Tarmir teraz był pewien co do samych słów Ravenusa. Monolit jest skażony i to bardzo skoro używa go sam demon.

-Najpierw owieczki bez pytania wpraszają się do skromnych progów mojej komnaty, następnie wybijają całe szeregi moich lojalnych sług, a teraz kradną moją własność? Tego już za wiele - Morgoth zarechotał

-Nic, nawet metr ziemii Murdash nie należy i nigdy nie będzie należeć do twojej własności, a co dopiero Nefrytowe Wzgórza, oraz artefakt po który przybyliśmy. Wracaj do cieni osnowy, gdzie twoje miejsce, gdyż to jedyne co możesz zrobić w obliczu nieuniknionej klęski twojej armii, Morgothcie! - Obierzywiar wystąpił na przód - Światło boskości Imperatora ponownie wygra i ponownie przegna mrok ze świata Murdash, zupełnie jak za czasów wojny domowej rodów. To nieuniknione.

Morgoth znów wybuchł potwornym śmiechem, od którego zgromadzeni dostawali mdłości i zawrotów głowy.

-Masz niezwykły dar żałosnego bełkotu i równie zgubnych nadziei jak na każdego czciciela gnijącego truchła na tronie przystało, Inkwizytorze. Po wyrżnięciu milionów lojalistów z równie niewyparzonymi językami co ty, nawet czempiona takiego jak ja mdlą te wasze odrażające występy. Dlatego dziś będę subtelny w naszej ostatniej wymianie słów. Zagrajmy w grę - Demon podekscytował się, wciąż bawiąc się swoimi gośćmi.

-Nie mam na to czasu. Powinniśmy już dawno stąd wyjść - Daruth stukał w guzik deaktywacyjny monolitu, lecz ten ani drgnął, wciąż wyświetlając Morgotha.

-Raz przychodzi, raz umyka. Niespodziewanie lub z zapowiedzią żywota zamyka! Czy ktoś winny, czy nie winny, pod grób wyśle nieboszczyka. Co zaraz was spotka i jak to się zwie, Morgoth tylko raz zapyta?

Wszyscy trzej obejrzeli się po sobie, zupełnie nie łapiąc o co chodzi. Zarówno Ibrachim, Akhazel, Tarmir jak i Obierzywiar byli raczej zaskoczeni samym nietypowym zachowaniem Morgotha niż zagadką.

-O czym on do cholery mówi!? - wypalił w końcu Ibrachim drapiąc się po podbródku.

-Źle! - Morgoth rozzłościł się niebywale - To wasza śmierć!

Nagle z bocznych ścian i sufitu wysunęły się rzędy długich kolców. Rozległ się zgrzyt uruchamianego mechanizmu i ściany zaczęły się szybko zbliżać.

-Zasadzka. Biegiem do wyjścia! - rozkazał Daruth.

-Ale kto powiedział, że musi być ona szybka? Trzy etapy tylko nasycą wasze cierpienia, a wraz z nimi apetyt rechoczących w tle bogów. Oto pierwszy z nich! - Morgoth po raz ostatni przemówił, monolit wyłączył się.

Tarmir, Ibrachim i Obierzywiar dobiegli do schodów, a nimi do wyjścia z fałszywego grobowca Kundenhuima IV, który samoistnie zamknął się z hukiem, zaraz gdy wszyscy wyskoczyli. Na chwile komnatą zatrzęsły jakieś przyziemne wibracje i dudnienie, przez które pozostali żołnierze eskorty oprzytomnieli z czaru Tamrira, idealnie na czas. 

-Broń w pogotowiu! Coś się kroi... - Rozkazał Lijah, celując po suficie i reszcie komnaty jak pozostali towarzysze.

-Panie jakie rozkazy? - zapytał nerwowo Tarkin.

-Zająć pozycje bojowe, Majorze. Jeszcze z nami nie skończyli - odrzekł Tarmir, zrzucając czarny płaszcz.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Javik widząc, że do większości eskorty dociera świadomość zagrożenia jakie zaraz ich spotka, w tym do Fairburna, postanowił, że wykorzysta okazję. Okazję aby wyjaśnić sierżanta Harka, który w tej chwili opierał się o murek studni wbudowanej w lewym rogu komnaty. Popijał sobie wodę z manierki i co któryś łyk spluwał w głąb pustej studni, pokazując jak bardzo ma to wszystko gdzieś. Javik nie zamierzał popuścić mu za tą pełną odrazy zniewagę prawdopodobnie poległego już Śruby.

Hark zmaierzał wziąść ten jeden ostatni łyk, lecz Cuu z nienadzka wyrwał mu manierkę z dłoni, po czym chamsko i bezczelnie wziął wielki łyk wody, wysączając ją do końca i nie urywając przy tym kontaktu wzrokowego.

-Co ty odpieprzasz, szeregowy? - Fellayne skrzywił się po kilku sekundach odębienia - Oddawaj mi to, ty bezczelny sukinsynu, ale już. Masz własną manierkę.

Sierżant sięgnął po swoją manierkę, lecz chuda, aczkolwiek muskularna łapa Javika oddaliła się.

-Słuchaj no, szeregowy - twarz Harka przybrała o wiele groźniejszy wyraz - W tej chwili mi to oddasz i przeprosisz na kolanach jak grzeczny pies, albo wpierdolę ci tak mocno, że twój pysk spuchnie od guzów wielkości tej manierki - po czym chwycił go za kołnierz munduru.

Javik również przybrał wkurzony wyraz twarzy i natychmiast wypuścił manierkę, a następnie jednym ruchem strącił dłoń sierżanta.

-Nie, to ty słuchaj sierżancie - Javik wetknął palec w jego obojczyk - Nigdy więcej przenigdy nie naśmiewaj się ze śmierci mojego przyjaciela Śruby. A teraz grzecznie powiesz mi dlaczego w ogóle postanowiłeś to zrobić!?

Hark gromko się roześmiał, kpiąc sobie z gróźb Javika.

Jestem sierżantem tego plutonu i nie muszę się z niczego tłumaczyć takim szeregowym larwom jak ty. W tej chwili właśnie gniótł bym cię pod moim butem gdy by nie było Fairburna w pobliżu.

-Sram na twój stopień, Hark - Cuu docisnął palec - nie popuszczę ci tego, co powiedziałeś o jednym z moich przyjaciół...skurwielu. Najgorsze szumowiny z pod-ula z którego pochodzę mają więcej godności niż ty.

-Ojej, zagrałem na emocjach biednemu Cuu, bo obraziłem jego zdechłego przyjaciela? No cóż, wielka kurwa szkoda - Sierżant odepchnął Javika od siebie - Jesteśmy na wojnie, szczeniaku. to normalne, że ludzie giną i że większość - w tym ja - ma to w nosie. Twoja zbrodnia na tej młodziutkiej niewiaście Cosfielda też nie była niczym nadzwyczajnym, pamiętasz? Mordujesz bezbronnych cywilów bez mrugnięcia okiem, a rozpaczasz nad śmiercią swojego chłopaka, Baska, ty jebany hipokryto? Uważaj sobie, Cuu, gdyż pewnego dnia może mi się wymsknąć o tym przy ludziach z naszego plutonu...np. przy Fairburnie.

-Nie zrobisz tego, gdyż sam siedzisz w tym gównie po uszy, Hark. Ja wykonałem tylko twoje rozkazy i przyzwolenia...główna odpowiedzialność spoczywa na ciebie. Ale dość już o tym. Ostrzegam cię drugi raz, obawiam się, że za trzecim moja pięść będzie za bardzo świerzbiła, żeby powstrzymać ją od sprzedania ci kilku porządnych ciosów w ryj...albo poderżnięcia ci gardła od ucha do ucha gdy nikt nie będzie patrzył.

-W porządku - Sierżant splunął na but Javika - powiadomię o tym Baska, kiedy napotkam się na jego gnijące ciało.

Cuu nie wytrzymał. Rzucił się na starszego stopniem snajpera, przygniatając go do murka studni. Rozpoczęła się szarpanina. Pod wpływem adrenaliny, oboje zahaczyli o jednego z trupów spoczywającego na progu murka, zawiniętego w zbroję, kolczugę i pajęczyny. Truposz zleciał w mroczne czeluści Imperator jeden wie jak głębokiej studni, pociągając za sobą spuszczane na łańcuchu, metalowe wiadro.

Wszyscy zgromadzeni w komnacie zamarli, spoglądając na Javika i Harka. Ci również się opamiętali, słysząc co narobili. Ciężka zbroja i zaplątane w nią wiadro obijały, zgrzytały i gniotły się  o ściany studni, wywołując przy tym rozległy hałas słyszalne nawet tutaj jak i zapewne w całych nefrytowych wzgórzach. 

-Co wy na świętą Terrę odpieprzacie, żołnirze! Co to ma znaczyć!? - zganił ich Fairburn.

-Głupi gwardziści - ryknął Obierzywiar, po czym stuknął Javika i Harka boleśnie swym kosturem - wracać do szeregu, głusi na rozkazy? Macie szczęście, że wasze wybryki nie przywabiły tu kolejnej fali heretyków... - uciął w połowie zdania, kiedy do komnaty dobiegło echo. Wszyscy znów ucichli i zaczęli wsłuchiwać się w niepewności. 

Jeszcze nie wyraźne, lecz zwielokrotnione echo wściekłych ryków, jęków i wrzasków dobiegało do ich uszy.

-Właśnie to zrobiły! Wiedzą, gdzie jesteśmy! - krzyknął Ibrachim, wyczuwając zwielokrotnioną energię chaosu, która pędziła na nich wszystkich niczym grom.

-zablokować bramę! Wszyscy zająć pozycję! - Tarmir wskazał palcem na wrota do komnaty, które zatrzasnęły się z hukiem pod wpływem działania jego psioniki. Doren, jego pozostali Banthianie, Hark, Javik oraz Greestin szybko podbiegli do bramy, blokując ją toporami zabranymi od trupów squatów.

-Bierzcie również i topory na wszelki wypadek. Użyjcie do walki wręcz, jeżeli zajdzie potrzeba! - Fairburn zawiesił jeden z przywdzianych toporów na plecy, po czym zajął pozycję razem z Charem przy nagrobku Kundenhuima IV. Połowa magazynka do boltera i tylko dwanaście nabojów do strzelby nie wystarczy na długo. Dardas i jego ostatni ludzie - Zein, Domor i Mosyr oraz Hark z drużyny Cadian przykucnęli za kolumnami na podestach po obu stronach komnaty.

-Mam przeczucie, że tym razem zrobię z tego jakiś pożytek - rzekł do siebie Mosyr, rozkładając na ziemi serwoczaszkę bojową uzbrojoną w mini-bolter. Urządzenie wzniosło się w górę, skanując teraz w poszukiwaniu celów i szamocząc taśmą z nabojami.

-Szybciej! Nie zostało wiele czasu! Wracać tu i zajmować pozycje! - Tarkin poganił wracających już Banthian, Javika, Harka i Greestina. Odgłosy nadciągającej hordy były coraz głośniejsze, bliższe i bardziej przerażające. Char zgrzytał zębami, a jego dłonie trząsły się, nie mogąc utrzymać lasguna w jednej lini.

Obierzywiar stanął między gwardzistami z Cadii. Ibrachim, Tarkin i Tarmir nieco na lewo od głównej lini strzału.

Pierwsze masy wrogich bestii zaczęły nacierać i taranować na bramę. Pierwsze włócznie i topory zaczęły rąbać i przebijać dziury w drewnianych wrotach przez które dało się znacznie wyraźniej usłyszeć wściekłe wycie i ujrzeć plugawe twarze. Szturmowcy i Cadianie rozpoczęli ostrzał na razie pojedynczymi strzałami, trafiając między oczy nacierających.

-Pamiętajcie...nie pokazujcie strachu. Nie pokazujcie zwątpienia ani litości. Przeobraźcie je w wiarę i odwagę! Imperator dziś nad wami czuwa! - Obierzywiar zagrzewał towarzyszy do walki.

-A swą nienawiść w siłę - dodał Tarmir włączając swe miecze osnowy - Pamiętaj o tym. Pamiętaj o czymkolwiek lub kimkolwiek dla ciebie bliskim, kto zginął na rzecz chaosu - spojrzał na Ibrachima - Przypomnij sobie o bólu, o cierpieniu, które czułeś gdy oni zginęli.

Ibrachim natychmiast pomyślał o swojej mamie, o Izaaku, o swoim dawnym przyjacielu Vadimie...oraz o Githany. Swojej miłości życia, której już nigdy nie zobaczy. Zaczął odczuwać ból w głębi serca, narastający i potężny zupełnie jak w tamtych chwilach.

-Poczuj gniew. Nienawiść do wszystkiego co związane z arcywrogiem ludzkości. Poczuj płonący żar goryczy i wściekłości. 

Ibrachim poczuł dosłownie to samo, czerwieniąc się ze złości. Wszystko, co mówił Daruth było prawdą. Bolesną prawdą o której tak rzadko myślał. Cadianin zacisnął zęby, oddech mu przyśpieszył, a ręce same zaczęły się trząść.

Imdur jako ostatni zajął pozycję na nagrobku Kundenhuima IV dzierżąc oba topory z dłoniach.

-No dalej! Stawcie mi czoło, zmierzcie się ze spadkobiercą dziedzicznego tronu rodów - ryknał wściekle przez swą gęstą brodę - Jeszcze jeden Squat w Nefrytowych Wzgórzach dycha!

Wtem wrota uległy naporowi. Z ciężkim hukiem opadły pod ciężarem fali nieprzyjaciół.

-Dobrze...wykorzystaj swój gniew - Tarmir szeptał i podjudzał Ibrachima czytając z jego myśli - Niech uczyni cię silniejszym!

Fala skażonych zarazą Squatów uzbrojonych we włócznie i topory w mgnieniu oka zapełniła wąski korytarz prowadzący do komnaty.

-Ognia! - rozkazał Tarkin.

-Walić do nich ze wszysktiego! Strzelać bez rozkazu! - wydarł się Fairburn 

Dziesiątki pierwszych heretyków nawiniętych pod ogień lasgunów padło trupem, a tuż za nimi koleni i następni przewierceni na wylot ogniem laserów. Horda szybko przedarła się na przód, wzmocnieni przez chaos zdradzieccy Squaci choć wychudli i niewielcy, każdy z nich padał po trzech, czterech bezpośrednich trafieniach.

Ibrachim we wściekłości wzbudzonej przez Tamrira, wystrzelił połowę zbiornika karabinu plazmowego na trybie ciągłego ognia, omal go nie przegrzewając. Plazma rozerwała na strzępy mnóstwo nadciągających się zdrajców, lecz szybko zastąpiło ich dwa razy tyle. Zbliżenie się ich na odległość miecza było tylko kwestią czasu. Dominatus dobył swojego miecza i skoczył w wir chaotycznej walki wręcz u boku Tarmira i Banthian. To nie wystarczało, aby zatrzymać ich wszystkich. W kilka sekund heretycy rozbiegli się po całej komnacie, docierając aż do nagrobka w centrum. 

Fairburn wystrzelił dziesięć naboi ostatniego magazynka w tłum nacierających, po czym wykonał okrężny zamach trzymanym bolterem, który powalił następnego agresora. Znalazł chwilę by odrzucić broń, dobyć zdobyczny topór i krwawo roztrzaskać nim głowę kolejnego zdrajcy. Jednakże wraz z nim, roztrzaskaniu uległa sama broń zbyt stara i zardzewiała do użytku.

-Pomocy! - porucznik lewym uchem usłyszał jęczenie. To był Char próbujący oprzeć się miażdżącej sile nacisku topora jednego z renegackich squatów. Radiooperator ostatkiem sił blokował ciosy swym lasgunem i nie mógł wyjść z tej sytuacji, tym bardziej, że wygląd atakujących budził w nim odrazę i strach.

Gerard natychmiast rzucił się swojemu Adiutantowi na pomoc, odciągnął Squata, po czym z całej siły zamachnął się swą bioniczną ręką i dosłownie przebił nią heretycki łeb na wylot, aż samemu zdumiał się z jej mocy.

Zwarcie było chaotyczne i brutalne. Oddane mrocznym kultom squaty atakowały ze wszystkich stron zawzięcie, lecz mimo to lojaliści nie odpuszczali i utrzymywali komnatę z wytrwałym oporem. Obierzywiar rozświetlał wokół własnej osoby aurę nieśmiertelnej woli Imperatora, a reszta podążała z jego przykładem, ignorując rany i dodatkowo będąc stymulowanymi czarami Inkwizytora, które czyniły ich wolę walki nie do przełamania. 

Hrabia Imdur ze wściekłością jak i bólem wciąż stał na nagrobku przodków, wywijając toporami i ścinając łby każdego heretyckiego Squata, każdego niedawnego rodaka, próbującego wdrapać się na nagrobek. Javik bezlitośnie ciął swym toporkiem, Greestin okładał wrogów granatnikiem, Banthianie, Tamrir i Ibrachim bezlitośnie przebijali i przecinali na pół całe tuziny przeciwników swoim orężem do walki wręcz.

Obierzywiar sam dobył swojego dawno nie używanego miecza energetycznego i skoczył w wir walki z dzikim, starczym okrzykiem. Natarcie opętanych squatów szybko załamywało się. Szturmowcy i Hark zapewniali osłonę z kolumny ostrożnie dobierając cele i eliminując je ogniem pojedynczym, aby nie trafić sojuszników w pobliżu. Blisko od kilkudziesięciu do stu martwych zdrajców zaścielało komnatę. Tarmir posłał strumień fali uderzeniowej na boczne ściany wyważonych wrót, które zawaliły się odcinając drogę odwrotu niedobitkom jak i drogę frontalnego ataku możliwym posiłkom wroga. Lecz wcale nie oznaczało to końca walki.

W jednej chwili dwie eksplozje z lewej i prawej ściany komnaty wywarły sporej wielkości dziury.

Stojący po lewo Ibrachim i Tamrir zotalai odrzuceni przez falę uderzeniową kilka metrów w tył i obrzuceni kurzem oraz fruwającymi szczątkami cegieł. Z wyrw zaczęli wylewać się renegaccy gwardziści Morgotha i razić obrońców ogniem zaporowym swoich lasgunów i strzelb.

Szturmowcy po obu kolumnach, Fairburn oraz jego ludzie oraz Banthianie przy nagrobku od razu rzucili się za osłony. Dominatus odwiecznie chroniony przez Akhazela, był tylko lekko poobijany niespodziewanym wybuchem, nie jak Tarmir, który dopiero podnosił się cały oszołomiony. 

Cadianin jednym susem doskoczył i stanął przed towarzyszem, ściągając na siebie ogień nieprzyjaciół i odpowiadając miażdżącą siłą karabinu plazmowego w tym samym czasie. Niespotykane umiejętności Ibrachima oraz gniew wywołany niespodziewanym arakiem, ocuciły Darutha. Zdolnościami telekinezy, chwycił na odległość za najbliższą bryłę gruzu po czym cisnął nią w formację heretyków, zmieniając ją w stertę fruwających, zgniecionych ciał.

-Nie zapomnę tego - Podziękował Daruth. Ibrachim w odpowiedzi skinął głową, po czym wrócił do walki. Jendym skoncentrowanym strzałem plazmy unicestwił kolejną grupkę nieprzyjaciół. Tarmir doskoczył na wschodnią stronę komnaty, skąd rozchodzili się kolejni żołnierze Morgotha, chcąc wesprzeć działania Mosyra i jego serwoczaszki, którzy nie posiadali wystarczająco dużej siły ognia. Mini-bolter serwoczaszki był skuteczny, a jej szybkość manewrowania i rozmiary sprawiały, że maszyna była trudna do trafienia, lecz nie wystarczyło to by powstrzymać nadciągająych zdrajców.

Daruth nasycony cierpieniem i śmiercią poprzednich ofiar, wyciągnął prawą dłoń na wprost i wypuścił z palców sieć bio-piorunów, które rozproszyły się po całej grupie heretyków, rażąc i rozrywając na strzępy każdego z osobna.

-To koniec! Nie powinno ich tu więcej przybywać, a teraz wynośmy się z tego przeklętego grobowca, póki jeszcze możemy! - Doren ściął głowę jednego z ostatnich niedobitych Squatów pałętających się po komnacie.

-Sierżant ma racje. Mamy artefakt, po raz kolejny wyrżnęliśmy ich całe setki, a przetrwaliśmy już tu jakieś dwa tygodnie! Chce stąd wyjść! - prostestował Hark.

-Ja również! Proszę wybaczyć sir, ale jestem zbyt lojalny by dłużej wytrzymać w tym syfie - Char również wyrażał swój sprzeciw.

-Na litość Imperatora, spocznijcie obaj! Wyjdziemy stąd tylko gdy Inkwizytor i Daruth tak zadecydują! - Choć Fairburnowi nigdy przez głowę nie przeszła dezercja w jego glosie było słychać cień desperacji i szaleństwa - Inkwizytorze!?

Obierzywiar wiedział, że to mroki spaczni zagnieżdżone w murach wzgórz nefrytu tka na nich działają. Nawet na niego. Był już stary, a jego siły mocno nadszarpnięte utrzymywaniem ich zmysłów w dobrej kondycji przez ostatnie dni spędzone tutaj. Nagle poczuł ból i napływ ciśnienia spowodowany przypływem nowej, znacznie potężniejszej energii chaosu w pobliżu. Ktoś bezpośrednio skupiał swoją uwagę na nim i dwóch pozostałych najpotężniejszych powiernikach - na Ibrachimie i Tarmirze  - jakby Morgoth ich widział i kierował następne fale swoich sług.

-Obierzywierze, nie wyglądasz żwawo - Imdur zaniepokoił się widząc, jak z trudem łapie równowagę.

Inkwizytor przykucnął na kolanie i oparł się o kostur. On, Ibrachim i Daruth słyszeli raz po raz głosy mącące im w głowach.

-Etap drugi czas rozpocząć - roześmiał się Morgoth

-To jeszcze nie koniec. Przygotujcie się na kolejną falę - zwiastował psionik, zaprzeczając słowom Harka i Chara - I módlcie się do Imperatora najgorliwiej jak tylko możecie...gdyż nawet ja nie mam pewności czy ocali was przed horrorami, które zmierzają w naszym kierunku...

Wszyscy zaczęli nerwowo wstawiać się z powrotem na swoje pozycje przy akompaniamencie rozkazów Tarkina, Dardasa i Fairburna. Teraz napięcie unoszące się w powietrzu było wyczuwalne nawet przez nich. Ziemia zaczęła nagle drżeć, a kurz sypać się z pomiędzy szczelin sufitu. 

Ibrachim, Tarmir, Dardas i jego ostatni przełożeni chwiali się pod wpływem trzęsień, których coraz wyraźniejsze źródło zdawało się dochodzić zza zawalonych wrót.

-To etap drugi! Morgoth sam przed chwilą mi to powiedział! - niepokoił się Ibrachim

-Gorzej. To raczej etap w którym pragnie odzyskać tylko i wyłącznie nasz monolit. A to oznacza, że będziemy musieli wykazać się wyjątkową determinacją - dopowiedział Daruth - żeby oprzeć się potędze którą przeciwko nam zgromadził!

Szczątki i bryły gruzu i wszelkie pozostałości zawalonych wrót samoistnie wyleciały w górę, rozpadając się po całym wnętrzu komnaty. Obrońcy zastygli z przerażenia i olbrzymiej siły, która właśnie została skierowana przeciwko nim.

Olbrzymie, ciężkie, hydrauliczne stopy przeszły po pozostałościach gruzu, miażdżąc je pod swoim ciężarem. Potężny, przyozdobiony ludzkimi głowami i zdartą skórą nabitą na kolce, sześcienny kadłub szerokości czołgu zaszumiał od pracy ciężkiego silnika wewnątrz. Rury wydechowe idące pionowo z tyłu kadłuba w górę, wystrzeliły smugi cuchnących odorem śmierci spalin. Maszyna posiadała dwa potężne ramiona, również hydrauliczne co jej nogi. Na prawym zamontowane było obrotowe ramię, zakończone czterema zaostrzonymi chwytakami, zaś w lewym wielki miotacz ognia z przewodami doprowadzającymi paliwo do zbiornika pod spodem.

-Co to na wszelkie abominacje galaktyki jest!? - Sparaliżowany Javik ledwo zdążył wyksztusić z siebie te słowa drżącym głosem. 

We wnętrzu kadłuba, pośród celowo wyciętej dziury, wyłoniła się twarz o skórze tak plugawej i wysuszonej, że zdawało się jakby kierował nią sam trup...co właściwie było prawdą. Ibrachim rozpoznał w maszynie drednota chaosu. A każdym drednotem nie ważne czy Imperialnym czy zdradzieckim kieruje na wpół martwy marine.

Zaraz zza drednota chaosu wyłoniło się pięcioro postaci. Były ogromne, sięgały do połowy wysokości drednota, więc z pewnością miały powyżej dwóch metrów. Masywne naramienniki ich potężnych zbroi również lśniły ozdobami z ludzkiej skóry i wnętrzności. Czterech z nich wyposażonych w boltery szturmowe znacznie większe od tego co posiada Fairburn, nosiło złowrogo wyglądające hełmy na całą twarz i głowę, z których po boku wystawały długie, powywijane do wewnątrz rogi. Wszyscy z nich razem z drednotem nosili wymalowane ośmioramienne gwiazdy i symbole Morgotha na pancerzach.

-To zdradzieccy marines. Tutaj kończy się nasza podróż - Dardas odpowiedział Javikowi przełykając ślinę w narastającej panice.

-Niewiarygodne - szeptał do siebie Fairburn. Nigdy wcześniej nie walczył przeciwko marines, a co do tego Char, Greestin, Hark lub Javik. Wyraz ich twarzy zdradzał, że nigdy ani nie słyszeli ani nie widzieli jakichkolwiek Astartes, co było dość prawdopodobne.

Z pomiędzy pięciorga marines wyszedł ostatni, wyróżniający się brakiem hełmu, rękawicą bojową założoną na prawej ręce i pistoletem plazmowym trzymanym w lewej.

-Mają Des Sacronum Morgotha! Wyrżnąć ich wszystkich! - wskazał palcem i wydarł się na całe swe gardło, wykrzywiając rysy bladej, obumierającej od zarazy twarzy.

Walka Dawida z Goliatem rozpoczęła się. Marines chaosu otworzyli ogień ze swych bolterów. Legendarni , nadludzko silni i zwinni wojownicy, którzy odwrócili swoje dusze od Imperatora, obrali sobie na cel przeciętnych ludzi którzy nie mieli z nimi jakichkolwiek szans

-Na ziemię! - Fairburn w ostatniej chwli rzucił się na nią przed miażdżącymi pociskami blerów.

Ich niszczycielska moc prawie natychmiast rozerwała przednią ścianę nagrobka za którym się schronił. Obierzywiar w porę utworzył pole siłowe, które uratowało rzucających się za powalony kolumny Javika, Greestina oraz Chara. Po chwili on również padł i przerwał osłonę przez wielką siłę z jaką była ona atakowana. 

Doren i jego trzej ostatni Banthianie w akcie desperacji pobiegli prosto na marines z bojowym okrzykiem na ustach i maczetami w dłoniach.

-Za Imperatora! Za Banthię! - Sierżant Doren wykrzyczał swe ostatnie słowa, po których on i jego ostatni ludzie polegli rozerwani na strzępy.

Drednot chaosu ruszył na przód potwornie wyjąc, grzechocząc i stąpając po ziemii, która dosłownie kruszyła się pod jego wielkimi stopami.

-Greestin, bierz się za swoją cholerną wyrzutnię! - wrzasnął Fairburn, próbując przekrzyczeć chałas.

Domor wystrzelił strumień zjonizowanych gazów promethium ze swojego karabinu melta, lecz przedni pancerz maszyny wytrzymałości czołgu nawet nie drgnął. Miotacz ognia na drednocie zaczął ziać płomieniami, kadłub maszyny zatoczył się półkolem, ogarniając ogniem całą komnatę od lewej do prawej. Szturmowcy i Hark kryli się skuleni za szerokimi kolumnami, Obierzywiar jeszcze raz wytworzył pole by uchronić siebie i Cadian przed niszczycielskimi płomieniami.

Marines kroczyli za drednotem, naparzając ze swych potężnych giwer. Jeden z nich spojrzał się na prawo, dostrzegając Ibrachima i Tarmira. Musieli coś zrobić, inaczej pozostali sojusznicy zginą wraz z Obierzywierem. Oboje dobyli swoich mieczy, oczy Cadianina i jego dłonie zapłonęły białym żarem chaosu oraz wciąż silnego gniewu, który w nim kipiał. Obaj wojownicy rzucili isę w wir walki. Marines zareagowlai natychmiast, wyciągając miecze łańcuchowe. Gwardzista, Daruth i czterch marines starło się w miażdżącym pojedynku losów. 

Tarmir w przeszłości walczył już nie jednokrotnie z Astartes Chaosu. Jako Rycerz Inkwizycji, o randze wojownika miał pewne szanse z każdym przeciętnym marine, zważając na to, że w ciągu całej swojej służby dla zakonu wybił ich blisko dwudziestu. Lecz w momencie gdy fioletowa klinga jego miecza zderzyła się z mieczem łańcuchowym jednego z dwóch przeciwników z którymi się w tej chwili mierzył, zrozumiał, że nie są to zwykli marines. Miecze tych były chronione przez zaskakująco silne moce chaosu, skoro nie ulegały przecięciu jak większość materiałów w galaktyce z którymi ostrze miecza osnowy ma do czynienia.

Tarmir szybko cofnął fioletowy miecz w lewej ręce, wykonał unik przed ciosem wściekłego marine, prześlizgnął się przed następnym, po czym przebił się na wylot czerwoną klingą przez tors przeciwnika, lecz nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Marine po prostu odepchnął go dwa metry w tył silnym kopnięciem.

Ibrachim również mierzył się z marines kilkakrotnie zza czasów jeszcze sprzed XIII Czarnej Krucjaty, lecz zawsze na dystans, nigdy na odległość miecza, którym wywijał teraz młynek odbijający nadchodzące, potężne ciosy mieczy dwóch pozostałych marines. W końcu jeden z nich podciął Ibrachima w łydkę. Ten ukląkł zmuszony przez w zasadzie niewielki ból rozerwanych mięśni. Natychmiast zaraz wstał i we wściekłości zaszarżował na przeciwnika. Równie szybko spotkał się z cięciem wielkiego miecza łańcuchowego z góry, które Ibrachim zablokował prawym przedramieniem. Choć nie było widać tego przez hełm, na twarzy marine zapewne pojawiło się zdumienie. Ibrachim wykorzystał to, zadając rywalowi cios mieczem pod żebra i następnie uderzając w jego hełm swoim czołem. Zdrajca cofnął się i zachwiał z niewielkim wgnieceniem na hełmie.

-Morgoth ostrzegał nas przed tobą. Jesteś rzeczywiście potężnym, wyjątkowym śmiertelnikiem. Lecz twoja nieunikniona destrukcja jest tylko kwestią czasu, nikt nie jest wstanie oprzeć się potędze Nurgla! Bogowie solidnie mnie wynagrodzą za twoją głowę! - Marine wykrzyczał wściekle głosem zniekształconym przez system filtrów wbudowanych w hełmie, po czym ponownie zaszarżował na Ibrachima. Teraz było wiadome, że Morgoth nie zamierza się już zabawiać z powiernikami artefaktu, lecz całkowicie ich zniszczyć. 

Strumień ognia przygasł, a kroczący drednot znów zawył ciężkim, odrażającym jazgotem.

-To odpowiedni moment, Greestin! Ognia! - rozkazał Fairburn

Wielki Greestin wychylił się zza barykady z jeszcze nie używaną, nową wyrzutnią przeciwpancerną, którą otrzymał tuż przed wyruszeniem w podróż.

-Kryć się! - ostrzegł i nacisnął spust. Rakieta błyskawicznie przebyła dystans dzielący strzelca od drednota i trafiła w pancerz nieco ponad miotaczem ognia maszyny. Wybuch wstrząsł drednotem, jak i wszystkimi innymi w komnacie, wywołując metaliczny dźwięk obicia o pancerz. Tarcza Obierzywiera uchroniła odsłonionych Cadian i jego samego od odłamków i fali uderzeniowej. Wszyscy ponownie się wychylili z dzwonieniem w uszach. Strzelanie z bazooki w zamkniętych pomieszczeniach nie było rozsądne, lecz był to jedyny sposób, który w dodatku działał. Pancerz drednota nie został nawet porządnie porysowany, a zbiornik wciąż był cały, lecz przynajmniej jego miotacz został poważnie uszkodzony. To tylko rozwścieczyło drednota jeszcze bardziej, który zaszarżował na przód.

-Strzelać! Odwrócić jego uwagę! - zażądał Tarkin od szturmowców, pierwszy wznawiając ogień. 

Opętana maszyna stąpała na przód, miażdżąc i odrzucając niedobitych renegatów i squatów z poprzedniej fali. Imdur wspiął się na zryty pociskami nagrobek swojego przodka i w samobójczym akcie szaleńczej odwagi, rzucił jednym ze swoich toporów. Mało brakowało by topór zabił marine sterującego dednotem, zamiast tego miotany topór boleśnie zranił go w skroń.

Imdur zeskoczył w bok przed wielką, hydrauliczną pięścią, która dosłownie zmiażdżyła nagrobek jego przodka z wielkim hukiem. Drednot rozpoczął pościg za maleńkim w porównaniu zn im Imdurem, wymachując na ślepo swym ramieniem. Szybko został zapędzony na środek, gdzie szturmowcy i Cadianie skoncentrowali na nim swój ostrzał. Broń laserowa mogła co najwyżej zdrapać farbę z pancerza o wytrzymałości czołgu, lecz ostrzał ze wszystkich stron sprawiał, że zdezorientowany drednot szamotał się w kółko bez przerwy wyjąc. W końcu skoncentrował swoją uwagę na Inkwizytorze, którego czary sprawiały, że był roztargniony. Obierzywiar natychmiastowo to wyczuł. "Nigdy nie odepchbiemy tej potworności bez stanowczych kroków" - pomyślał. W chwili gdy drednot zaszarżował na niego, Obierzywiar podjął się wielkiego ryzyka, na które nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie czas. Wiedząc, że będzie tego żałował, skoncentrował całą swoją energię, przywołując dziedzinę psioniki tak znienawidzoną i niebezpieczną, że większość innych Inkwizytorów w galaktyce zapragnęło by dla niego kary na płonącym stosie za jej używanie. Używając monstrummancji - dziedziny pozwalającej przybierać kształt dowolnego zwierzęcia - Inkwizytor w kilka sekund przeobraził się w Tyrana brunatnego - największy znany gatunek niedźwiedzia zamieszkującego lasy Murdash. Umysł Obierzywiera chwilowo został przejęty przez dziki, pierwotny, barbarzyński instynkt zwierzęcia. Olbrzymi, ważący półtora tony niedźwiedź, wyprostował się na tylnych łapach. Czterometrowe bydle rzuciło się na drednota, środek komnaty zamienił się w wir sierści, pazurów, metalu i zgrzytu hydraulicznych ramion. Większość gwardzistów i szturmowców rzuciło się na ziemie zaskoczonych nagłym pojawieniem się olbrzymiego zwierzęcia.      

-Domor, teraz! - rozkazał Lijah strzelając z pozycji lewej kolumnady.

Szturmowciec Domor wychylił się zza osłony z podwójnie sprzężoną meltą w dłoniach. Drednot wił się dookoła, siłując się z równym sobie przeciwnikiem. Wyczekał na odpowiedni moment, gdy maszyna odwróciła się do nich tyłem. Wystrzelił strumień płomieni tam gdzie zaboli najbardziej - w tylny pancerz.

Gaz zmieszany z promethium bez przeszkód stopił wszystkie tylnie warstwy. Przez roztopioną dziurę dało się ujrzeć buchający dym z uszkodzonego silnika. Jedna z rur wydechowych nie wytrzymała i pękła pod naporem ciśnienia wewnątrz.

Operator drednota przeraźliwie ryknął, odrzucił na chwilę niedźwiedzia i gwałtownie obrócił masyznę.

-O cholera, padnij! - zdołał wykrzyczeć Zein, zanim łapa drednota jednym szerokim ciosem zmiotła kolumnadę, za którą się kryli. 

Domor, Lijah i Zein zniknęli w pyle i odłamkach gruzu.

-Nie! - Mosyr stojący na drugiej kolumnadzie na przeciwko, złapał się za głowę, widząc możliwy koniec swojego sierżanta i przyjaciół z drużyny. Chwilę później zmuszony został wrócić za osłonę powoli topioną przez pociski plazmowe. Piąty, ostatni marine z rękawicą wspomaganą, zbliżał się przygważdżając Mosyra i Harka ogniem pistoletu plazmowego. Zdrajca bez problemu zestrzelił serwoczaszkę bojową, która oprócz odwracania uwagi, nie była wstaniu mu cokolwiek zrobić. Hark wykorzystał dekoncentrację, wychylając się i oddając precyzyjny strzał w odsłoniętą głowę marine.

Potężny strzał Long-Lasa odstrzelił kawałek głowy nieprzyjaciela, lecz nic ponad to. Marine na chwilę się zachwiał, odzyskał równowagę i ruszył dalej z wystającymi kawałkami mózgu jak by nigdy nic.

Tarmir i Dominatus przeskakiwali od jednej pary marines do drugiej, wykonywali uniki, flinty i zmyłki. Wykonywali kombinacje złożone ze sztychów, młynków i agresywnych pchnięć, a później wycofywali się do defensywy, aby odzyskać nieco sił. Wykorzystywali niemal wszystkie techniki walki jakie potrafili, jak i również swoją przewagę w szybkości i mniejszych rozmiarach nad znacznie większymi przeciwnikami, którzy wciąż nie odpuszczali. Obaj zadali swoim oponentom wiele głębokich ran i uszkodzeń zbroi, lecz marines wciąż stawiali zaciekły opór i wykazywali się nieposkromioną wolą walki. I o ile Ibrachim mógł sobie pozwolić na blokowanie potężnych ciosów niekiedy swoim ciałem, a w ich następstwie wykonywanie równie silnych kontrataków, Tarmir musiał uważać ze względu na brak niespotykanych właściwości regenerujących rany i o wiele cieńszy pancerz od swoich przeciwników. 

W końcu Daruth w akcie desperacji przypomniał sobie wspomnienie z walki ze swoim bratem Desmirem i sztuczkę, która pozwoliła mu wygrać tamtejszy pojedynek.

Zwinnie odbił cios pierwszego marine i natychmiast przeszedł do ataku, przymierzając się do cięcia z góry. Przeciwnik od razu przystawił miecz do poziomu, aby zblokować cios. Czerwona klinga spadała na miecz łańcuchowy, lecz w ostatniej chwili Tarmir wygiął nadgarstek, zmieniając kąt cięcia z dołu do góry. Marine chaosu ryknął i zachwiał się od siły ciosu, który odciął jego dłoń razem z trzymanym mieczem.

Za chwilę Tarmir zmuszony był sparować atak drugiego Astartes, który nie zamierzał dać mu czasu na wykończenie towarzysza. Daruth cofając się, fioletową klingą odpierał nowe ataki, podczas gdy czerwony miecz powędrował rzucony przez niego za marine z odcietą ręką. Drugi przeciwnik był zbyt zajęty atakiem by zauważyć otaczającą go okrężnym łukiem klingę. Rycerz odbił młynkiem jeszcze kilka prób ataku przeciwnika, przyciągając w tym samym czasie drugi miecz do siebie. Żarząca się na czerwono klinga przebiła głowę niczego nie świadomego kolosa od tyłu na wylot. Bezpośrednia penetrcaja mózgu powinna zabić każdego, nawet marine chaosu szczególnie wzmacnianego przez Morgotha.

Tarmir wyciągnął z trupa czerwony miecz i doskoczył do poprzedniego zranionego marine, widząc jak sięga drugą sprawną dłonią po bolter. Ją również uciął, tym razem aż do łokcia, wbił oba miecze pod żebra, tam gdzie pancerz jest najsłabszy i wykończył marine finalnym ścięciem głowy.  

Ibrachim był równie mocno zirytowany przedłużającą się walką i odnoszonymi co chwila ranami, choć nie były one na tyle duże, by moc Akhazela nie mogła ich zregenerować. Jak na pierwsze starcie z marines na bliski dystans szło mu całkiem dobrze, lecz Ibrachim chciał więcej, nie wystarczyła mu potęga, którą miał, chciał nasycić siebie oraz Malala brutalną śmiercią tych dwóch przeklętych marines.

Swój gniew znowu przeobraził w siłę zgodnie z radami Tarmira i przeszedł do ofensywy, zmuszając dwóch Astartes miażdżącymi i szybkimi kombinacjami do cofania się. Szybko nadarzyła się okazja do progresu w zwycięstwie, którą Ibrachim musiał wykorzystać. 

Po następnym ataku parowanym przez oponentów, wykonał niespodziewany przeskok z obrotem na prawo i ciął marine w goleń z siłą, która powaliła go na ziemię. Cadianin błyskawicznie zastosował atak na drugiego marine po lewej, nie dając mu szansy na wyjście z defensywy. Wpierw jego sztych został odparowany, lecz kolejne cięcie z góry było na tyle potężne, że finalnie przełamało miecz łańcuchowy w pół wraz z chroniącą go potęgą chaosu, co zdziwiło obu wojowników. Ibrachim instynktownie wykonał kolejny sztych, wbijając klingę głęboko między pancerzem torsu, a hełmem - prosto w niechronioną szyję. 

Wtem Akhazel nawiedził Ibrachima wizją ostrzegawczą. Konający zdradziekci Astartes padł na kolana, Cadianin podskoczył i wybił się na rękojeści ugrzęźniętego w tchawicy miecza, unikając strzałow boltera drugiego, wciaz żywego marine. W trakcie lotu, chwycił za karabin plamzowy i celnym strzałem wypalił szeroką dziurę na wylot w klatce piersiowej heretyka. Wszyscy czterej z sześciu czempionów Morgotha zostali pokonani.

-Nareszcie! - Ibrachim wylądował z powrotem na nogi i powiedział z entuzjazmem widząc, że Tarmir również pokonał swoich marines - Morgoth musi się bardziej postarać, jeśli koniecznie chce nas powstrzymać. Powinniśmy wesprzeć pozostałych towarzyszy, póki jeszcze starczy im sił odpierać ataki tego przeklętego drednota.

-Zgoda - Tarmir odpowiedział krótko.

Mosyr widząc, że jego osłona jest już praktycznie zniszczona przez miażdżący ostrzał pistoletu plazmowego, wyskoczył zza kolumny i dał susa wysoko w górę na swym plecaku odrzutowym. Przelatując nad drednotem i towarzyszami ostrzeliwującymi drednota, wystrzelił tak długą serię ze swojego hot-shot jak to tylko możliwe. Wytrenowany do strzelania podczas skoków Mosyr, trafił kilkakrotnie w korpus pancerza sierżanta marines chaosu. Lecz dla nadczłowieka jakim był, nie zrobiło to zbyt wielkich szkód. W tym samym czasie marine bez problemu wycelował i jednym strzałem wyeliminował Mosyra z walki. Plazma przeleciała tuż obok jego prawego ucha, trafiając w plecak odrzutowy na jego plecach, niszcząc przy tym wszelkie mechanizmy i systemy, które po prostu przestały działać. 

Mosyr przeleciał przez całą komnatę pociagnięty siłą grawitacji i ciężko upadł na platformę na której od niedawna stały kolumny i Dardas ze swoimi ludźmi.

Hark został sam. Chciał się ratować ucieczką, lecz coś niewyobrażalnie szybkiego i potężnego przebiło się przez kolumnę, pochwyciło go za nogi i zrzuciło z platformy. Hark upadł ciężko na ziemię mocno ogłuszony i poobijany. Nad sobą widział właśnie tego marine ze śladem strzału w głowie i wielką rękawicą, którą go wyciągnął. Heretyk wybuchł szaleńczym śmiechem i naprężył pięść potężnej rękawicy, którą zaraz zmiażdży Fellayna, jeśli ten nic nie zrobi. Lecz nagle przestało być mu tak do śmiechu, gdy pistolet plazmowy samoistnie wyrwał się z jego lewej ręki. Broń jakby miała własną świadomość, sama skierowała się do twarzy właściciela i zanim ten zdążył zasłonić się rękawicą, wystrzeliła całą serią prosto w twarz całkowicie ją masakrując. Bezwładne truchło uwdziane w ciężką zbroję opadło tuż obok Harka, omal go nie miażdżąc. Po chwili na ciele stanął Daruth, który mocą telekinezy podniósł gwardzistę na nogi i przywrócił w jego dłonie Long-Las.

-Wracaj do walki! - warknął Tarmir.

Potyczka z Drednotem wciąż trwała w najlepsze. Potężne łapy i pazury tyrana w którego przemienił się Obierzywiar, rozerwały na strzępy miotacz ognia zamontowany na drednocie. Zbiornik, który ulegając zniszczeniu wybuchł w kuli ognia, drednot i sierść bestii stanęły w ogniu. Greestin wystrzelił kolejny raz z wyrzutni rakiet, tym razem w tylny pancerz drednota. Tuż obok Javik i Imdur biorąc granaty melta z torby Greestina, ostrożnie podszedli drednota od tyłu manewrując między dwoma wijącymi się kolosami i cisnęli nimi również w tylny pancerz, jeszcze bardziej uszkadzając silnik z którego jawiły się już jaskrawe płomienie.

Drednot słabł, lecz to nie wystarczało aby go pokonać. W nowym zrywie furii, olbrzym pochwycił tyrańskiego niedźwiedzia za szyję, a następnie rzucił nim o przeciwległą ścianę. Nastepnie znów zamachnął się swoim hydraulicznym ramieniem, waląc w obrębie pozycji Greestina. Potężny cios nie zgniótł nikogo bezpośrednio, lecz fala uderzeniowa rzuciła o ściany Fairburnem, Charem, Tarkinem i Greestinem, którego wyrzutnia rekiet uległa zniszczeniu.

Teraz prawie wszyscy w obrębie drednota zostali wyeliminowani z walki. Javik wraz z Imdurem chowali się za osłoną,  wyczerpany, poobijany i krwawiący z podrapań Obierzywiar powoli wstawał na równe nogi już w swojej pierwotnej postaci Inkwizytora z nadpalonym płaszczem. Nie dostrzegał ani Ibrachima ani Tarmira. Pozostali leżeli albo martwi albo nieprzytomni, Obierzywiar sam nie wiedział, co nie miało teraz znaczenia bo praktycznie nie miał już szans wyjść z tego starcia żywo.

Drednot obrócił się w stronę Inkwizytora. Sterujący nim marine przybrał diabelski wyraz twarzy, lecz tym razem nie wył. Choć maszyna którą sterował miała już mocno uszkodzony przedni i tylny pancerz wraz z silnikiem wewnątrz, można było nią jeszcze sterować, a co najgorsze wojować gdyż ramię hydrauliczne wciąż było sprawne.

Drednot podniósł ramię w górę, zamachując się nim. Inkwizytor czuł, że lada chwila zostanie zmiażdżony. Lecz w najbardziej niespodziewanym momencie zza drednota nadleciał Tarmir, który wbił głęboko obie klingi mieczy osnowy w odsłonięte mechanizmy maszyny. Wzniecił w sobie bio-pioruny, które powędrowały poprzez jego dłonie, rękojeści i klingi mieczy, dostając się aż do samego centrum drednota. Olbrzym zastygł w miejscu już zupełnie niezdolny do jakichkolwiek działań. Wszystkie systemy padły, w tym te od podtrzymywania życia pół-martwego marine. Z kolei Ibrachim wbiegł tuż w przestrzeń miedzy Inkwizytorem a Drednotem i jednym, ostatnim w zbiorniku plazmy strzałem w głowę, wykończył zamkniętego w sarkofagu marine. Tarmir wybił się w górę i wylądował tuż obok Ibrachima i Inkwizytora, a dobity drednot za nimi zastygł w płomieniach.

-Nie śpieszyło wam się za bardzo z tą pomocą nieprawdaż? - zapytał poirytowany psionik, powoli wstając

-Nie zadawaj zbędnych pytań, starcze - Daruth odparł nieuprzejmie.

Fairburn, Char, Greestin i Major Tarkin wstali, chwiejąc się po chwilowej utracie przytomności. Byli cali, lecz oszołomieni tak jak zresztą wszyscy pozostali Cadianie, którzy pierwszy raz w życiu walczyli przeciwko marines. Ibrachim wiedział, że ci czterej przeżyli uderzenie drednota tylko i wyłącznie dzięki wymuszonej interwencji na Akhazelu. W normalnych okolicznościach zostali by rozerwani na strzępy.

-Nie! Domor, prosze nie! - rozległ się krzyk rozpaczy. Wszyscy spojrzeli na sierżanta Dardasa w otoczeniu Mosyra i Zeina z równie przerażonymi wyrazami twarzy co on - Szlag, dlaczego ty!? Nie, nie nie! - Lijah walnął kilkakrotnie w ziemie, po czym schował twarz w piersi martwego już Domora. Jego twarz była całkowicie zmasakrowana, hełm ani zbroja nie zdążyły uchronić jego życia przed bezpośrednim trafieniem łapy drednota.

-Sierżancie, musimy iść. Nic nie możemy już zrobić dla Domora - Zein próbował odciągnąć Lijaha z żalem w głosie.

-Poświęcił swój żywot dla Impratora, Sierżancie. Nie ma czasu i jak go pochować, lecz wciąż możemy pomyśić Domora! - pocieszał go Mosyr - przyjdzie jeszcze na to czas, sierżancie!

-Nie! - Lijah jednym szarpnięciem zerwał nieśmiertelnik poległego towarzysza, po czym dobył i uaktywnił swój miotacz hot-shot - chcę pomścić go teraz!

-Robi się nas coraz mniej - stwierdził Hark - Banthianie również nie ujrzą końca naszej wyprawy.

-Co masz na myśli? Gdzie sierżant Doren? - Fairburn już nieco oprzytomniał. Na jego odpowiedź Ibrachim tylko wskazał palcem na krwawą miazgę jaka została z Dorena i jego ludzi.

-Szlag. A zaczynałem już lubić tych ludzi! - przyznał ze smutkiem Javik.

-Strata przyjaciół to strata...ale nie teraz będziemy ich opłakiwać. Teraz nawet ja chcę wynosić się z tego przeklętego miejsca, mimo, że jest a raczej było spuścizną mojego rodu! Prędko! - Imdur pogonił wszystkich.

-Cieszę się, ze podzielasz moje zdanie, Hrabio. Mam to po co przyszliśmy, więc nie ma powodu by dalej tu sterczeć. Ci z nas ,którzy dziś zginęli, niech nie będą dla reszty powodem do rozpaczy, lecz gniewu i siły, które was napędzą, zmotywują do wydostania się z tego miejsca i rozerwania na strzępy każdego kto stanie wam na drodze - Tarmir motywował swoich ludzi z satysfakcją i zaciśniętą, drżącą pięścią dla podkreślenia wagi swoich słów - A teraz w drogę. Każdy z was posłusznie podąży za mną i swoim obowiązkiem chronienia mnie, lub zginie z mojej ręki. Obierzywierze?

-Gdy by nie sytuacja w której się znajdujemy, pozwoliłbym przynajmniej urządzić jakiś ceremoniał pogrzebowy dla poległych. Doprowadzę nas wszystkich do wyjścia. Jeżeli dobrze pamiętam, zbliżamy się już do końca.

-Zatem na przód! - Tarmir wsazał jednym z mieczy dziurę, którą wysadziła jedna z poprzednich eksplozji.

Powiernicy artefaktu ruszyli podnieceni, wzmocnieni o nowe siły i z okrzykiem na ustach przez boczny tunel. W mgnieniu oka go pokonali, wybiegając z powrotem do skarbca rodów. Spośród blisko trzydziestu ludzi całej eskorty, ostało się ich tylko trzynastu - Zein, Lijah, Mosyr, Tarkin, Greestin, Hark, Char, Fairburn, Javik, Ibrachim, Imdur, Obierzywiar i Tarmir. Wszyscy biegli równym tempem z całych sił wraz z resztkami swojego sprzętu, pancerzy i strzępkami mundurów, szat i zbroi jakie się na nich ostały. Cali brudni od krwi, pyłu, kurzu i horrorów wojny, wyglądali bardziej jak wyrzutki ze strefy pod-ula niż bohaterowie, którzy mają zwabić cały Imperialny świat. Obierzywiar biegł na czele, rozświetlając mrok im wszystkim. Już nie tak daleko, kilkaset metrów na wprost widział majaczące światło dnia. Było to światło dochodzące z wyjścia.

-Widzę światło! O tam! - Char wskazał palcem.

-To światło naszego zbawienia...prędzej! - zażądał Obierzywiar.

Mimo to napędzani wolą przetrwania i nienawiścią do tego miejsca, biegli dalej przed siebie, nie czując zmęczenia. Już od pierwszych chwil gdy tylko zaczęli biec, kolejne, wierne Morgothowi hordy przebiegłych okropieństw, zwane niegdyś Squatami, wyłoniły się spośród najciemniejszych odmętów olbrzymiego skarbca, ruszając za powiernikami w pościg. Wyjąc, świszcząc i jęcząc, całe setki przebiegłych sylwetek wychodziły ze szczelin sufitu, schodząc po wielkich kolumnach na ziemię, gdzie szybko okrążały drużynę powierników.

-Siedzą nam na ogonie! - zauważył Ibrachim.

-Po bokach również! - zauważył Greestin.

-Są wszędzie! - krzyknął Char.

Wszyscy lojaliści wyposażeni w broń dystansową otworzyli ogień za siebie i przed siebie. W ruch poszły ostatnie granaty ręczne i granatnik Greestina, których siła rażenia rozerwała na strzępy dziesiątki przebiegłych stworzeń.

-Wyrżnę was wszystkich w imię Domora, wy pieprzone ścierwa! - Darł się Lijah, kosząc całe szeregi nieprzyjaciół niszczycielskim ogniem karabinu Hot-Shot. Lecz środki konwencjonalne nie mogły tu nic zdziałać, na miejsce zabitych goblinów weszli kolejni. Powiernicy zatrzymali się całkowicie otoczeni. Tylko wzmożone światło kostura Obierzywiera sprawiało, że gobliny gwałtownie odskoczyły, zasłaniając twarze przed palącym ich światłem. Nie ośmielały się podejść bliżej, pozostając w dystansie kilku metrów od lojalistów. Cadianie, szturmowcy i Tarmir utworzyli krąg z broniami i wzrokiem skierowanym do zewnątrz, zaś Inkwizytor stał w jego centrum.

-Wstrzymać ogień. Broń konwencjonalna niczego tutaj nie zmieni. Jest ich za dużo - nakazał Tarkin.

-Gadaj zdrów żołnierzyku! Nie zamierzam zginąć tu bez walki! No dalej, pokażcie ile krwi rodu w was jeszcze zostało! - Squat rzucał wyzwanie swym zdradzieckim pobratymcom.

Gobliny wyraźnie lękały się światła Inkwizytora, które trzymało ich na dystans, lecz ich rządza krwi oraz moc splugawionego monolitu przyciągały je jednocześnie. Ibrachim stojąc w pozycji bojowej z mieczem w dłoniach czuł, ich lęk jak i również płynącą energię monolitu. Słyszał w niej słowa, demoniczną mowę, którą dzięki Akhazelowi dobrze rozumiał. "Tutaj moje dzieci. Odbierzcie mnie, uwolnijcie z rąk intruzów, a potem zarżnijcie ich wszystkich brutalnie i boleśnie. Niech kwiczą, niech wyją tak głośno, aby sami bogowie usłyszeli ich jęki!" - Echo szeptów Morgotha rozbrzmiewało złowrogo.

Swoją drogą Ibrachim zastanawiał się także o samej lokacji, w której znaleźli "Des Sacronum". Już sam fakt, że leżał on pod sfałszowanym grobem króla Squatów, zaszyty w autentycznym ciele starożytnego Darutha jest niepokojące i świadczy o tym, że prawda może być zupełnie inna. Ile ta mumia mogła tam przeleżeć? Kilka stuleci? Kilka milleniów? Nagrobek był wybudowany niedawno, zapewne krótki czas przed śmiercią Kundenhuima IV, więc monolit musiał być odkryty również niedawno. Ale ciała Króla tam nie było, czyżby jednak w tajemnicy żył, uzdrowiony magiczną mocą artefaktu? Ale przecież monolity mogą być używane tylko przez Daruthów, więc musiał być splugawiony wcześniej...albo na odwrót...to król wpierw został opętany przez Morgotha, który doprowadził go do monolitu! - Ibrachim snuł straszliwe domysły i hipotezy w umyśle. Już sam nie wiedział co myśleć o tym wszystkim, a Akhazel milczał.

Tarmir również miewał podobne obawy, lecz w tej chwili bardziej niepokoił go fakt, że wszystko widział Obierzywiar. Teraz żałował, że zabrał starca razem se sobą. I mimo, że nie zna Czrnej Mowy, na pewno już coś podejrzewa po zobaczeniu zmumifikowanych szczątków Darutha Ravenusa oraz samego faktu, że zatrute chaosem urządzenie Daruthów leży w grobowcu króla Squatów Murdash. Może nawet i w tej chwili planuje spisek przeciwko jemu i Galliusowi. Tak, nie ma wątpliwości, że ten człowiek wyda Inkwizycji ich oboje, osądzając wszystkich o herezję. Jednak póki co Obierzywiar prowadził ich wszystkich do wyjścia. Tarmir będzie musiał poczekać na dogodny moment aż starcowi podwinie się noga, gdy pozostali nie będą wstanie tego zauważyć, a w tedy sprawnie go wyeliminuje.

Nagle rozległo się echo niskiego, basowego, lecz zarazem potężnego i potwornego dźwięku przypominające wycie stada Vostroyańskich turów, które wyrwało Ibrachima i Tramira z zamyśleń. Pozostali powiernicy ucichli i zastygli w strachu. Odwaga goblinów również nagle prysła. Te nagle zaczęły nerwowo się rozglądać, wydawać alarmujące piski, po czym wspinać się z powrotem na kolumny w pośpiechu.

-Ha! Tchórze! I to nimi Morgoth chce nas tu zatrzymać?? - kpił sobie Imdur. Lecz Squat również spoważniał gdy odległe ryczenie dobiegło ich jeszcze raz.

-Dlaczego się wycofują? - trząsł się Char.

-Czemu jeszcze my nie biegniemy do wyjścia!? - niepokoił się Cuu. Pośród mroku skarbca po przeciwnej stronie od wyjścia, wiele set metrów dalej, zaczęła wyłaniać się zielona poświata o ciemnym odcieniu.

-A niech by to...-nie dowierzał Obierzywiar.

-A któż to teraz - Fairburn zmarszczył czoło i wytężył wzrok.

-To największe zło z jakim żaden z was nie miał jeszcze w swych krótkich żywotach do czynienia, poruczniku. Horror, któremu żaden z nas, nie jest wstanie wyrządzić najmniejszej szkody - wytłumaczył Tarmir.

Zza rzędu kolumn wyłoniła się monstrualnych rozmiarów bestia o wzroście dwudziestu metrów na oko. Pochłonięte jaskrawozielonym, płonącym żarem monstrum miało łeb na kształt baraniej czaszki z zawiniętymi rogami, wielkie mięśnie na całym ciele jak i również nadmiar tłuszczu o czym świadczył wylewający się, rozpruty brzuch z którego sterczały, gnijące wnętrzności, których odór docierał do nozdrzy powierników. Bestia posiadała również długi, kościsty ogon, a w prawej łapie zaostrzonej pazurami dzierżyła podłużną buławę nadzianą niezliczoną ilością ludzkich, gnijących ciał.

-Święta Terro! - przeżegnał się Tarkin, widząc to okropieństwo.

-Co to na wszechmogącego Imperatora i Lordów Terry jest!? - wykrzyczał równie przerażony Javik.

-To...Morgoth! - Obierzywiar wytrzeszczył oczy - Biegiem do wyjścia! Prędko!

Powiernicy natychmiast ruszyli do wyjścia, biegnąc ile sił w nogach. Przerażenie i panika dopadły nawet Ibrachima, razem z Akhazelem nie mieli jakichkolwiek szans stawiać czoło Morgothowi w jego czysto fizycznej postaci.

-Możecie biec. Możecie się kryć. Możecie stawiać opór. Możecie posłusznie oddać moją własność, tylko skracając swoje cierpienia. Lecz nic nie ocali was przed moją potęgą. Nastały czasy wytępienia, małe szkodniki - przemówił Morgoth, obrzydliwie się przy tym śmiejąc - Nadchodzi etap trzeci!

Fala dźwiękowa jego głosu sprawiała, że jego słowa odbijały się w głowie każdego powiernika z osobna po kilkakrotnie, wywołując uporczywy ból głowy.

Major Tarkin gwałtownie zahamował i wpadł w poślizg, zdając sobie sprawę z przepaści przed nim.

O mały włos nie wypadł za krawędź, ledwo balansując na krawędzi.

-Ostrożnie, sir! - Greestin pociągnął go za kołnierz w tył. 

Wyjście ze skarbca nie prowadziło na zewnątrz jak wszystkim się zdawało. Światło, które błędnie wzięto za blask słońca, pochodziło z wnętrza wielkiej przepaści. Na jej dnie płynął strumień rozgrzanej do milionów stopni płynnej lawy. Ponad nią przebiegał wąski, ceglany i na oko bardzo stary, prymitywnie skonstruowany pomost bez barierek po bokach.

-Prędzej! Po schodach! - poganiał Ibrachim za którym biegli pozostali powiernicy. Do pomostu prowadziły strome, kręte schody idące w dół, wywinięte to w lewą to w prawą stronę niczym zygzak. Cała parszywa trzynastka powierników wbiegła na ciasny pomost, biegnąc gęsiego. Ibrachim znowu poczuł ingerencję Morgotha zanim było za późno.

-Stać! - zatrzymał się i pozostałych, rozkładając ręce na boki. 

Tuż nad ich głowami spośród kamiennego sufitu wyłoniły się błyskawice, które strąciły olbrzymi stalaktyt. Spadł centralnie na środek mostu, kilka metrów od Ibrachima, wyłamując dwumetrową przepaść. Most został teraz podzielony na dwie części. Siła uderzeniowa stalaktytu sprawiła, że część na której utknęli powiernicy zaczęła się kołysać na nie stabilnym filarze.

Na dodatek nad głowami uciekinierów zaczęły przelatywać strzały broni laserowej. Sto lub dwieście metrów na północny zachód na rusztowaniach górniczych pozycję zajmowali renegaccy snajperzy. Niektórzy z nich byli również wyposażeni w prymitywne kusze, miotające zabójcze bełty, które rozbijały się o cegły mostu tuż pod stopami lojalistów. Wrodzy strzelcy mieli ich jak na talerzu i tylko kołysanie się fragmentu mostu ratowało powierników przed rychłą śmiercią.

-To nie wygląda dobrze! - balansował Greestn.

-Hark, zdejmij tych cholernych snajperów zanim nas wykończą! - krzyczał Fairburn.

-Żartujesz sobie ze mnie!? Nie jestem nawet wstanie wycelować.

Obierzywiar starał się opanować trzęsienie swoimi mocami, jednakże jego wyczerpany organizm nie mógł już wiele wskórać i wpłynąć na prawa fizyki. Fragment mostu wciąż kołysał się to raz na przód to na tył.

-Nie ingeruj, starcze. Wykorzystamy prawa fizyki na naszą korzyść - przestrzegł go Tarmir.

-Czyżbyś postragał zmysły Tarmirze!? Co zamierzasz zrobić?

-Przedostać się na drugą stronę! - odpowiedział Daruth, przejmując wodzę psioniczną nad kołyszącą się bryłą. Zamiast ją zatrzymywać, użył mocy telekinezy by rozkołysać nią jeszcze bardziej. Szturmowcy i Cadianie ledwo zdołali utrzymywać równowagę od ciągłych wstrząsów.

-Panie, zrób coś zanim wszyscy przepadniemy! - alarmował Tarkin.

-Panuję nad sytuacją Majorze. Przygotujcie się wszyscy do skoku! Dobierzcie się czwórkami!

W takiej sytuacji nikt nie śmiał o kwestionowaniu rozkazów Darutha. Tarmir i Ibrachim rozstąpili się, puszczając przodem Obierzywiera, Tarkina, Fairburna i Chara.

-Teraz!

Gdy kołyszący się pomost znów zbliiżył się do krawędzi, cała czwórka zgrabnie przeskoczyła w momencie kiedy odległość od obu krawędzi wynosiła dwa metry.

-Aargh! - Fairburn wylądował ostatni, po czym poślizgnął się i w ostatniej chwili złapał się krawędzi mechaniczną ręką.

-Sir! Niech mi ktoś pomoże wciągnąć porucznika! - Char rzucił się, próbując wyciągnąć swojego przełozonego. Tarkin i Obierzywiar pomogli tym dwojga, po czym wszyscy czterej odsunęli się by zrobić miejsce dla następnych skaczących.

Odłam mostu kołysał się coraz mocniej i coraz mniej stabilniej. Greestin, Javik, Imdur i Hark ledwo przeskoczyli na drugą stronę. Squat krzyknął gdy wylądował tuż za Javikiem i zaczął tracić równowagę, spadając w tył prosto w przepaść. Cuu nie mając wyboru, złapał Hrabię za długą, gęstą brodę, ratując go w ostatnim momencie.

-Nie za brodę! Tylko nie za brodę! - Oburzył się Imdur gdy Javik go wciągnął. Hark lądując ostatni, również stracił równowagę i o mało co nie spadł, chwytając się w ostatniej chwili za chropowatą krawędź. Lecz Javik nie zamierzał nic zdziałać. Obrzucił Harka obojętnym wzrokiem, po czym pobiegł dalej udając, że go nie widzi. Hark i tak nie spodziewał się pomocy od Javika, zamiast niego wielki Greestin pomógł mu się wspiąć.

Ibrachim, Mosyr, Zein i Lijah wykonali kolejny i zarazem ostatni skok, szczęśliwie przedostając się na drugą stronę. Na walącej się platformie został już tylko Tamrir.

-Dalej, skacz! To ostatnia szansa! - Ibrachim i Lijah wyciągnęli dłonie. Platforma przestała się już kołysać, zamiast tego zaczynała się szybko zapadać w otchłań. Tarmir nabrał rozpędu. Użył całej swojej siły i biomancji dokonując pięciometrowego skoku naprzód, co i tak ledwo wystarczyło ,żeby tam doskoczył. W ostatniej chwili chwycił się dłoni Lijaha i Ibrahcima, którzy wciągnęli go na powierzchnię pomostu. Przednia część pomostu zupełnie się zawaliła, wszyscy powiernicy biegli teraz ile sił w nogach pod ostrzałem nieustająco ścigających ich hord sług Morgotha, prosto do następnej bramy po kolejnych niezliczonych poziomach krętych schodów.

Wkrótce powiernicy z Obierzywierem na czele przedostali się do części katakumb zwiastujących koniec podróży. Wbiegli na niewielki plac z typowo gotyckimi wyrzeźbieniami w kształcie łuku po bocznych ścianach. Ten również kończył się stromą, jeszcze głębszą lecz mimo to węższą przepaścią, przez którą wiódł również kolejny most, tlyko, że znacznie węższy.

-Prędzej powiernicy! Koniec już blisko! - popędzał Inkwizytor. Po drugiej stronie przepaści było widać już schody idące w lewo i stromo w górę. Między kolumnami, które pięły się razem z nimi, było widać już docierającą poświatę słońca dnia.

Wszyscy z wyjątkiem Obierzywiera przebielgi przez most, zajęli przyczajone pozycje obronne wzdłuż murka po drugiej stronie.

-Obierzywierze! - Ibrachim wychylił się zza osłony, zestrzeliwując kilku nadciągających heretyków, po czym szybko za nią wrócił - Nie zatrzymuj się!

Lecz Inkwizytor stał po środku mostu wyraźnie na coś czekając. Wrogowie w ogóle nie celowali ani nie strzelali do niego, mimo, że mieli go jak na widelcu. Może dlatego, że ktoś im na to nie pozwalał.

Tarmir cisnął swym fioletowym mieczem, który pokierowany telekinezą przeleciał na drugą stronę, zakręcił szeroki łuk ścinając przy tym głowy całego nawiniętego rzędu renegatów, po czym wrócił posłusznie do ręki swojego pana.

-Wracaj tu, starcze. Wciąż mogę cię jeszcze wykorzystać - Daruth starał się wpłynąć na Obierzywiera, choć bardziej zaniepokojony był tym co kombinuje.

Obierzywiar obejrzał sie tylko na towarzyszy po czym rzekł:

-Ratujcie się głupcy. To już nie wasza walka - w tej samej chwili ściany obok placu runęły, a z ich wnętrza rozległ się dym i ogień spośród których wyszedł Morgoth.

Demon odrazu przyśpieszył, wbiegając na most. Jego ciężar i wielkich rozmiarów łapy sprawiały, że konstrukcja lewo wytryzmywała.

-Dogonię was! Wkrótcę do was odłączę...za życia lub śmierci - Obiecywał Inkwizytor. Lecz żaden z powierników nie miał zamiaru uciekać. Wszyscy pragnęli zostać, towarzysząc Obierzywiarowi do końca i ujrzeć epickie, nieuniknione starcie.

Morgoth zamachnął się swoją olbrzymią buławą i cisnął nią w Inkwizytora. Ten jednak zdołał ostatkami sił wytworzyć barierę na tyle silną, aby odbiła ona cios olbrzyma.

-Będę cie powstrzymywać całą wieczność, jeżeli to potrzebne! Nie przejdziesz! - warknął Obierzywiar.

Na jego słowa demon odpowiedział wybuchem piekielnego śmiechu, po czymprzemówił:

-Twój opór nie jest wstanie czegokolwiek zmienić, starcze. Żaden opór, żadna wiara w gnijące na tronie truchło, żaden z was nie jest wstanie mi uciec - Morgoth ponawiał ataki i uderzenia - Korupcja artefaktu wyniszczy po drodze was wszystkich, bo to JA jestem Des Sacronum!

Demon widząc, że jego taktyka nie działa, tym razem zaatakował ogonem, a po tym trującym, plugawym żarem ze swojego pyska. Lecz mimo to, Obierzywiar nie poddawał się ogromnemu bólowi z zadanych ran. Wiele metrów nad nimi wezbrały się mroczne chmury, a w nich pulsujące błyskawice.

-Poddaj się woli spaczni, Obierzywierze. To tylko skróci twoją nieuniknioną porażkę.

-Powiedziałem...że tędy nie przejdziesz!!! - starzec ryknął na całe gardło, upierając się przy swoim i  sprawiając swojemu ciału tym jeszcze większy ból - Wracaj do cienia! - po czym z całej siły stuknął kosturem w kamienny most. Fala piorunów uderzyła w sam środek chwiejnej konstrukcji rozświetlając na moment wszystko w około.

Ibrachim i pozostali zasłonili oczy przed rażącym światłem. Morgoth runął w przepaść otoczony gruzami mostu, potwornie wyjąc ze wściekłości i zaskoczenia. Eksplozja osunęła również część na której stał Obierzywiar. Starzec spadł, lecz chwycił się za krawędź, wypuszczając swój kostur w przepaść. Podwinęłam u się noga. A na ten moment czekał właśnie Tarmir.

-Inkwizytorze! - wrzasnął Fairburn.

-Pomogę mu! Osłaniajcie nas obu! - rozkazał Daruth.

Gdy pozostali powiernicy otworzyli ogień zaporowy do renegatów naprzeciwko, Ibrachim obserwował jako jedyny z niepokojem jak Daruth podchodzi by pomóc Obierzywiaromi w opałach. 

Tarmir nie śpieszył się, lecz szedł swobodnym krokiem, co wzbudziło podejrzliwości Ibrachima. 

Ledwo trzymający się krawędzi starzec wytrzeszczył oczy na widok zbliżającego się Rycerza. Ten zaś wiedział, że starzec już wyczuwa jego zamiary. Wyciągnął odzianą w przylegającą w czarnej rękawicy i opancerzeniu lewą dłoń.

-Ty...potworze. W żadnym stopniu nie różnisz się od Mor...-nie dokończył.

-Cisza starcze - Daruth urwał mu, kierując przez dłoń moce telepatii - Pokaż mi co wiesz o Kuźni Wieczności.

Tarmir poprzez moce Pasji wniknął do wyczerpanego umysłu Inkwizytora, który nie stawiał już żadnego oporu. Wędrując przez najdalsze zakątki jego świadomości i pamięci, zobaczył wyjście z Nefrytowych Wzgórz, a przed nim jeszcze kilkoro innych pasm gór. Wędrując dalej, przeszedł przez bagna, pola i stepy prowadzące prosto do miasta, a właściwie osady położonej najbliżej kuźni wieczności. Była zamieszkana tylko przez Squatów, którzy naturalnie ją założyli, lecz nie to interesowało Tarmira. Dalej przebiegł przez przeklęty las spaczony niewyobrażalną ilością mocy chaosu, aż dotarł do rozwidlenia dróg poza nim. Trzy ścieżki - trzy kierunki. Na zachód przez wysypisko i trasę kolejową długą na wiele kilometrów...zbyt wiele. Na wprost przez bramę wieczności, dobrze strzeżoną i upiornie wyrzeźbioną między wzgórzami, bardzo podobną do architektury Daruthów. I ostatnia droga na wschód poprzez ciemne wzgórza, tuż obok potężnej, mrocznej wieży z której całe bataliony wszelakich zdrajców maszerują na podbój Murdash. To wszystkie drogi jakimi mógł pójść Tarmir. Dalej za nimi była już tylko kuźnia wieczności - priorytet tej wyprawy.

Na tym wspomnienia Obierzywiara się urwały. Nie było potrzeby dalej przeszukiwać jego umysłu. Pół przytomny Inkwizytor ledwo już trzymał się krawędzi.

-Tarmirze, co robisz!? - usłyszał zza pleców głos Ibrachima, który jako jedyny czegoś się domyślał. Daruth wiedział, że on zrozumie, więc nie zawahał się. Pchnięciem mocy pomógł starcowi w ulżeniu cierpień, zrzucając go w przepaść.

-NIE!!! - Ibrachim wpadł w przerażenie.

Pozostali również to widzieli, lecz tylko moment gdy Obierzywiar spadł, tak jak zaplanował sobie Tarmir. 

Daruth wydał rozkaz odwrotu, drużyna powierników, a raczej to co z niej zostało ulotniła się schodami prowadzącymi w górę, prosto do światła dziennego.

Ostatnich dwunastu szczęśliwców wybiegło z tylnego, ukrytego pośród skał wyjścia, na zawsze opuszczając przeklęte, Nefrytowe Wzgórza. Dawno nie widziany blask słońca oślepiał wyczerpanych żołnierzy, którzy oparli się na kamieniach i skałach ze zmęczenia. Szybko ukryli swoje twarze w rozpaczy i poczuciu bezsensu całej misji. Dopiero teraz do wszystkich w pełni dotarło co stało się z Obierzywierem. Odczuwał to nawet Ibrachim, chociaż w mniejszym stopniu. Doskonale rozumiał intencje i motywy działań Tarmira, co nie zieniało faktu, że był na niego wściekły.

Rozdział VIII

                 

Advertisement